Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tem gorzej, pani, tem gorzej... Albo raczej tem lepiej, przynajmnie nikt go opłakiwać nie będzie.
— Nie jest że to pastwienie się nad słabym...
— Słaby, a zabija...
— Niesława jego, jak krew, na dom mój spadnie.
— A ja, czyż nie mam w swym domu hańby i trupów?
— Panie, jesteś bez litości dla innych; pamiętaj, że i dla ciebie nikt jej mieć nie będzie.
— Mniejsza o to — rzekł de Villefort, wznosząc rękę ku niebu, jakby z wyzwaniem.
— Odłóż pan przynajmniej sprawę tego nieszczęśliwego, jeśli już go schwytano, do przyszłych posiedzeń. Ludzie przez ten czas zapomną nieco.
— Nie mogę, pani, Litera prawa na to nie pozwala.
— Gdyby jednak do tej chwili nie został schwytany, to nie wywieraj nacisku, pozwól, by uciekł.
— Zapóźno na to, pani, upewniam cię.
— Panie — rzekł służący, wchodząc — w tej chwili woźny przyniósł te papiery z ministerstwa spraw wewnętrznych, mówiąc, że bardzo pilne.
De Villefort gorączkowo rozerwał pieczęcie.
Prokurator drżał z podniecenia, baronowa z trwogi.
— Schwytany! — zawołał de Villefort — sprawa skończona.
Pani Danglars podniosła się zimna i blada.
— Żegnam pana — rzekła.
— Żegnam panią — odpowiedział prokurator królewski, nie pamiętny na jej smutek, z radością prawie.
A potem, wracając do biurka, rzekł, uderzając ręką po papierach:
— Mam więc fałszerstwo, trzy kradzieże i dwa podpalenia. Brakowało mi tylko morderstwa i oto mam je. Wspaniałe mieć będę posiedzenie!