Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Arcydzieło bregetowskie, nakręcone poprzedniego dnia ze zwykłą starannością, wskazywało godzinę wpół do szóstej. Rano, niewątpliwie, boć przecież nie mógł przespać całego dnia?
Gdyby nie zegarek, Danglars nie wiedziałby zupełnie nietylko godziny, ale nawet — czy jest dzień, czy też noc na świecie? Jasność dnia bowiem nie przenikała, jednym choćby płomykiem, do podziemi.
Jak należałoby postąpić teraz?... Czy samemu rozpocząć pertraktacje, czy też czekać aż rozpoczną je bandyci?
Właściwszem zdało się Danglarsowi zajęcie pozycji wyczekującej. Więc czekał.
Czekał do południa.
O godzinie tej zmieniono strażnika, który do tej chwili przez całą noc stróżował przy drzwiach jego celi.
Danglarsa wzięła wtedy ciekawość zobaczyć, kto też pilnuje go teraz?
Nie było to trudne, ponieważ strażnik pełnił czynność swą przy świetle lampy olejnej, światło której przenikało i do celi Danglarsa przez liczne szczeliny, znajdujące się w drzwiach.
Przyłożył oko do jednej ze szczelin i ujrzał, jak bandyta zapijał właśnie wódkę o zapachu nader odrażającym dla wybrednego węchu barona.
— Phi!... cóż to za ohydny trunek — zawołał, cofając się ze wstrętem.
Pod wieczór, bandyta, który z takim smakiem zapijał okowitę, został zmieniony przez innego.
Danglarsa znów wzięła ciekawość poznać swego stróża; zbliżył się więc powtórnie do otworu.
Nowoprzybyły wyglądał na prawdziwego zbója, na Goliata gór nadmorskich. Miał wielkie wyłupiaste oczy, grube wargi, garbaty nos i rude włosy.
— Ależ, na Boga — zawołał mimowoli Danglars — przecież ten okaz jest bardziej podobny do ludożercy, aniżeli do ucywilizowanej istoty ludzkiej.