Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest.
— Nie lubisz pana Franciszka?
Trzykrotnie przymknięcie powiek powiedziało, że nie.
— I to cię martwi, dziadusiu?
— Tak.
— Słuchaj więc — zawołała Walentyna, klękając przy dziadku i obejmując go za szyję — ja również cierpię, bo i ja pana d‘Epinay nie kocham.
Błysk radości zajaśniał w oczach starca.
— Przypominasz sobie, dziaduniu, jak bardzo rozgniewałeś się na mnie, gdym chciała wstąpić do klasztoru?
Łza zrosiła wyschłe powieki starca.
— Otóż dla uniknięcia tego związku właśnie powzięłam tę myśl rozpaczliwą.
Z piersi Noirtiera wydarło się westchnienie.
— Więc związek ten jest dla ciebie tak bardzo przykry? O!... mój dobry Boże! Gdybyśmy to mogli zniszczyć ten projekt!... Ale ty jesteś bezsilny, aczkolwiek twój umysł jest pełen męskiej siły, a twoja wola jest niezłomną!
W oczach Noirtiera zabłysły ogniki złośliwości, zacisnęły się usta. Wszystko to mówiło najwyraźniej:
— Mylisz się, dziecię moje, mogę ja jeszcze wiele dla ciebie zrobić.
— Więcbyś mógł może mnie uratować, dziaduniu?! — zakrzyknęła Walentyna.
— Tak jest — powiedział zamknięciem powiek Noirtier, a następnie wzniósł oczy w górę, na znak, że czegoś żąda.
— Czego chcesz, mój ojcze?
Walentyna przez chwilę namyślała się, a gdy po każdem wyrażonem przypuszczeniu starzec stale odpowiadał: nie, — powiedziała nakoniec:
— Weźmy się do innych środków, gdy zwykłe nie wystarczają.
I zaczęła wymawiać w porządku alfabetycznym litery; gdy doszła do „N“, — starzec przymknął oczy.