Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kadrus tracił widocznie resztki sił.
— Pić... wyszeptał — pali mnie!
Monte Christo podał mu szklankę wody.
— A jednak, ten łotr, Benedykt, ujdzie kary — powiedział Kadrus, otrzeźwiony wodą.
— Nikt nie ujdzie kary, Kadrusie...
— A więc i ty, księże, ukarany będziesz, boś nie przeszkodził zbrodni, pozwalając, by mnie Benedykt swobodnie zamordował.
— Cicho bądź!... bo ostatnia kropla krwi wypłynie z twych żył z krzykiem. Ty nie wierzysz w tego Boga, który jednej tylko twej łzy czeka, jednego westchnienia... ażeby ci przebaczyć. Ten Bóg, który mógł sztyletem mordercy tak pokierować, ażebyś od pierwszego ciosu zginął, sprawił, iż żyjesz, byś miał czas na rozbudzenie w sobie uczuć skruchy i żalu. Opamiętaj się więc, nieszczęśliwy i zacznij się kajać.
— Któż ty jesteś zatem taki, że mi to wszystko mówisz? — zapytał Kadrus, wpijając wzrok gasnący w twarz hrabiego.
— Przypatrz mi się dobrze — rzekł Monte Christo, biorąc ze stołu świecę i przysuwając się wraz z nią ku twarzy umierającego.
— Widzę przecież... ksiądz Bussoni.
Monte Christo zrzucił wtedy szpeczącą go perukę, a czarny, bujny włos rozsypał się po jego czole i okolił twarz cudownie piękną, bladą i pełną wzruszenia.
— A... rzekł Kadrus z przerażeniem — gdyby nie te czarne włosy, powiedziałbym, że jesteś lordem Vilmorem.
— Nie jestem ani księdzem Bussonim, ani lordem Vilmorem — rzekł Monte Christo — przypatrz mi się lepiej, spojrzyj z oddalenia, przywołaj dawne wspomnienia.
— Tak... coś mi się przypomina w oczach, coś jakby w mgle majaczy. Tak... ja cię widziałem już kiedyś, a nawet znałem...
— Tak, Kadrusie, znałeś mnie dobrze kiedyś.
— Któż jesteś?... A jeżeli mnie znałeś kiedyś dobrze, jak mówisz, to dlaczego mnie nie ratujesz, dlaczego pozwalasz, bym bez ratunku, jak pies umierał?