Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/098

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez ten czas Kadrus, nie spuszczając oka ze swego czcigodnego towarzysza, sięgnął również ręką poza siebie i ostrożnie otworzył długi nóż hiszpański, z którym się nigdy nie rozstawał.
Jak widzimy, — para przyjaciół była najzupełniej godna siebie.
Lecz się przejrzeli. Andrzej tedy, jakby nigdy nic, wyjął niedbale rękę zza pasa i podniósł ją do wąsów.
— Kochany Kadrusie — rzekł — będziesz tedy szczęśliwy.
— O ile tylko szczęście jest dostępne dla człowieka — odpowiedział były oberżysta, chowając nóż do rękawa.
— A więc spróbujmy we dwójkę przedostać się do Paryża. Ale jakże ty poradzisz sobie przy rogatce, by nie ściągnąć na siebie podejrzenia?
— Zaraz zobaczysz — odpowiedział Kadrus.
Wziął opończę z wielkim kołnierzem, jaką wygnany gnom pozostawił w tilbury i okrył się nią, a następnie włożył na głowę kapelusz Cavalcantiego, przybierając minę lokaja z dobrego domu.
— No, a ja mam jechać z gołą głową? — zapytał Andrzej.
— Cóż takiego?... pomyślą, że ci wiatr zerwał kapelusz z głowy.
— No, to jedźmy i niech już z tem będzie koniec.
Puścił konie w ostry cwał i bardzo szybko rogatki pozostały w tyle poza nimi.
Na pierwszej zaraz poprzecznej ulicy Andrzej wstrzymał konie a wtedy Kadrus wyskoczył z kabrjoletu, zatrzymując jednak na sobie płaszcz i kapelusz.
— Nie chcesz chyba, bym się zaziębił i dostał kataru — powiedział do Benedykta, widząc zdumienie na jego twarzy.
Powiedziawszy to, wpadł w jakąś boczną uliczkę i znikł.
— Pokazuje się — powiedział do siebie Andrzej w duchu — że pełni szczęścia nie może być na świecie.