Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czyliż w ciebie pierwszą, Walentyno, ta ręka ugodziła? Czyż nie widziałaś, jak przy tobie umierali: babka twa, margrabina de Saint Meran i Wawrzyniec? A byłabyś widziała, z największą pewnością i skon pana Noirtiera, gdyby organizm jego nie był uodporniony na trucizny, przez to, iż doktór d‘Avrigny, truciznami właśnie leczył jego paraliż!
— Boże!... To dlatego dziadek od miesiąca zmuszał mnie, bym i ja jego lekarstwa zażywała?!
— Lekarstwo to miało smak skórki pomarańczowej, wszak prawda?
— Tak jest, panie.
— Teraz rozumiem już wszystko — zawołał Monte Christo — więc i panu Noirtier jest już wiadome, iż w domu tym grasują truciciele. Wie może również i to, czyja ręka podaje truciznę. On to w swej bezgranicznej miłości, starał się zabezpieczyć cię od uderzenia tej morderczej dłoni, on ci życie uratował.
— Lecz któż jest tym zbrodniarzem, tym mordercą?
— To ja ciebie, pani, zapytam się raczej, czy nigdy nie widziałaś nikogo takiego, któryby wchodził nocą do twego pokoju?
— Widziałam, panie. Lecz były to tylko gorączkowe marzenia, gdyż widywałam osoby, które napewno wejść tu nie mogły, jak pan Cavalcanti, lub Eugenja... Lecz prawda!... zdawało mi się, iż widziałam, parokrotnie nawet, również i ciebie, panie.
— Teraz nie masz gorączki, bo rozmawiasz przytomnie, za chwilę więc poznasz swych wrogów, zbliża się bowiem północ, godzina piekła i morderców, za chwilę przyjdzie tutaj przeto truciciel lub trucicielka, z pewnością.
— Boże Wielki!... zawołała Walentyna, ocierając dłonią pot, perłami na jej czoło występujący.
Godzina duchów ciemności uderzyła po chwili, zegar na kominku stojący wydzwonił cicho północ, a każde uderzenie jego bronzowego młota zdawało się spadać centnarowym ciężarem na serce chorej, struchlałe z trwogi.