Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo jej szukają u dziadka Noirtiera, a ona sobie przesiaduje w ogrodzie — odpowiedział Edwardek, podśpiewując sobie i chwytając muchy.
W tejże chwili Walentyna ukazała się na progu. Istotnie, jej twarz była powleczona jakby kirem smutku, a kto baczniejby spojrzał w jej oczy, ten dojrzałby i ślady łez.
Gdy weszła i ujrzała cudzoziemca, o którym tak wiele słyszała, skłoniła się lekko, bez zbytniej skromności, z dużym wdziękiem, który zwrócił uwagę hrabiego.
Monte Christo odpowiedział ukłonem, po powstaniu z siedzenia.
— Moja pasierbica, panna Walentyna de Villefort — przedstawiła macocha — pan hrabia de Monte Christo.
— Cesarz Chin i król Madagaskaru!... zakrzyczał piskliwie rozkoszny Edwardek.
Pani de Villefort zbladła.
Monte Christo jednak uśmiechnął się i jak najżyczliwiej spojrzał na dziecko, co wywołało uśmiech szczęścia na twarzy matki.
— Pani — powiedział, wznawiając rozmowę — czy ja nie miałem już zaszczytu widzenia gdzieś pani i panny Walentyny? Jakieś wspomnienia bowiem zrodziły się w mej głowie, gdym ujrzał pasierbicę pani.
— Walentyna nie lubi świata i bardzo rzadko wychodzi — odpowiedziała pani domu.
— To też ja panny Walentyny nie spotkałem w tak zwanym „świecie“. W Paryżu zresztą jestem parę dni zaledwie. Pozwól pani jednak... muszę przypomnieć sobie... zaraz... zaraz...
I Monte Christo przyłożył rękę do czoła, jakby pragnął skupić myśli.
— Być może, iż pan hrabia widział nas we Włoszech? — wmieszała się bojaźliwie do rozmowy Walentyna.
— Może i we Włoszech! — odpowiedział Monte Christo. — A w jakim czasie panie tam bawiły?