Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 02.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zadzwoń — rozkazał hrabia — zawiadom odźwiernego o mem przybyciu.
Bertuccio zadzwonił, po pewnej chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich odźwierny.
— Czego panowie żądacie? — zapytał.
— Oto twój nowy pan, który przyjechał, by wziąć swą nową własność w posiadanie.
I, mówiąc to, pokazał nakaz notarjusza.
— Więc dom został sprzedany?
— Tak, mój przyjacielu — odezwał się hrabia — postaram się, byś nie żałował dawnych swoich panów.
— Nie mam zbytnich powodów żałować mego poprzedniego pana — odrzekł odźwierny — ponieważ nieomal zupełnie go nie widywałem. Raz ostatni był przed pięcioma laty i mówiąc szczerze, dobrze zrobił, że dom sprzedał, bo mu żadnej nie dawał korzyści, przysparzając wydatków jedynie.
— Jakże się twój dawny pan nazywa?
— Pan markiz de Saint Meran.
— Markiz de Saint Meran? — powtórzył Monte Christo — zdaję mi się, że nie jest mi obce to nazwisko?... Markiz de Saint Meran.
Zdawał się rzypominać sobie.
— Stary to ród — zrobił uwagę odźwierny — mój pan był zawsze wiernym sługą Burbonów; miał przytem córkę, jedynaczkę, która wyszła za mąż, za pana de Villeforta, prokuratora królewskiego, naprzód w Nimes, a następnie w Wersalu.
Monte Christo narzucił okiem na Bertuccia, którego twarz już nie do cytryny, lecz do ściany była z koloru podobna.
— Córka markiza umarła, o ile się zdaje? — zapytał Monte Christo.
— Tak, panie, umarła biedna panienka, lat dwadzieścia jeden temu.
— Dziękuję wam, dobry człowieku, za te wszystkie wiadomości — zakończył rozmowę Monte Christo, mając wzgląd na Bertuccia, który wprost słaniał się ze wzruszenia.
— Poproszę teraz o światło, bo chciałbym zwiedzić pałac.