Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Hrabio, byłeś zawsze dla mnie zbiornikiem wszystkiej wiedzy ludzkiej; gdy tak patrzę na ciebie, mam wrażenie, iż zstąpiłeś na ziemię z jakiegoś innego, wyższego świata.
— W słowach twych kryje się ziarnko prawdy, Morrelu, — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem, który go czynił tak bardzo pięknym — zstąpiłem bowiem na ziemię z planety, którą nazywać zwykliśmy boleścią.
— Wierzę każdemu twemu słowu, hrabio, aczkolwiek niezawsze jestem zdolny zrozumieć całą ich głębię. Że tak jest, dowodem tego najlepszym, iż znajduję się jeszcze na tej ziemi. Żyję, bo tak rozkazałeś. Miałem nawet nadzieję.
To też ośmielę zapytać się ciebie, hrabio, jakbyś ty przeżył tajemniczy stan śmierci, czy jest ona bardzo ciężka?
Monte Christo spojrzał na Morrela z wyrazem niewysłowionej czułości.
— Jest rzeczą nie podlegającą wątpliwości, że zerwanie łączności z powłoką ziemską jest ciężkie i bolesne, w tym wypadku zwłaszcza, jeżeli w ciele istnieje w całej potędze żądza życia. Śmierć jednak z drugiej strony, zależnie od tego na jakiej drodze się z nią spotykamy, jest bądź przyjaciółką, która nas łagodnie ukołysze do snu wiecznego, bądź wrogiem, który gwałtem wyrywa duszę naszą z ciała.
Gdy człowiek opanuje kiedyś wszystkie siły przyrody, gdy pozna tajemnicę śmierci, stanie się ona nie bólem, lecz rozkoszą.
— Gdybyś ty, hrabio, zapragnął umrzeć, czy miałbyś możność odejścia z tego świata tak właśnie, jak powiadasz?
— Bezwątpienia.
Morrel podał mu rękę.
— Teraz rozumiem, dlaczego wyznaczyłeś mi spotkanie na tej samotnej wyspie, w tym podziemnym pałacu, w tym grobie, którego, przyznać należy, nawet faraoni pozazdrościćby ci mogli. Chcesz dać mi tutaj śmierć łagodną, o jakiej przed chwilą mówiłeś, śmierć bez męczarń konania, śmierć, w czasie której będę mógł wymówić z uśmiechem imię Walentyny, zaś tobie rękę uścisnąć gorąco.