Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jedna z tych kobiet krzyknęła tak okropnie, iż głos jej usłyszał prawie cały dom, druga zaś pochwyciła dzwonek i targać nim zaczęła z całej siły.
Od Andrzeja odwróciło się najwidoczniej szczęście.
— Na miłość boską — zawołał blady i pomieszany, nie rozpoznając nawet osób, do których mówił — jeżeli macie Boga w sercu, nie wołajcie nikogo, lecz mnie ratujcie, ja wam nic złego uczynić nie zamierzam.
— Andrzej, morderca! — krzyknęła jedna z kobiet.
— To ty, Eugenjo! — zawołał Benedykt, przechodząc z trwogi w osłupienie.
— Ratunku!... Pomocy! — krzyknęła panna d‘Armilly, wyrywając z rąk Eugenji dzwonek i dzwoniąc nim jeszcze gwałtowniej, aniżeli to robiła przyjaciółka.
— Ratuj mnie, pani!... ścigają mnie — powiedział do Eugenji Andrzej, składając jak do modlitwy ręce — ulituj się nade mną!
— Już zapóźno, już idą na górę — odpowiedziała panna Danglars.
— A więc mnie ukryj gdziekolwiek, policji zaś powiedz, że przelękłaś się bez żadnej przyczyny, tym sposobem ocalisz mi życie.
Przyjaciółki, przytulone do siebie, pookrywane kołdrami pozostawiły błaganie to bez odpowiedzi.
Trwoga, wstręt i litość walczyły razem w ich umysłach.
— Niech i tak będzie — rzekła wreszcie Eugenja — wracaj tą samą drogą, którą przyszedłeś, my nic nie powiemy.
— Oto go macie!... Zbrodniarz jest tutaj — rozległ się głos za drzwiami — już go widzę!
To brygadjer przez dziurkę od klucza dojrzał Benedykta, a następnie jednem potężnem uderzeniem ramienia wywalił drzwi i wpadł do pokoju, a za nim dwóch żandarmów, z karabinami wymierzonymi w pierś Benedykta.
Na ten widok galernik stanął blady, bezradny, trzymając swój nóż, bezużyteczny wobec broni palnej, w ręku.