Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak jest, odgadłeś to moje pragnienie. Poto właśnie oczekiwałem tutaj na ciebie.
— Dziękuję ci. Na myśl, iż jutro już cierpieć nie będę, swobodniej oddycha pierś moja.
— I opuszczasz wszystko bez żalu?
— Tak jest, opuszczam ten świat bez cienia choćby żalu.
— Nie żal ci będzie mnie nawet?
Na ustach Morrela zamarły słowa, czoło okryło się posępną chmurą, wreszcie w jego oku błysnęła łza i stoczyła się wolno po policzku.
Łza ta spadła na duszę hrabiego rozpalonem żelazem, rozbudziła w nim uczucie zwątpienia.
— Pragnę dać temu człowiekowi szczęście, któreby zrównoważyło nazbyt może wielkie cierpienie, jakie, dzięki czynowi memu, stało się udziałem innego człowieka.
Zaś ten człowiek właśnie zdaje się żałować życia, nie jest dość nieszczęśliwy, by przemiana była zdolna dać mu całe morze szczęścia. Moim więc udziałem byłoby sianie zła jedynie?
Głęboka bruzda zaznaczyła się na jasnem zazwyczaj czole tego, który sądził się być posłannikiem Boga na ziemi.
— Posłuchaj, Morrelu — powiedział — boleść twa jest wielka, widzę to, lecz wierzysz w Boga, myślę, i nie chciałbyś narażać zbawienia swej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutnie.
— Hrabio — rzekł — wierzaj, iż dusza ma nie należy już do mnie.
— A więc co innego ci powiem. Jak wiesz, nie mam nikogo z krewnych na tym świecie. Przywykłem uważać cię za syna, a więc dla ocalenia syna, ja moje życie poświęcę, a z niem — i swój majątek.
— Co mówisz, hrabio!
— Chcesz odejść w zaświaty, gardzisz życiem, bo nie znasz wszystkich jego rozkoszy; — rozkoszy, jakie dać może tylko bardzo wielki majątek.
Otóż ja, Morrelu, posiadam paręset miljonów franków —