Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sposób, iż z najzimniejszą krwią opatrzył karabin i dwie dubeltówki, a następnie nabił je starannie i czekał w pogotowiu.
Gdy się to działo, jeden z majtków rozebrał się do koszuli i rzucił się do morza, płynąc lekko ku brzegom, w stronę ognia, z taką zręcznością, że zaledwie drobne bruzdy zostawiał za sobą, nakoniec znikł im z oczu.
Wszyscy dalej zachowywali grobowe milczenie, nakoniec majtek wrócił, przyczem płynął tak sprawnie i lekko, że nikt go nie zauważył.
— I cóż? — zapytał d‘Epinay.
— A cóż. Ogień palą włoscy kontrabandziści, w towarzystwie dwóch bandytów korsykańskich.
— W takim razie możemy wysiadać na ląd. To dobrzy ludzie — zaopinjował kapitan.
— Jesteś przekonany, że nie mamy się czego obawiać — zapytał d‘Epinay.
— Niczego zgoła, panie hrabio. Przecież kontrabandziści nie są rzezimieszkami.
— No, a ci tam korsykańscy bandyci? — zapytał zawsze ostrożny d‘Epinay.
— Ach, mój Boże! Cóż oni winni, że są bandytami! To winny ich magistraty i te, Boże odpuść... sądy.
— Jakto?
— A tak. Prześladują one najbardziej prawych synów Korsyki, za ich uczucie narodowe, vendettę.
— Cóż ty rozumiesz przez vendettę? Zabić człowieka, czy tak?
— Panie hrabio! Zabić człowieka i zabić nieprzyjaciela — to są rzeczy najzupełniej różne.
— Ano, dobrze. Niech i tak będzie. Więc powiadasz, że możemy śmiało poprosić tych bandytów o gościnność? Czy jesteś pewny jednak, że nas dobrze przyjmą?
— Najpewniejszy.
— Ilu ich tam jest wszystkich razem?
— Pięciu, panie hrabio, trzech kontrabandzistów i dwóch bandytów.