Przejdź do zawartości

Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/066

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ostatecznie ta wyraziła radość, iż skończyło się wszystko bez rozlewu krwi.
— A teraz — powiedziała panna de Villefort, gdy skończono mówić o powyższem zajściu, i, wskazując, by Morrel usiadł obok starca, siadła na niskim taburecie — teraz pomówimy trochę o naszych własnych interesach. Przypominasz już sobie, że kochany dziadek nasz nosił się czas jakiś z myślą opuszczenia domu pana de Vileforta i wynajęcia sobie gdziekolwiek mieszkania?
— Mam ciągle w pamięci ten zamiar i uważam go za bardzo słuszny.
— Uciesz się zatem, bo dziadek wrócił do niego. Dziadek jest zdania, iż powietrze na przedmieściu Saint Honore bardzo mi nie służy.
— Dziadek twój, droga Walentyno, zdaje się mieć bezwzględną słuszność. Już od dwóch tygodni wydajesz się być cierpiącą i wyglądasz z dnia nad dzień gorzej.
— Jest w tem może trochę prawdy, gdyż w istocie czuję się nie najlepiej, to też drogi dziadunio wziął się do leczenia mnie, więc mam nadzieję szybkiego powrotu do zdrowia. Lecz tego nie można uważać bynajmniej za jakąś chorobę, ot, czuję się trochę osłabiona, straciłam apetyt, mam przytem wrażenie, jakby organizm mój walczył z czemś, do czego nie może się przyzwyczaić.
Noirtier słuchał z największą uwagą każdego słowa Walentyny.
— I jakąż kurację zalecił ci dziadek? — zapytał Morrel.
— Biorę lekarstwo dziadunia raz na dzień, zwiększając stopniowo dozę. Zaczęłam od łyżeczki, a teraz już doszłam do czterech. Dziadunio twierdzi, że jest to doskonały środek, skuteczny na wszystkie choroby.
Przy słowach tych Walentyna starała się uśmiechnąć, lecz na twarzyczce jej ujawniło się tylko bolesne skrzywienie.
Maksymiljan, rozkochany do ostatnich granic, patrzył na nią w milczeniu i zauważył z przerażeniem, że bladość jej zwykła