Strona:PL Aleksander Dumas - Hrabia Monte Christo 04.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sama jedna na świecie? — dał się słyszeć głos z głębi sali, w mroku tonącej — sama?... a to dlaczego?
Monte Christo odwrócił się.
Hayde stała tuż za nim, przerażona, blada, z wyrazem obłąkanego strachu w oczach.
— Ponieważ jutro, córko moja — zajmiesz stanowisko należne ci z urodzenia. Jutro, księżniczko, zwrócę ci wszystkie twe bogactwa, wraz z imieniem ojca twego. Nie chcę przytem w niczem cię krępować.
— Opuszczasz mnie, panie?
— Hayde! Jesteś młoda, piękna, bogata i z wysokiego, książęcego pochodzisz rodu. Zapomnij o mnie i bądź szczęśliwa.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała Hayde — rozkazy twe, panie, będą spełnione... zapomnę imienia twego i będę szczęśliwa.
Po wypowiedzieniu słów tych — cofnęła się, kierując swe kroki ku wyjściu.
— Boże mój — zawołała Walentyna, trzymająca ciągle na rękach swych odurzoną głowę Morrela — czyż nie widzisz, panie, jak bardzo ona jest blada?... nie odczuwasz tego, jak bardzo cierpi?
— Jak możesz domagać się, siostro moja, — zawołała Hayde z bólem, któryby poruszył niebo — by ten, który jest panem moim, rozumiał mnie i odczuwał uczucia tej, która jest tylko jego niewolnicą?
Słowa te sprawiły na Monte Christo tak silne wrażenie, iż zadrżał cały, a gdy jego oczy spotkały się ze spojrzeniem greczynki, nie mógł znieść ich blasku.
— Boże mój!... zawołał Monte Christo — czyżby to było, Hayde, prawdą, byś znaleźć mogła szczęście w tem, gdybyś pozostała przy mnie?
— Jestem młoda — cichym głosem odpowiedziała córka Ali-Telebena — i kocham życie, któreś mi tak słodkiem potrafił uczynić, żal byłoby mi przeto umierać.
— Czyżby to znaczyć miało, że jeślibym ja cię opuścił, to wtedy...