Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 03.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wziąć, a ty mi tylko powiedz, panie, który z projektów moich zdaje ci się być lepszy? A więc — mam iść do pana d‘Epinay?
— Nie.
— A więc mam wykraść Walentynę?
— Nie, nie, nie!
— Ależ, wielki Boże! skądże zatem pomocy możemy oczekiwać? Pan przecież nas nie wybawi z niedoli?
Wzrok starca promieniał.
— Pan mógłby nam przyjść z pomocą?
— Tak.
— Jesteś tego pewien?
— Tak.
W oku starca tak wielka widniała niezłomność, taka pewność siebie, że nie można było wątpić.
— Dzięki ci, panie, za twe dobre chęci. Lecz jakim sposobem, jeżeli cud boski nie przywróci ci mowy, przykuty do krzesła i niemy, mógłbyś być zdolen do przeciwstawienia się temu związkowi?
Uśmiech rozjaśnił twarz starca, uśmiech niezwykły, nadprzyrodzony.
— Więc rozkazujesz nam czekać?
— Tak.
— Ależ akt ślubny?
Znów ten sam uśmiech w twarzy i oczach.
— Chcesz pan wyrazić, iż akt ten nie będzie podpisany?
— Tak.
Ta obietnica bezwładnego starca wzbudziła cień niewiary w duszy młodzieńca, co się odbiło natychmiast na jego twarzy.
Zauważył to natychmiast paralityk. Uśmiech znikł z jego twarzy, a wyraz jego oczu stał się gniewny i surowy.
— Gniewasz się na mnie, panie? — zawołał wtedy młodzieniec strwożony.
Wyraz twarzy starca pozostał niezmieniony, oczy ciskały gniewne błyskawice.
— Czegoż chcesz ode mnie? Domagasz się zapewne, bym wierzył, bez wątpień żadnych, twym słowom?