Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jechała i teraz leży chora, po przejściu, które ją spotkało, a o którem już pan wie zapewne?
— Nie wiem o niczem — rzekł pan d‘Avrigny.
— Niestety! — powiedziała Walentyna, tłumiąc łkanie — dziadek mój umarł.
— Pan de Saint Meran?
— Tak. Zmarł nagle na apopleksję.
— Cóż jest twej biednej babce?
— Jakieś niezwykłe rozdrażnienie nerwowe, przyczem jej sen jest niespokojny, gorączkowy, ciężki... Opowiadała dziś rano, iż jej dusza unosiła się nad uśpionem ciałem i jest przekonana, iż widziała w swem pokoju jakąś postać, a nawet słyszeć miała, jak ta postać trąciła szklankę stojącą przy jej łóżku na stoliku.
— Szczególna rzecz — mruknął doktór — nie wiedziałem, że babka twoja miewa tego rodzaju zaburzenia wzrokowe. No, zobaczymy, jak to tam z nią jest.
Gdy dano znać Walentynie, że notarjusz już odszedł, poprosiła ona wtedy doktora, by ten zechciał udać się do jej babki.
— A pani nie pójdziesz wraz ze mną?
— Nie śmiem, bo mi nie pozwoliła posyłać po pana. A zresztą sam pan powiadasz, że jestem nerwowo podniecona, dla uspokojenia więc pójdę się przejść nieco po ogrodzie.
Doktór wtedy uścisnął mocno rękę swej ulubienicy i udał się do pani de Saint Meran, zaś Walentyna wyszła do ogrodu. W przejściu przez oranżerję zerwała świeżo rozkwitłą różę i zatknęła ją we włosy, a następnie pospieszyła w stronę swej ławki, po krótkim odpoczynku na której, podążyła ku sztachetom, z za których usłyszała po chwili głos Maksymiljana.