Dwa Bogi, dwie drogi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Dwa Bogi, dwie drogi.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.



Tom I-szy



MIŃSK
Nakład i własność Zofii Sawickiej.
1881.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Сентября 1877 года.




W drukarni J. Sikorskiego, ulica Mazowiecka Nr 6.




Na placu Ś-go Jana w Wilnie, przed wielu laty, w jednej z kamienic na dole, znajdowała się restauracya nieosobliwa, którą może pamiętają jeszcze, ci co naówczas do niej uczęszczali. Nie miała ona ani prawa ani ochoty liczyć się do najpierwszych, nie grzeszyła wytwornością, rachowała na gości, których więcej wabi przystępność i pewne zaniedbanie, niż elegancya i drożyzna. Jeden chłopak dosyć odrapany i troje śmiałych dziewcząt, którym nigdy na odpowiedzi nie zbywało choćby na najśmielsze pytanie, nie licząc gospodarza, wyglądającego bardzo powszednio choć butno — stanowiły służbę i zarząd restauracyi tej, kawiarni razem i bilardu. Kancelarzyści, akademicy, oficerowie niższych stopni, ludzie lubiący swobodę a niemający wiele grosza w kieszeni, uczęszczali tu zwykle.
Ceny były umiarkowane, jadło i napój obrachowane na niewybrydność gości, a swoboda dochodziła niekiedy do najokrutniejszej wrzawy, którą, gospodarz Fiszer z trudnością starał się powściągać. On sam i służba zresztą byli z hałasem oswojeni i wiedzieli, że bez niego się obejść nie może; szło im tylko, aby czujne ucho jakiego dozorcy policyjnego nie posłużyło się nim i nie usprawiedliwiło interwencyi, która nigdy na sucho się nie obeszła.
W kilku tych izbach, z których jedna tylko nieco jaśniej była oświecona, niekiedy tłok bywał taki, iż miejsca nowoprzybyli wynaleźć sobie nie mogli. Miejsce w którém znajdował się lokal p. Fiszera było tak szczęśliwie wybrane u zbiegu ulic, w samym niemal środku miasta, iż onby go był na najwspanialej gdzieindziej urządzone salony nie mieniał. Tędy przesuwała się w pewnych dniach i godzinach niemal cała ludność miasta, a dla wielu ta brudna restauracya miała w sobie urok niezwyciężony.
Każdy tu był jak w domu, bez ceremonii: wchodził zabłocony, siadał, palił, wołał, żartował ze służbą, podnosił głos, dysponował, kaprysić mógł i wykłócić się dowoli.
Jeżeli wypadkiem zabłądził tu elegant nawykły do innego tonu, czystości i pewnej względności służby, wynosił się rychło, bo nań tak spoglądano, jakby go za drzwi chciano wysadzić. Bilard przytrzymał czasem w restauracyi do późna niektórych, innych zawzięta pijatyka, na którą Fiszer choć miał oko, nie był jej przeciwnym... Otwierały się podwoje do dnia bardzo, i rzadko kiedy było pusto.
W pierwszej izbie zastawionej stolikami jadano i pito; tu był rodzaj bufetu i zapach jej, gdyby go nie czyniły znośniejszym alkoholiczne wyziewy, wymagałby pewnego oswojenia się z nim, aby go wytrzymać można. Druga ciemniejsza salka od dziedzińca bilardem była zajęta, a kilka pokoików na tyłach służyło dla tych, co chcieli na osobności wypróżnić jaką butelkę z dobremi przyjaciółmi.
W jednym z nich właśnie przy dwóch skromnych lampeczkach francuskiego wina, siedzieli dwaj młodzieńcy, z których stroju wnosić było można, że się sposobili do podróży.
W izdebce mrok panował, który ją jeszcze smutniejszą czynił niż była, a z siebie samej więzienną celę przypominała. Dwa proste zabrukane stoliki, kilka krzeseł nie nowych, kanapka, na której w pewną odwagę uzbroiwszy się siąść chyba można było — zajmowały szczupły pokoik o jedném oknie wychodzącém na ciasne i smutne podwórko. Światło dnia wpadało doń z góry, blade, szare, zimne, a promień słońca nigdy się tu nie przedzierał.
Pomimo tak smutnego miejsca, twarze dwóch młodzieńców były wesołe, rozpromienione, a rozmowa wielce ożywiona. W tym wieku, na progu życia, gdzież nie wesoło? Młodość zastępuje słońce gdy go niema, powietrze nawet gdy go braknie.
Pomiędzy dwoma chłopakami, z których jeden siedział na kanapce opierając się o stolik, a drugi przechadzał się po ciasnym pokoiku potrącając o krzesła i stoliki, różnica wieku była prawie niewidoczna, a podobieństwo twarzy tak wielkie, że się każdy mógł w nich braci domyśleć.
Mieli jednaki wzrost, też same ciemne oczy, rysy bliźnięco podobne, coś nawet w ruchach i głosie pokrewnego. Wpatrując się jednak baczniej w nich obu, zwłaszcza gdy jak teraz byli razem, uderzała wielka różnica wyrazu twarzy, charakteru tych dwóch postaci. Na czém ona zależała, niezmiernie trudno było określić — gdyż nie rysunek i kształty się różniły, ale duch co obu ożywiał.
Przechadzający się mógł być cokolwiek starszym, był odrobinę silniejszym i zażywniejszym: oko jego śmielej patrzało, lecz nie miało tak głęboko sięgającego spojrzenia, jak nieco przyćmione i zmrużone źrenice chłopca, który siedział przy stole.
Na jedném z tych dwóch bratnich obliczów. widać było niczém nietłumione pragnienie życia i zaspokojenie i uszczęśliwienie niém; jakąś śmiałą nadzieję i wiarę w swą siłę; na drugiém panował spokój, trochę smutku, a dusza kryła się więcej pod powłoką która ją obejmowała.
Patrząc na nich można było odgadnąć, iż jeden z nich żył więcej ze światem i w świecie, drugi z sobą i w sobie. We wzroku pierwszego myśli było mało, zastępowała ją instynktowa pojętność młodości; w drugim już widniał rozum, ale onieśmielony własnym sceptycyzmem.
Wistocie byli to dwaj bracia, o rok tylko wiekiem od siebie różni.
Obaj skończyli nauki uniwersyteckie szczęśliwie i właśnie rozstać się mieli, bo każdego z nich gdzieindziej powoływało przeznaczenie.
Synowie ubogiej wdowy, która oprócz nich miała dwie córki, a całego majątku małą cząsteczkę we wsi w powiecie kobryńskim, zmuszeni myśleć sami o przyszłości, u wrót życia, w których się właśnie znajdowali, byli już jak na rozstaju. Starszy skończył wydział prawny i miał jakoby wejść w służbę publiczną; młodszy który rozpoczął medycynę i z niej przerzucił się na literaturę, nie miał tymczasowo innego widoku nad nauczycielstwo domowe.
Nie mógł więc nawet pojechać na wieś do Żulina do matki, aby u nóg jej złożyć swój patent, i wziąść błogosławieństwo na dalszą drogę. Rodzina, przy której objął obowiązki, wymagała, aby jej towarzyszył na wakacye, bo jedynak, któremu miał służyć za mentora, nie mógł bez dozoru pozostać. Tłómaczyło to trochę smutne usposobienie spartego na stole Kwiryna. Brat jego Rajmund swobodniejszy wracał do domu, i tam miał dopiéro wypocząwszy, obmyśleć jakich środków użyje do pomieszczenia się gdzieś w służbie.
W czasie pobytu ostatniego roku w Wilnie, bracia widywali się często, ale nie mieszkali razem. Kwiryn już się zajmował chłopakiem, z którym jechał teraz na wieś; Rajmund nie miał żadnych zobowiązań — chcieli więc choć godzinę spędzić z sobą, bo obaj tegoż wieczora opuścić mieli miasto i nie wiedzieli kiedy znowu zobaczą się na świecie.
— Mówię ci, Kwirynie — głośnym, jasnym i śmiałym tonem prawił starszy do spartego na stole — tyś sobie źle poradził! Słowo daję! Lękam się aby ci to całego życia nie zwichnęło! Gadaj sobie co chcesz — nam ubogim chłopcom, pierwszą było rzeczą co najrychlej myśleć o chlebie — a ty z twojej filologii nigdy innego jak razowy pono mieć nie będziesz.
Proszę cię, do czego to prowadzi? Literatem będziesz! profesorem! Patrzajże na wielce utalentowanych i bardzo sławnych. Szydłowski ma reputacyą, długi, i rozpił się z desperacyi; Borowski zacny, rozumny, poważany, nie zostawi po sobie chyba dobre imię. — Cóżto za karyera? — przypuszczam choćby katedra w uniwersytecie! W najlepszym razie tylko że się ma co jeść!!
Miałeś wcale dobrą myśl w początku pójść na medycynę, ale delikacik z waszmości, trupy ci się nie podobały! Gdybyś już był jak ja, poszedł na prawo! Urzędnik ma przyszłość.
Kwiryn milczał. Przyłożył do ust kieliszek, bez myśli i bez smaku połknął kropel kilka — i westchnął.
— A! Mundku mój! — zawołał zwolna stłumionym głosem — nie od dziś my się nie możemy zrozumieć.
— Owszem, ja ciebie rozumiem doskonale, przerwał Rajmund stając naprzeciw stołu i wychylając raźno swą lampkę do której dolał. Chciał tę samę przysługę uczynić bratu, ale ten głową potrząsnął i zakrył ręką kieliszek.
— Tak, ja ciebie rozumiem doskonale, mówił Rajmund — uległeś słabości, fantazyi. Czujesz w sobie talent — chce ci się glorio li, uczoności, sławy, poświęciłeś tym marzeniom — rzeczywistość! Drogo ci to opłacić przyjdzie!
Zarzut ten wywołał rumieniec na twarz Kwiryna, który się poruszył, strząsł i przerwał bratu.
— Nie, nie rozumiesz mnie!
To co ty nazywasz fantazyą, u mnie się obowiązkiem zowie! Człowiek nie dla samego chleba jest stworzony, — cel jego wyższy, wznioślejszy; powinien przejąć co zostawiła przeszłość i uzupełnione, powiększone oddać przyszłości. Dla mnie to życie ducha idzie przede wszystkiém!
Rajmund z młodzieńczą wesołą werwą śmiać się zaczął, bez szyderstwa, bez złośliwości — lecz tak że się od śmiechu powstrzymać nie mógł.
— Kwirku ty mój! zawołał — to są romanse! Co mnie obchodzi spuścizna przeszłości, kiedy ja po ojcu nie wziąwszy nic, nie będę miał co jeść! Co mnie obchodzą potomni, kiedy ja z głodu mam mrzeć. Myślę o sobie!
— Do pewnej miary, przerwał Kwiryn, rzecz słuszna — ale...
— Ja w pragnieniu życia nie znam miary, tak jak ty w twojém żądzy nauki, odparł Rajmund — chcę żyć w najobszerniejszém tego wyrazu znaczeniu, żyć piersią całą, używać, dojść jak najwyżej, posiąść jak najwięcej. Mam ambicyą, mam pragnienie — jestem nienasycony. Życie i użycie, to mój Bóg.
— Ha! westchnął Kwiryn — służymy więc dwóm Bogom różnym, bo dla mnie Bogiem wyzwolenie i spotęgowanie ducha mojego!
— Romanse! powtórzył Rajmund — o rok jesteś tylko młodszym ode mnie, a mówisz po dziecinnemu! Z takiśm pojęciem życia do czegóż ty dojdziesz?
— Ja nie wiem — zawołał Kwiryn — nie w mojej mocy jest dojść, ale w mej mocy iść. Zresztą, wiesz co Mundku, to co się tobie tak uśmiecha, w czém ty widzisz swe szczęście, dla mnie byłoby męczarnią.
Wiedziałeś to już i mogłeś zrozumieć z naszego życia odmiennego w uniwersytecie. Ty pozawiązywałeś stosunki, kręciłeś się po domach pańskich, bawiłeś się, umizgałeś — ja siedziałem w kącie nad książkami i, słowo ci daję, daleko się uważałem za szczęśliwszego w mojém osamotnieniu nad ciebie, coś się musiał kłaniać, uśmiechać, nieraz kłamać, często udawać, słowem, grać rolę niewolniczą — nieznośną!
— Widzisz Kwirek! — gorąco odparł brat, widzisz! ta niewola była dla mnie roskoszą. Jasię czułem i czuję stworzonym do tego świata, do którego, jak ty powiadasz, wśliznąłem się. Niepotrzeba mi było się wciskiwać ani wślizgiwać, bo ten świat poczuł we mnie swojego, przyjął, adoptował, pokochał....
Słuchaj — ja już dziś mam takie stosunki, które mi dozwalają w przyszłość patrzeć śmiało — a ty co masz?? co?
Kwiryn ramionami ruszył i odparł trochę szydersko.
— Mam rozpoczętą gramatykę grecką i tłómaczenie Iliady!!
— To mnie ściął! rozśmiał się Rajmund. Stosunek z Jego Ekscelencyą Homerem i rozpoczęta gramatyka, których jest już sto doskonałych i która się na nic nie zda.
— A twoje stosunki? szepnął Kwiryn.
— Nigdy ci o nich nie rozpowiadałem szerzej, bom się chwalić nie chciał — rozpoczął Rajmund, lecz bądź co bądź, nie chcę mieć tajemnic. Nie żartuj sobie z moich stosunków.
— Tańcowałeś kontredansa u Salomo....ów, wtrącił Kwiryn — to wiem.
Rajmund napuszył się i minkę zrobił szyderską. Nalał sobie wina i wychylił je szybko, zaczynając znów chodzić po izdebce.
— W kamienicy na Bernardyńskim zaułku, w której ja stałem na trzeciém piętrze, począł mówić, na pierwszém stali państwo Szambelaństwo Ch. — Nieznasz ich i nie masz o nich wyobrażenia.
Jakiś czas ja też anim się spodziewał zawrzeć z niemi znajomości. Były to zawysokie progi na moje nogi. Spotykaliśmy się na schodach czasami. Szambelan wyglądał mi śmiesznie, stary, uróżowany, w peruczce, elegant, ale z twarzą łagodną, dobrą i tak wyżytą, zmęczoną, wyssaną, zniszczoną, że mimo sztucznego rumieńca, na tę ruinę smutno było patrzeć. Widywałem też czasem samę panią, znacznie młodszą, z resztkami dobrze i starannie zachowanej piękności, tak wyelegantowaną jak mąż, z czarnemi ognistemi, wyrazistemi oczyma i bardzo dystyngowanemi ruchy — mijaliśmy się nie znając, usuwałem się im z drogi. Raz wieczorem miałem zręczność powracającemu do kamienicy Szambelanowi, nim służącego się dobudził dzwonieniem, poświecić na wschodach. Zrobiła się niby znajomość, do której wagi nie przywiązywałem; ale wielce ugrzeczniony pan nazajutrz przyszedł do mnie. Zostałem zaproszony na herbatę. Poznałem panią Szambelanową; nie było więcej nikogo, bo są bezdzietni i żyją zupełnie sami. Nie liczę podstarzałej panny rezydentki. Wieczorem rozmawialiśmy dużo. Gdym się żegnał, sama pani prosiła mnie abym jako sąsiad przychodził często na herbatę. Szambelan gorąco to zaproszenie potwierdził, a później już na wschodach mi je przypominał, niekiedy nawet przysyłając po mnie kamerdynera. Stałem się u nich prawie domowym, bo — miałem szczęście podobać się obojgu, a nie chwaląc się, szczególniej samej pani.
Słuchając, namarszczył się Kwiryn. Rajmund stanął naprzeciw i śmiał się.
— A, ty! purytaninie! zawołał — Cóż ty chciałeś, żebym najmilszych w świecie i najwygodniejszych stosunków zaparł się dla jakiejś głupiej delikatności.
— Wstydź się! wtrącił Kwiryn.
— Nie mam się czego wstydzić — zawołał Rajmund. Słowo daję! Szambelan i ona mają w świecie stosunki i koligacye ogromne. Jestem jedną nogą w strzemieniu.
— A po kolana w błocie! odparł Kwiryn.
— Słuchajże! przerwał Rajmund, gdybym kogokolwiek oszukiwał! ale ja ci stosunku tego odmalować nie potrafię. Szambelan najczęściej gdym ja przyszedł, wynosił się zaraz, zaklinając mnie abym żonę jego zabawiał. Zastając mnie u niej, dziękował i ściskał. Dowiedziałem się od niej samej potém, że miał nieszczęśliwe pasyjki w mieście i że się bałamucił bez miary, tracąc co miał na najgodniejsze wzgardy stworzenia, których młodość go nęciła. Żona ubolewała nad nim, nad sobą — lecz nie było na to rady...
— Mój Rajmundzie — odezwał się Kwiryn — przerwy ty to opowiadanie, nie jestem go ciekawy. Masz dobrą przyjaciółkę w pani Szambelanowej, przyjaciela w nim, to dosyć...
Wyjedziesz na wieś, zapomną o tobie, zabiorą nową znajomość i ktoś inny będzie uczęszczał na herbatę.
— Bardzo wątpię — odezwał się Rajmund, bo ja dziś lub jutro się z nimi spotkam w drodze i odprowadzę ich niemal aż do domu. Jadą tym samym traktem. Będę u nich wkrótce na wsi. Szambelan ma mi dać list polecający.
Kwiryn zamilkł chwilę, oddął usta.
— Winszuję — szepnął — I tą drogą myślisz się dorabiać przyszłości?
— Tą najprzód, a potém wszelkiemi innemi, jakie prowadzą do —
— Czego? spytał brat.
— Do bogactwa, znaczenia, wziętości, władzy, siły i wszystkiego co życie ozłaca! zawołał Rajmund. Powiedziałem ci: chcę żyć! będę żył!
Kwiryn ruszył ramionami, wstał z kanapki.
— Dobrze, dobrze — odezwał się, żyj jak chcesz, rób co chcesz! mówmy o czém inném!
A! szczęśliwy człowiecze! dodał po namyśle — ty zobaczysz matkę! ty uściskasz siostry! ty będziesz w Żulinie! ty odetchniesz tém zdrowém powietrzem naszém i spoczniesz! A ja!!
Tu jakby mu zabrakło tchu, przerwał i wnet począł znowu.
— Pocałuj nogi mateczki, uściskaj Julkę i Jadzię — pokłoń się olchom starym — gruszy co stoi naprzeciw ganku.
Łzy miał w oczach..
— Jakie dziecko z ciebie! mruknął Rajmund.
— Ja już umrę niém — rzekł Kwiryn.
— I ja przecież ich kocham, i mnie serce uderzy, dojeżdżając do Żulina, i ja wzruszony do nóg matce upadnę, ale u mnie się to odbędzie wszystko wesoło.
— Ja myślę o tém ze smutkiem, bo — ich nie zobaczę! zawołał Kwiryn — nie wiem nawet kiedy potrafię się wydobyć!
— A pocóżeś ten obowiązek niewolniczy przyjmował? wybuchnął Rajmund. Mówisz o mojej niewoli — ale ja stosunkowo do ciebie, jestem sto razy swobodniejszy! Po co ci było się wiązać?
— Nie chciałem być matce ciężarem!
— E! znowu przesada i romanse! — zawołał Rajmund. Przecieżbyś nie zrujnował ich, przesiedziawszy kilka miesięcy w Żulinie.
— A dalej co? — odparł Kwiryn spokojnie. Gdybym nie przyjął tego obowiązku, nie miałbym pojechać o czém.
Rajmund stanął nieco zarumieniony.
— Otóż to mnie gniewa, rzekł głos podnosząc i stukając o stół, że ty chcesz być czémś poczciwszém ode mnie. Całe twoje postępowanie jest ciągłym wyrzutem przeciw mnie!
— Co pleciesz! co gadasz — począł Kwiryn. — Tłómaczysz sobie wszystko opacznie. Tyś starszy, na tobie nadzieja przyszłości dla matki i sióstr. Słuszna jest rzecz, żeby ci matka teraz pomagała, kiedy ty masz jej być pomocą. Ja niedołężny, jak ty sam mówisz, jej, tobie, wam, na nicbym się nie zdał, ani dziś ani jutro: nie godziło mi się więc matki odzierać. Sam powiedziałeś że mam fantazye, mieliżeście im dogadzać?
Rajmund stał zadumany.
— Sofista jesteś zawołany! rzekł — ale bądź co bądź — od matki nic przyjmować niech ciąłeś, ja ci jestem trochę dłużny.
— A! dajże mi pokój! przerwał Kwiryn — kiedyś mi to wrócisz, ja dziś nie potrzebuję.
— Ty jesteś serdecznie dobry, poczciwy, poświęcający się, dodał Rajmund, ja z tego korzystam, matce z tém dobrze — ale koniec końców, jeżeli tak myślisz być z całym światem, przepowiadam ci że będziesz chodził bez bótów.
Kwiryn jakby nie słyszał, nie odpowiedział na to.
— Masz mój list, spytał — schowałeś go? nie zgubisz?
— Ale nie!
— I moje prezenciki dla Julki i Jadzi?
— Są w tłomoku — odparł Rajmund i spojrzał na zegarek.
— Nie późno jeszcze! szepnął Kwiryn — a tak mi się z tobą żal rozstawać — kiedy my się zobaczymy?
— Tego ja przewidzieć nie mogę, wesoło podchwycił Rajmund. Do Wilna prawdopodobnie, choćbym chciał, nie zajrzę prędko. Ty do Żulina nie będziesz mógł, a choćbyś i zawitał, czy ja wiem gdzie naówczas będę! Losy popchnąć mnie mogą na północ, na południe, wschód, zachód! Pójdę gdzie gwiazda przewodnia zaświeci!!
— Gwiazda! smutnie zawtórował brat — a tą gwiazdą?
— Tą gwiazdą — rzekł wesoło Rajmund, ty wiesz co jest dla mnie. Mówiłem ci.
— Smutne to, odparł Kwiryn.
— Tak jak dla mnie twoja przyszłość — rzekł starszy. — Cóż? nauczycielstwo w prywatnym domu? W najlepszym razie profesura w gimnazyum, a jako cel najwyższy katedra w uniwersytecie. Nuż się zakochasz i ożenisz?
Smutny uśmieszek przebiegł po ustach Kwiryna.
— Bądź spokojny — rzekł, kochać się mogę, bo zdaje się że to jest jak szkarlatyna i odra, choroba którą przebyć potrzeba każdemu; ale nadto jestem sumienny, abym do mojej biedy przykuwał drugą ofiarę!!
— Co do mnie — odezwał się Rajmund, ja znowu nie tak bardzo się kochania obawiam, bo je pojmuję trywijalnie i grubijańsko, jak ty powiadasz. Żenić się zaś gotów jestem, choć jutro, byle bogato i w stosunkach takich, któreby mi przyszłość zapewniły.
I gdy o tém mówimy, dodał — muszę ci uczynić jeszcze jedno zwierzenie.
Tu zatrzymał się nieco i pomyślał, jakby dopiero teraz rozważyć potrzebował, czy właściwém będzie wynurzyć się purytaninowi ze swemi programami przyszłości. Po chwilce jakoś nabrał odwagi.
— Wiesz, rzekł, Szambelanowa, która mi sprzyja bardzo i nie ma tajemnic dla mnie, podała myśl jednę — niezłą. Mąż jej, który zawsze życie prowadził bardzo płoche, ma tam podobno w Kobryniu czy Prużanie wydaną za mąż za urzędnika pewną panią z córką, już dorosłą — którą kocha jak własne dziecię. Szambelanowa śmiejąc się dodaje: bo mu się zdaje może, iż do niego w istocie należy.
Tej córce ma on podobno za zezwoleniem żony, uczynić zapis bardzo znaczny, a oprócz tego że przyszłego jej męża będzie popierał mocno, to nie ulega wątpliwości. Szambelanowa pół żartem mi radzi abym się żenił.
Kwiryn pogardliwie ramionami ruszył i za obie ręce pochwycił brata.
— Mundku kochany — krzyknął, tyś się dziś, przy rozstaniu, uwziął mnie dręczyć! To są żarty, spodziewam się, ale obrzydliwe i straszne! Pomyślże.... w jakie stosunki wciągnąłbyś przez to siostry i matkę! z jakimi ludźmi! z jakim domem! Ty, syn poczciwego, zacnego ojca jakiegośmy mieli.
— Który właśnie przez tę poczciwość nic nam nie zostawił — odparł chmurno Rajmund.
— Imię niepokalane, pamięć najpoczciwszego z ludzi.
— Którego wszyscy, kto chciał, oszukiwali! burknął Rajmund. Bądź pewny, Kwirynie, że ja nie mniej pamięć jego szanuję, i gdy wspomnę go, oczy mi łzami zachodzą; ale to był — kubek w kubek — ty! Taki poczciwy, a taki niepraktyczny... Gotów z siebie zdjąć koszulę, fanatyk przesadzonej poczciwości i delikatności! To też nas bez chleba i matkę zostawił.
— Rajmundzie! dosyć — i nadto! ani słowa przeciw niemu!
— Mój drogi, ja go tak jak ty kochałem i kocham — dodał Rajmund, ale co prawda to nie grzech. Poczciwość jego nas zgubiła....
— Daj pokój! milcz! surowo zawołał Kwiryn. Człowiek był święty....
Rajmund nucąc poszedł do okna i palcami zaczął bębnić w szybę. Jakiś czas żaden z nich się nie śmiał odezwać. Starszy spójrzał znowu na zegarek.
— Bądź co bądź — rzekł, rozstać się potrzeba — późno się robi.
Kwiryn wstał z kanapki i zawołał na posługacza, który wpadł z hałasem. Potrzeba było zapłacić za wino. Rajmund sięgnął powoli do kieszeni, ale się tak nie śpieszył, że młodszy miał czas rachunek załatwić i chłopca odprawić.
— Znowu płacisz! zapytał Rajmund.
— Bom cię zaprosił — rzekł Kwiryn, podchodząc ku niemu, i ze łzami w oczach uściskał go. Starszy był również wzruszony; uczucie nawet jakie okazywał w tej chwili, żywszém się zdawało niż Kwiryna, który je w sobie zamknąć umiał.
— Pisz do mnie przynajmniej! odezwał się po cichu — ja do Żulina regularnie o sobie będę donosił.....





W drewnianym dworku na jednej z ulic miasteczka Kobrynia, widać było ruch jakiś nadzwyczajny, chociaż w miasteczku całém nic mu nie odpowiadało. Mała mieścina drzemała jak zwykle dni powszednich. Kilku starozakonnych przesuwało się ulicami, kilka wieśniaczych wozów stało u drzwi gospód zajezdnych. Para krów, odbywała niczém nieprzerywaną, wolną przechadzkę po rynku, przechadzkę bez celu, dowodzącą wielkiej swobody, jakiej tu i ludzie i zwierzęta używały.
Dworek, około którego niewieścia służba i wyrostek kręcili się, to wpadając do wnętrza, to wyskakując z niego i puszczając się w różne strony miasteczka, stał niedaleko rynku i celował swą powierzchownością, która mogła tu za elegancką uchodzić. Było to jedno ze znaczniejszych domostw, mające od frontu, oprócz ganku z kolumnami, po trzy okna z każdej strony. W jednej połowie były one obfitemi firankami pół białemi, pół czerwonemi przybrane, i — kwiatki w nich widać było. Maleńki ogródek sztachetami opasany, szerokością odpowiadający gankowi, dzielił dworek od ulicy. Przez furtkę wprost wchodziło się na ganek oszklony, otoczony ławkami, który bardzo mógł dobrze służyć dla pomieszczenia przybywających i zmuszonych do oczekiwania klientów.
W ogródku trochę kwiatków i dużo zielska okrytego pyłem z ulicy padającym, zasłaniało płotek w kilku miejscach trochę nadwerężony.
Ponad gankiem wystawka mieściła w sobie parę okien, bo dom szczycił się piąterkiem. Dach wysoko podniesiony, dwa olbrzymie kominy, nad gankiem chorągiewka blaszana, nadawały domostwu fizyognomią imponującą. Poznać było można łatwo, iż tu mieszkał dostojnik jakiś powiatowy, a przechodzący ludzie omijający ganek i kierujący się przeciwną stroną szerokiej ulicy, utwierdzali w tém przekonaniu. Oczy przechodniów padały z pewném uszanowaniem i trwogą na dwór p. Kaznaczeja, przyśpieszano kroku, a wozy nawet unikały zbyt poufałego zbliżenia się ku gankowi.
Jakkolwiek w miasteczku powiatowém każdy kaznaczej bywa niepoślednią figurą, nie wszyscy oni są sobie równi. Ten zaś pan Bernard Okułowicz należał do kaznaczejów, którzy i do gubernialnego miasta, gdyby tylko chcieli, każdego czasu konkurować mogą. Wiadomo było powszechnie, iż p. Bernard miał plecy, stosunki, był majętny i — edukowany. (Tak o nim powiadali żydzi....)
Dom jego, jak on sam, gubernialnemu miastu wstyduby nie zrobił.
Pani Okułowiczowa jeździła koczem: on miał koczobryk i wózek lekki tak ładny, wyplatany, że gdy nim wyjeżdżał, ludzie stawali patrzeć i kręcili głowami.
Okułowicz był urzędnikiem w gubernialném mieście Wilnie, gdy go nominacya spotkała. Nastąpiło to wkrótce po jego ożenieniu z panną Hasemann, która była dawniej guwernantką w znacznym jakimś domu, czy też damą do towarzystwa. Okułowicz miał nadzwyczajne szczęście że się z nią ożenił, bo panna, chociaż skromne na pozór zajmowała stanowisko, była nadzwyczaj piękna, patrzała wysoko, nie zbywało jej na wspaniałej wyprawie i posagu, a dowcipem i talentami w najlepszém towarzystwie jaśnieć mogła.
Głuche wieści chodziły, że Hasemanowie, gdzieś w Niemczech byli wielką familią i krewnili się z mnóstwem różnych Schultzów, Müllerów, Meyerów, Lehmanów i Schmidtów.
Okułowicz, gdy mu panna w oko wpadła, był wcale przystojnym urzędniczkiem, ale oprócz długów nie miał nic, a obyczaje i temperament czyniły go niezmiernie wymagającym. Lubił szampana i grał namiętnie w karty. Oprócz tego, stroił się i nie mógł obejść bez kilkunastu pierścionków i łańcuszków.
Powierzchowność miał ujmującą, charakter miękki i przylegający łatwo; lubiono go jako dobrego człowieka, ale wszyscy wiedzieli, że był wietrznik, hulaka i bałamut.
Tymczasem panna Adela Hasemann, którą poznał w pewnym domu, po krótkiém staraniu, dziwnie jakoś oświadczyć mu kazała, że poszłaby za niego. I Okułowicz się z nią ożenił.
Ożenienie to postawiło go na nogi, o tém wiedzieli wszyscy; ale Okułowicz poddać się musiał dosyć ciężkim warunkom, bo panna przynosząca mu posag, protekcyą, piękność swą i nadzieje wielkie na przyszłość, była wymagającą. Zerwał więc p. Bernard z dawnemi znajomemi, ustatkował się i stał przyzwoitym człowiekiem; dla żony która nawykła do lepszego towarzystwa, dom też swój na stopie odpowiedniej wychowaniu i nawyknieniom postawiła.
Było temu już lat piętnaście, gdy się ta metamorfoza odbyła, a czas ją uzupełnił, i Okułowicz pod dyrekcyą żony zyskał bardzo wiele. Jednakże, ponieważ ze starych nałogów zawsze cóś zostaje w człowieku, lubił i teraz pan Bernard wieczorami zagrać w karty, i przy zręczności wysuszyć kilka kieliszków szampana. Dawna elegancya kawalerska, i teraz jeszcze w staranném ubraniu, pierścionkach i łańcuszkach się przypominała. A że sama pani lubiła i sama się stroić i dom przystrajać — u państwa Kaznaczejstwa salon, pokoje, stół, wyglądały lepiej niż u niejednego zamożnego szlachcica.
Dzieci nie mieli państwo Okułowiczowie, ale panna Adela Hasemann opiekowała się sierotką, siostrzenicą swą, która ją mamą nazywała i w domu jak dziecię własne była uważaną.
Imię jej było Róża, a dziewczątko wstydu mu nie robiło, bo rozkwitało śliczne jak różyczka, wesołe i trzpiotowate jak ptaszyna. Chociaż Kaznaczejowa niegdyś sama była guwernantką, teraz się czy już na siłach nie czując, czy dla tonu, Różyczkę dla dokończenia wychowania oddała na pensyą do Wilna do pani Dejblowej, z której ona wyszła na podziw wszystkim, co ją szczęście mieli oglądać. Talenta jej w osłupienie wprawiały przybranego ojca, gości, sługi, nawet tę którą mamą nazywała.
Grała na fortepianie świetnie, śmiało, hucznie i biegle; rysowała głowy kredą, które wyglądały zdaleka na sztychy; malowała kwiaty do sztambuchów gwaszem: tańcowała jak baletniczka, mówiła po francusku prześlicznie, a śmiałą była, dowcipną, rezolutną, jak gdyby o dziesięć lat liczyła więcej.
Byłato gwiazda nie tylko miasteczka, ale okolicy.
Pani Kaznaczejowa, mogąca mieć w chwili gdy się to działo lat dobrych trzydzieści kilka, wyglądała (zdala) niemal tak młodo jak przybrana córka. Miała jeszcze piękne bardzo oczy czarne, płeć nadzwyczaj białą, postawę kształtną i obejście się wielkiej pani.
Może nawet żadna z prawdziwie wielkich pań tak się nie nosiła dumnie, wysoko, nieprzystępnie jak ona. Nie miała też łask u miejskiej publiczności, która ją zwała arystokratką. Mąż, nad którym miała przewagę we wszystkiém, w ciągu piętnastoletniego pożycia, przejął te jej tony i sposób znajdowania się z ludźmi. Mało też z kim żyli na stopie poufałej w mieście, bo wszyscy urzędnicy dla nich byli za ordynaryjni ludzie, jak się Okułowicz wyrażał.
Pani Adela szukała stosunków na wsi z obywatelstwem, i Kaznaczej do niej się stosował....
Pan Bernard, chociaż nieco był utył i zmienił się od ożenienia, pozostał jeszcze wcale przystojnym mężczyzną i dbał oto, ażeby się nim wydawać.
Ruch panujący dnia tego we dworku był tak uderzającym, że przechodzący ulicą Sędzia zatrzymał się nieco, aby odkryć jego przyczynę. Sędzia, stary kawaler, jeden ze zwykłych wistowych partnerów Kaznaczeja i wielbicieli jego żony, był ciekawym; chciał więc spytać którą ze sług wybiegających, gdy sam Kaznaczej ukazał się w ganku.
Postrzegłszy Sędziego, powitał go zdaleka.
— Dzień dobry!
— Dzień dobry, cóż to u pana tak coś żwawo służba biega?
— Gościa się spodziewam, odparł Kaznaczej z dumnym uśmieszkiem — mojego łaskawcy i protektora, szambelana Ch.... W przejeździe ma wstąpić do nas, a nie chcąc robić ambarasu, oznajmił nam o tém.
— Czy się go państwo na obiad spodziewacie?
— Właśnie że na obiad — rzekł Kaznaczej z oburzeniem — a to taka podła dziura, że polędwicy dostać nie można!!
Sędzia poruszył ramionami, dotknął czapki i w dalszą pociągnął drogę, a Okułowicz, otworzywszy drzwi salonu nieśmiało, zajrzał co robiła żona.
Zbliżać się do niej teraz nie było bezpiecznie, gdyż z natury niecierpliwa, kiedy chodziło o dom, o wystąpienie, stawała się drażliwszą niż dni powszednich. Nie miała zaś zwyczaju ani ona ani córka nigdy nic robić sama, oprócz haftu na kanwie i kobiecych zabawek z igiełką, nie uznając żadnej pracy godną swych pięknych rączek.
W salonie, który oczyszczano i odświeżano, stała właśnie przy oknie zapłakana i zahukana służąca, a pani i Róża, tupiąc nogami i krzycząc na nią, do reszty jej przytomność odejmowały — Kaznaczej zobaczywszy ta, co prędzej się cofnął.
W całym dworku panowało jakieś gorączkowe rozprzężenie, bo ludzie potracili głowy.
Ostry głos pani i śmiechy szyderskie dziewczęcia słychać było aż w sieni. P. Bernard schronił się do kancelaryi.
Chaotyczny ten stan trwał aż do południa, i dopióro gdy w salonie ucichło, Okułowicz się ważył wnijść do niego. Nikogo tu jeszcze nie było, ale z meblów pościągane już były pokrowce, firanki białe zostały odnowione, na stoliku stał bukiet kwiatów przez pannę Różę ułożony, a na otwartym fortepianie rzucone były od niechcenia fantazya Thalberga i parę piosnek francuskich.
W chwilę potém, naciągając rękawiczki, szeleszcząca suknią jedwabną, z czołem namarszczonem, krokiem wolnym, weszła rozglądając się dokoła pani Kaznaczejowa.
Widok męża zaledwie uspokojoną, poruszył znowu.
— Z tą waszą służbą rady sobie dać nie można, zawołała — to bydło nie ludzie! Z desperacyi już Różyczka ledwie że sama nie wzięła się do firanek.
— A w kuchni? spytał nieśmiało Kaznaczej.
— Za nic, za nic ręczyć nie mogę! odparła pani Adela. Jużciż ani ja, ani Różyczka nie możemy się tém zająć, a kucharka, choć to niby z Wilna..... choć się ma za coś osobliwego.....
Nie dokończyła pani Kaznaczejowa, uwagę szczególną zwracając na rękawiczki, które usilnie naciągała na pulchne i białe rączki.
Na nieśmiałe pytanie ze strony gospodarza, narzekaniami tylko na swój los i mieszkanie w małém miasteczku odpowiadała pani. Okułowicz zamilkł wreszcie.
Wchodziła właśnie piękna Różyczka w jasnej sukience, niezmiernemi falbanami i garnirowaniami wzdętej, opiętej wstążkami, jak na bal strojna i wesoło uśmiechnięta. Szła tryumfująca pięknością swoją.
Piękną też była w istocie, ale tą, jak ją Francuzi zowią, pięknością dyabła, której brak znaczenia i wyrazu. W oczach, na ustach, w ruchach malowało się tylko usposobienie trzpiotowate, wielkie z siebie zadowolnienie, rozmiłowanie się w sobie pieszczonego dziecięcia, które jest pewne, że świat cały padać przed niém musi na kolana.
Kaznaczej, zobaczywszy tę lalkę, stanął osłupiały i rozpromieniony razem. Matka nawet na widok Różyczki rozchmurzyła się nieco...
— Ależ się wystroiła! szepnął Okułowicz.
— A cóż? miałam codzienny wziąść szlafroczek do chrzestnego ojca? spytało dziewczę.
— Choć przynajmniej raz się jest do kogo ubrać i pokazać komu! westchnęła pani; bo do tej parafii i do tych ludzi których my tu widujemy codziennie, słowo daję że nie warto. Kto tu się na tém pozna.
Chuchnąwszy w drugą rękawiczkę pani Kaznaczejowa mówiła dalej.
— Szambelan mi dał do zrozumienia w liście, że kogoś z sobą przywiezie.
Okułowicz minę nastroił zaciekawioną. Różyczka dla której to już zapewne nie było tajemnicą, lekko zagryzła usta, zwracając się ku fortepianowi. Nuciła coś półgłosem.
Państwo Okułowiczowie poszli ku oknu.
— Co tak szambelanowi pilno — mruknął Kaznaczej, toż to jeszcze dziecko, niema się z czém śpieszyć.
Pani pokręciła głową.
— Coto za gadanie! rzekła cicho — Szambelan postarzał, okropnie postarzał, broń Boże na niego co, któż się zaopiekuje jak on? Owszem, byle dobrze wydać, co prędzej, to rozumniej.... a ona, dodała głos zniżając Kaznaczejowa — ona dziś już taka rozumna, jakby nie wiem ile lat miała!!
Rozmawiali, gdy tuman pyłu się podniósł w ulicy z tej strony, z której Kaznaczej oczekiwał przybycia gości; zabrzęczał pocztowy dzwonek, Okułowicz pobiegł na ganek. Powóz zatrzymywał się właśnie przed dworkiem. Po prawej ręce w nim siedział bledszy i mizerniejszy niż zwykle, szambelan Ch... trzymający się jednak sztywnie i prosto, w peruczce nowej na głowie, strojny i wyświeżony. Przy nim oko baczne pani Okułowiczowej i panny Róży, dostrzegło przez szyby młodzieńca, który obu kobietom, po widywanych w miasteczku i okolicy, wydał się — Antinousem.
Byłto pan Rajmund, który wiedząc, po co go tu wieziono, starał się wystąpić w jak najpiękniejszém świetle.
Wistocie prezentował się bardzo korzystnie.
Nim weszli do salonu, Różyczka żywo przypadła do matki i do ucha jej szepnęła.
— Bardzo przystojny.
Okułowiczowa idąca już ku drzwiom na spotkanie, potwierdziła to skinieniem głowy.
W tejże chwili, znany nam już nieco z opowiadania Rajmunda, Szambelan wchodził do pokoju, z twarzą na wpół melancholiczną, pół rozweseloną, witając piękną panią Kaznaczejową po francusku.
— Zawsze piękna i wiekuiście młoda!! szepnął.
Odwrócił się, aby Rajmunda zaprezentować. Nazwisko jego, jak się zdało, nie obce Kaznaczejowi, na nim jakieś wątpliwe uczyniło wrażenie.
Z widoczném zajęciem Szambelan przystąpił do kwitnącej w tej chwili rumieńcem silnym Różyczki, ściskał ją za ręce, i szeptał coś pożerając ją oczyma. Dziewczę ze zręcznością niewieścią razem uśmiechało się do starego, zalotnie zaczepiało młodzieńca, i pyszniło się sobą przed niemi obu. Pani Okułowiczowa poprowadziła Szambelana na kanapę, Kaznaczej zajął się młodym Rajmundem; Różyczka przysiadła się do matki.
Pomiędzy Okułowiczem a gościem, w ciągu nic nie znaczącej rozmowy, odbył się wzajemny przegląd i rozpoznawanie. P. Bernard, którego nazwisko nie bardzo ucieszyło, bo wiedział że je nosiła rodzina zubożała, dosyć obojętnie przyjmował pana Rajmunda, który rozpatrzywszy się w nim, rzucał już oczyma ciekawemi na panią i pannę.....
Na krótko rozmowa stała się powszechną, tak że nawet panna Róża się do niej wmięszała; następnie Szambelan zniżył głos i począł coś poufnie szeptać z Kaznaczejową, Okułowicz musiał się oddalić dla dopilnowania przygotowań do stołu, Różyczka, widząc pana Rajmunda osamotnionym, rezolutnie zwróciła się do niego.
— Pan mieszka na wsi?
— Nie, pani — dotąd byłem lat kilka w Wilnie, a na wsi nie myślę mieszkać..
— W Wilnie! podchwyciła panna. Ja także niedawno wróciłam od Dejblów....
— Tęskno pani na wsi?
— Zapewne! dosyć nudno! ależ się tu na wieki także zagrzebać nie myślę!
Uśmiechnęła się nieco pogardliwie.
Rozmowa tak rozpoczęta, jakiś czas obracała się około wspólnie znanego im Wilna; przeszła potém na muzykę, literaturę, zabawy, gusta obojga.
Panna i młodzieniec mówiąc z sobą, uważnie się wzajem przypatrywali sobie. Poznać było trudno z obojga, jakie na sobie czynili wrażenie. Widoczném było że panna się chciała podobać, ale to nic nie dowodziło, bo dziewczę żywego temperamentu, nawet wówczas przypodobać się stara, gdy jej się ktoś nie podoba.
Rajmund dosyć chłodno egzaminował trzpioczącą się Różyczkę — nie ożywiła go swą wesołością.
Rozmowa jednak coraz się stawała swobodniejszą i bardziej zajmującą, gdy wypadło tak jakoś, że Szambelan odezwał się do panienki i zmusił ją zwrócić się ku sobie, a pani Kaznaczejowa przemówiła do Rajmunda, który się do niej przybliżył.
Wiedział pewnie bardzo dobrze, iż powołany został na rodzaj badania, lecz śmiało spojrzał w oczy pani Adeli i nie zmięszał się jej przenikliwym wzrokiem.
Można było sądzić z postawy, wyrazu twarzy Rajmunda i całego znajdowania się jego w tym domu, iż zbytniej nie przywiązywał wagi do kroku jaki czynił, gdy, pomimo wielkiego panowania nad sobą, pani Okułowiczowa zdradzała trochę doznanego niepokoju.
Po kilku zamienionych wyrazach, p. Rajmund wiedział już, iż miał przed sobą kobietę znającą świat, ludzi i nawykłą do panowania w swej sferze; a pani Kaznaczejowa czuła, że młodzieniec jej zaprezentowany mógł być powołanym do świetnej karyery, bo go zbytnie skrupuły nie miały powstrzymywać na drodze.
Pochlebiało jej może, iż Rajmund dał zaraz uczuć uwielbienie dla jej wdzięków i dziwił się, iż osoba tak świetnemi obdarzona przymiotami, mogła się zakopać w małej mieścinie.
To co mówiły usta, potwierdzały oczy p. Rajmunda śmiałe, zuchwałe, natarczywe, tak jakby nie dla córki tu przybył lub o córce zapomniał, zbliżywszy się do pełnej uroku matki.
Było w tém nieco obrażającej może śmiałości — lecz te piękne panie, zbliżające się do lat czterdziestu, łatwo przebaczają.
Obiad, jak to zazwyczaj w takich razach bywa, przypóźnił się: latano do cukierni po paszteciki i tort, brakło jakiegoś wina, a ze zwłoki korzystali wszyscy, aby się bliżej poznajomić z sobą, oprócz Okułowicza, który choć powracał ciągle, niespokojny, często też wychodził dobrowolnie i był wywoływany.
Gdy dano wreszcie znać że obiad był gotowy, i Kaznaczejowa podała rękę Szambelanowi, a Rajmund wziął Różyczkę, rozmowa między niemi szła już tak swobodnie, jakby się oddawna znali.
Nie będziemy dotykali drażliwej kwestyi obiadu, polędwicy zastąpionej jakąś krzyżówką nie pierwszej młodości, czegoś przydymionego i przypalonego — co rumieniec zgrozy wywołało na twarz Okułowiczowej. Szambelan jadł dosyć dobrze, pił ochotnie, był w humorze wesołym, i gdy wstano od stołu, wrażenie ogólne zaspokoiło gospodarstwo oboje. Wrócono do salonu na kawę i cygara, chociaż zwykłych dni pani Adela palić u siebie nie pozwalała. Na ten raz dla Szambelana uczyniono wyjątek od prawa.
— No, jakże się podoba? — szepnął stary do gospodyni po obiedzie.
— Znajduję go przyzwoitym, rozgarniętym, śmiałym — odparła pani Kaznaczejowa — ale, ja tu słyszałam o jego rodzinie, o siostrach i matce — to ludzie ubodzy, ojciec dziwak stracił wszystko.
— Tak, zdaje się że on albo nic nie ma, albo niewiele — rzekł Szambelan. Wątpię jednak byśmy znaleźli dla niej bogatego szlachcica.... a ten, ma ambicyą, no — i widać z zakroju, dodał z uśmieszkiem ironicznym, że sobie da radę na świecie.
To mówiąc Szambelan pochylił się do ucha Kaznaczejowej i coś jej szeptać począł. Ona rzuciła okiem ciekawém na Rajmunda i zrobiła minkę kwaśną.
Ramiona jej podniosły się nieco do góry.
— Jeżeli myśl moję przyj miecie, dodał stary — zwlekać nie trzeba, bo on czasu tracić nie będzie.
— Zobaczymy co Różyczka powie — szepnęła matka.
Wkrótce po kawie, Szambelan zaczął szukać kapelusza, nie dając się zatrzymać na herbatę. Konie, zadysponowane zawczasu, stały już u ganku; pożegnano się i Szambelan przez oboję państwo przeprowadzany, odjechał razem z Rajmundem.....
Okułowicz za żoną i córką wszedł do salonu i pierwszy się odezwał.
— Ale to syn pani Marwiczowej z Żulina!! To są ludzie zrujnowani!! Ona ma zawsze niedoimkę. Golizna! ojciec miał piękny majątek, ale to był rodzaj fiksata na punkcie honoru!! Na kiepskim Żulinku jest pono ich dwóch, dwie siostry i stara matka.....
Machnął ręką.
— Co mi za partya!
— Pewno że na Żulin niema co liczyć, ale on skończył uniwersytet — przerwała pani — ma protekcyą Szambelana, idzie w służbę, zdolny, obrotny. Stary powiada że ma wielką przyszłość przed sobą!!
— Na wierzbie gruszki! mruknął Kaznaczej, któremu wspomnienie niedoimek na Żulinie widocznie przykrém było.
Pani Adela z czułością zwróciła się ku córce, oboje patrzyli na nią. Różyczka stała, ręce założywszy na piersiach, z głową podniesioną, nóżką tupiąc niecierpliwie i coś sobie podśpiewując.
— Cóż ty? zapytała matka.
Dziewczę trochę na odpowiedź czekać kazało; Różyczka patrzyła w ziemię.
— Albo to tak można od razu powiedzieć? szepnęła. Prezentuje się niczego, przystojny, rezolutny, a kto wie jaki on tam jest. Żeby był z wielką dla nas atencyą, tego nie powiem.
Kaznaczej nawykły do uwielbiania wychowanki, odpowiedź jej znajdował trafną, uśmiechał się, matka milczała.
— Niechże bo się da lepiej poznać, dodała panna. — Byleście mi państwo nie przeszkadzali, ja go wezmę na egzamin; a tak! trudno co powiedzieć.
— Ma słuszność! poparła matka.
— Jest racya! potwierdził Kaznaczej.
Różyczka tryumfowała, i ośmielona odważyła się dodać.
— Mama mi sama mówiła, że ja posag będę miała, bo Szambelan moję matkę rodzoną znał i bardzo ją szanował, więc nie zapomni o mnie! Prawda mamo?
— A tak! potwierdzili oboje państwo.
— Toć ja przecie mając wyposażenie, za pierwszego lepszego nie mam iść potrzeby — mówiła Różyczka.
— A gdyby Szambelan radził i życzył sobie tego? spytała matka.
— Jabym się mogła z nim rozmówić — przerwała Róża — przecie on mnie zmuszać nie będzie. Ale ja nie mówię ani tak, ani nie — zobaczymy!
Nad wiek swój śmiało wyrokowała panienka, a z twarzy obojga jej opiekunów widać było, że im rozumem i śmiałością imponowała. Umilkli.
W powozie, który z miasteczka wychodził właśnie na piaszczysty gościniec, Szambelan, pochylony do ucha Rajmunda, zadawał mu pytanie.
— A cóż?
— Panienka ładna i bardzo na swój wiek rozwinięta, rzekł zapytany, podobać się może łatwo — ale i mama jeszcze wcale ponętna!
Szambelan zapomniał się, oczy mu zaświeciły.
— Co to dziś! zawołał, żebyś ją był widział przed piętnastu laty! To była bogini! to była nimfa! to był posąg grecki!
— Bardzo temu wierzę... rzekł Rajmund.
— Różyczka jest do niej podobna, ma wiele wdzięku, ale to już co innego! Być może, iż się to jeszcze z wiekiem więcej rozwinie, uzupełni, bo niema jak lat piętnaście, a są typy kobiet, które dopiero około lat dwudziestu przychodzą do całkowitego rozkwitu!
— Pan Szambelan studyował ten przedmiot — rzekł żartobliwie Rajmund.
— Ja?? rozśmiał się stary, któremu to pochlebiało. — Ja? mogę się w tym przedmiocie nazwać specyalistą! Niestety! Tempi passati!
Milczał chwilę, jakby owładnięty tłumnie mu się cisnącemi wspomnieniami, i nagle zwrócił rozmowę.
— Okułowicz dobry sobie safanduła! W domu się on nie liczy. Główna waga na samej pani, a Różyczka jest dla niej wyrocznią. Więc właściwie redukuje się to do niej jednej.
Rajmund milczał; Szambelan dołożył ciszej.
— Właśnie w tym wieku jak ona dziś jest, wziąwszy ją, można dopełnić jej wychowanie i poprowadzić..... Bardzobym pragnął aby była szczęśliwą.
Kawałek drogi ujechali nic nie mówiąc; stary, który miał na sercu los dziewczęcia, odezwał się.
— Po was, panie Rajmundzie, spodziewam się że wy sobie w życiu znajdziecie drogi i pójdziecie daleko.... Dziecko to mnie interesuje, nie chciałbym jej widzieć wydanej za jakiego gryzipiórka lub ubogiego hreczkosieja. To nie dla niej. W tej chwili, interesa moje, jak wszystkich, są dosyć powikłane; dużobym dać nie mógł, zawsze kilka tysięcy rubli, aby było za co ręce zaczepić. W testamencie znajdzie się więcej, na to daję słowo honoru.. Zapiszę prostym długiem, aby nikt kwestyi nie mógł zrobić.
Znowu wyczekując odpowiedzi, Szambelan dokończył.
— Staraj się, bierz, pomogę. Będę spokojny gdy ją wydam — a karyerę waszę ja biorę na siebie. Bylebyś stopień na rangę zamienił, pójdzie żywo..... Posłużysz —
— Tak, posłużyć potrzeba — odezwał się Rajmund, dla samej rangi, i aby mieć czas się rozpatrzeć, a potem, wie pan Szambelan co ja myślę?
Stary pilno patrzał na niego.
— Niedarmo uczyłem się prawa — mówił Rajmund, karyera prawnicza najlepsza ze wszystkich, ale nie u nas po małych mieścinach, a nawet i nie po gubernialnych miastach — majątki się robią tylko w stolicy. Plenipotenci, w Petersburgu utrzymujący interesa wielkich panów, wyrabiający potwierdzenia heroldyi, pilnujący procesów w senacie, olbrzymie i prędko składają majątki. Ja czuję w sobie powołanie!
Zaśmiały się małe, czarne oczki Szambelana, uderzył go poufale po ramieniu.
— Doskonała myśl! Masz waćpan wszystkie potrzebne do tego zdolności! A i Różyczka będzie w stolicy jak ryba w wodzie. Na początek mogę zapewnić panu sprawę jenerała, mego ciotecznego brata, z hrabiami S. Kosztowała go już z pięćdziesiąt tysięcy rubli i tylko zagmatwaną została. Odda ci ją, ja się postaram! Myśl jest gienialna! Jeden wielki proces wygrany, reputacya ustalona i majątek pewny....
Uśmiechnął się Rajmund.
— Tak. to jest jedyna droga, na której prędko do czegoś dojść można, a powoli iść — życie się zmarnuje!






Żulin, wioseczka pozostała pani Marwiczowej ze znacznych dóbr nieboszczyka jej męża, liczyła się w okolicy do najmniejszych, bo nie było w niej nad dziesięć chat, a choć grunta miała niezłe, położone były tak nisko i wymagały tyle starań aby ich woda z otaczających moczarów nie zatapiała — iż rzadki był rok urodzajny. Miotlica zjadała pszenicę, żyto przało, a w dolinach jarzyny suchego tylko lata rodziły.
Dworek, w którym dawniej ekonomowie mieszkali, wznosił się na pagórku między olchami, jak wysepka, cały otoczony rowami, aby go z wiosny woda nie podtapiała. Nie spodziewano się nigdy aby tu na starość mieszkać przyszło, i gdy wyzuta z majętności staruszka została zmuszona przenieść się do biednego Żulina, musiała natychmiast sprowadzić drzewo z puszczy kobryńskiej, aby małą starą chatę z gankiem, mieszkalną uczynić.
Nie było ani czasu, ni pieniędzy na wytworną budowę; zużytkowano to co już stało, przyczepiając parę izb w jednę stronę, a z tyłu śpiżarnie i składy. Domina więc z przodu śmiesznie wyglądała, bo ganek nie stał w pośrodku, a ściany nowe wyższe były od zczerniałego zrębu starego folwarku. Z małego warzywnego ogrodu, w którym było trochę zdziczałych wiszeń i parę grusz, musiano zrobić coś pokaźniejszego.
Zresztą zabudowania, dziedziniec, zostały jak były, poprawione nieco, i dworek tak wyglądał ubogo, iż nie łudził przejeżdżających — znać po nim było, że tu mieszkał niedostatek. Smutna, równa nizina rozciągała się dokoła, poprzerzynana grobelkami, rowami, błotami i trzęsawiskami. Gdzie tylko kawał wyższego gruntu się podnosił, widać było zagony i pólka... Oprócz olch, żadnych drzew oko nie spotykało blisko, tylko gęste zarośla łozy i wierzb karłowatych. W wielkiej dali czarnym pierścieniem dokoła płaszczyznę obejmowały lasy. Oko na niej nie mając gdzie spocząć, traciło miarę oddalenia; wydawała się większą niż była, a nie zbyt odległe wioseczki uciekały pozornie. Wzrok nie sięgał daleko, oparów zawsze pełna atmosfera, mgłami, okrywając oddalenie, zwiększała je jeszcze. Smutnego coś było ale razem pociągającego w widoku tej okolicy, wśród której pagórka prawie dostrzedz nie było można. Gdzieniegdzie na groblach i rozstajach, jak znaki drożne wznosiły się małe krzyżyki drewniane płachtami poobwieszane, — czerniała w polu odosobniona karczemka. Na drogach ruch tu był rzadki, ludzi nie wiele, ale za to na błotach życie wrzało, bo były pełne ptastwa, które korzystało z niedostępnych kępin tych moczarów, by się w nich gnieździć swobodnie. Nigdzie tyle czajek nie latało z płaczliwym krzykiem, tyle rozmaitego rodzaju kaczek nie pluskało się na wyżarach, i tyle przeróżnych głosów nie śpiewało wieczornej przedsennej pieśni.
W dworku, po śmierci męża przenosząc się do niego pani Marwiczowa, urządziła się jak mogła, nie wiele dbając czy jej będzie wygodnie i ładnie. Niegdyś bardzo majętni Marwiczowie, byli w dawnej swej posiadłości zamożnie i dostatnio przez długie lata opatrzeni we wszystko. Wierzyciele, którzy opanowali majątek dzięki dobroduszności nieboszczyka obciążony długami, nie tknęli przez jakieś uczucie politowania ruchomości, tak że wdowa znalazła się w posiadaniu daleko znaczniejszego inwentarza, niż na Żulin było potrzeba. Sprzętów było mnóstwo, a każdy z nich dla biednej kobiety stanowił pamiątkę drogą, z którą rozstawać się było boleśnie. Przewieziono więc wszystko a wszystko do Żulina, a gdy przyszło to rozmieszczać, okazało się że izdebki, sienie, składy, strychy nawet ledwie zdołały zrzucone na kupę rzeczy, jako tako uchronić od słoty i zniszczenia.
Dawało to ubogiemu dworkowi fizyognomią zupełnie oryginalną i poważną. W sieni na przestrzał otwartej stały dwie ogromne szafy rzeźbione, niegdyś za lepszych czasów sprowadzone z Gdańska, którychby się pański dwór nie zasromał; w pokoju gościnnym tak było pełno różnych komodek, szafek, obrazów, porcelany starej, na kominie kielichów i roztruchanów, iż ciężko było się w nim obracać, aby o coś nie potrącić. Pani Marwiczowa do tego wszystkiego taką pamiątkową przywiązywała cenę, iż nie śmiał jej nikt nawet zapytać, czyby się kosztownych fraszek nie pozbyła. Rzeczy które się w pokojach nie dawały pomieścić, złożone były na strychach i po innych zakamarkach — ale nie zaniedbane, bo wdowa chodziła regularnie kilka razy w ciągu roku opatrywać, czy co nie zostało uszkodzoném. Z tego przeglądu wracała zawsze smutna i z oczyma zapłakanemi. Każdy z tych szczątków jakąś życia epokę jej przypominał.
Razem z tym sprzętem starym przeniósł się do małego Żulina, sługa który nieboszczykowi na znaczniejszym majątku wiernie i poczciwie przez półwieku gospodarzył, siwy już i przygarbiony Gierstut. Byłto zawołany gospodarz, i sąsiedzi natychmiast mu bardzo korzystne dawali posady, ciągnąc go do siebie.
— Co ty tam będziesz robił na tych mizernych dziesięciu chłopach? wołali doń. Tam sołtysa dosyć, Marwiczowa ci nie zapłaci jak należy, bo nie ma z czego!
— Niekoniecznież to człek dla samej zapłaty służy, odpowiedział Gierstut, kręcąc siwego wąsa. Jadłem ich chleb przez pół wieku, a terazbym miał wdowę i sieroty porzucić, kiedy nikogo nie mają? A cóżbym to ja wart był? pytam się?
Gierstut więc przeniósł się do Żulina, uważany bardziej za przyjaciela, za członka rodziny niż za sługę. Dzięki jemu tylko, mogła pani Marwiczowa synom dać wychowanie i z córkami niedoświadczać niedostatku. Stary ekonom po staremu wprawdzie gospodarzył, nowin się obawiał wszelkich, ale pilnował roboty troskliwie i nic nie zaniedbał.
Rodziło też do zazdrości na Żulinie.
Nie wszyscy dawni przyjaciele i znajomi z lepszych czasów wyrzekli się zubożałej wdowy, lecz stosunki ostygły, Marwiczowa nie narzucała się nikomu z obawy, aby nie posądzano jej że pomocy żądać może, krewni i znajomi nie garnęli się wcale.
W osamotnieniu tém życie płynęło bardzo cicho i jednostajnie.
Panny, których wychowanie za życia ojca zaledwie było rozpoczęte, kończyły je same pod prawodnictwem matki, nie wymagającej dla nich wiele, bo o świetnej przyszłości nie marzyła.
Dziewczęta były ubogie, przystojne i miłe; lecz któżby ich tu miał przyjść szukać w małym dworku? chyba niezamożny szlachcic, dla którego to co umiały i czém były, starczyło.
Obu dziewczętom nie zbywało na darach bożych; roztropne były, chciwe wykształcenia i na swe położenie umiały więcej niżby się można było spodziewać. Książkami wspomagali je bracia, początki francuzczyzny wzięły jeszcze od bony w dzieciństwie, grały na fortepianie, i z instynktem kobiecym umiały się wszędzie znaleźć przyzwoicie, z powagą, jaka im pamięć na ojca i dawne położenie dawało.
Pani Marwiczowa z zamożnego pochodząca domu, niegdyś w najlepszych towarzystwach przyjmowana i obyta z niemi, umiała też w córki przelać co ją dawniej odznaczało.... Pomiędzy dwiema siostrami tak mała była wieku różnica, jak między braćmi; Julka o półtora roku starszą była od Jadwisi, a teraz gdy dorosły obie, można je za rówieśnice wziąść było. Daleko więcej różniły się charakterami od siebie. Julka przypominała nieco Rajmunda, Jadwiga Kwiryna. Starsza też piękniejszą była, a przynajmniej łacniej się podobać umiała; miała śmiałości więcej, wiary w siebie, umiejętności znalezienia się w każdym razie. Szczebiotała chętnie, zręcznie i dużo, gdy Jadwiga mówiła mało i szukała kątka aby się w nim ukryć. Matka kochała wszystkie swe dzieci miłością jedną, jednakże niewytłómaczone dawała pierwszeństwo Julce i Rajmundowi, choć Kwiryn i Jadzia może ją czulej kochali i do większych dla niej poświęceń byli zdolni.
Jest coś tajemniczego w naturze miłości macierzyńskiej, która czasem do słabszego i biedniejszego dziecięcia więcej się czuje pociąganą — niekiedy do tych, które obiecują większe w życiu powodzenie.
Na Rajmundzie i Julce spoczywały wszystkie nadzieje pani Marwiczowej, w jej przekonaniu oni mieli dźwignąć rodzinę z upadku; nad Jadwinią i Kwirynem pocichu ubolewała.
Dla Julki aby ją stroić po troszę, dla Rajmunda aby jego fantazyjkom dogodzić, ściskała się matka, w milczeniu wielu rzeczy wyrzekała się Jadzia. Kwiryn aby ulżyć matce, zarabiał sam na swe utrzymanie; zwiększało to pensyjkę Rajmunda.
Niezmierna była radość w Żulinie, gdy oddawna oczekiwany starszy syn powrócił. Spłakała się ściskając go wdowa, siostry nie odstępowały na krok ukochanego brata. Pytania i odpowiedzi nie ustawały do późnej nocy. Rajmund z wielką sztuką odpowiadać na nie umiał; serce rosło słuchając go, gdyż malował siebie, swą domniemaną przyszłość, to co zrobił i co miał dokonać w barwach jak najżywszych i najświetniejszych.
Miło go słuchać było, a matka i siostry wierzyły w niego tak, iż o najmniejszą przesadę nie śmiałyby go posądzić. Z pozorną skromnością umiał się im przedstawić zawsze z najlepszej strony, a Kwiryna z braterską miłością i politowaniem, malował jako niedołęgę, który nigdy w życiu rady sobie dać nie potrafi.
Nie taił on przed matką porobionych w Wilnie stosunków i znajomości, lecz w taki sposób o nich mówił, że nic w nich zdrożnego upatrzyć nie było można. Matce ani siostrom wcale się nie zdawało dziwném, że Rajmundka mógł ktoś pokochać i przywiązać się do niego, a chciał zająć się jego losem.
W wizerunkach Szambelana, Szambelanowej, prawda tak była umiejętnie wycieniowaną, że się stawała fałszem, nie tracąc pewnych rysów głównych. Rajmund też nie myślał o tém by kłamał, modyfikował tylko rzeczywistość tak, aby surowych zasad matki nie raziła.
Gdy po kilku dniach pobytu oświadczył, że musi pojechać na wieś odwiedzić Szambelana, już Julka wiedziała pod wielkim sekretem, że były jakieś projekta bardzo świetne dla Rajmunda. Ona go tak dobrze rozumiała, iż przed nią nie wahał się wyspowiadać szczerzej trochę.
Gdy wyjechał w te odwiedziny, zadumana matka czekała dosyć niecierpliwie powrotu. Zwlókł się on, gdyż Romek uznał właściwém kuć żelazo dopóki było gorące, i zatrzymawszy się na żądanie Szambelana u nich, dwa razy jeszcze pod różnemi pozorami jeździł do Okułowiczów.
Niecierpliwy wyrwać się w świat jakimkolwiekbądź kosztem, Rajmund gotów już był żenić się z Różyczką, którą spodziewał się wykształcić na taką towarzyszkę, jakiej mu było potrzeba.
Z jego strony nie było już trudności żadnej: krzywiła się tylko pani Okułowiczowa, a panna Róża po swojemu pojmując przyszłość, nie życzyła sobie być żoną jakiegoś tam plenipotenta lub urzędnika, aspirując do wsi, dworu i obywatelstwa wiejskiego. Miała jakieś domysły co do swojego pochodzenia, które popierała czuła opieka Szambelana, i Rajmund wydawał się jej za małą figurą by mógł sięgać po jej rękę.
Skromne położenie matki siedzącej na kilku chłopkach, w małym dworku, także się jej nie podobało. Dziewczę miało głowę przewróconą.
Szambelan wprawdzie obiecywał wszystko to sprostować, lecz i ze strony matki Rajmund lękał się oporu także. Dla tego też nie chciał z nią nawet mówić o tém, dopókiby coś stanowczego u państwa Kaznaczejów nie postanowiono.
Szambelan, któremu szło o to wielce aby Różyczkę za mąż wydał, nalegał na panią Okułowiczową, nakoniec i pupilce swej oświadczył, iż wierzy w świetną przyszłość Rajmunda i radzi, życzy a nakazuje aby mu się starała podobać a nie grymasiła.
W czasie więc ostatniej bytności swej u Kaznaczejowstwa, pan Rajmund znalazł wszystkich lepiej dla siebie usposobionych, i chociaż się wyraźnie jeszcze nie oświadczył, szeroko się rozmówił z p. Adelą, potrafił ująć Okułowicza, a nawet oczarował Różyczkę.
Teraz więc z kolei należało mu mówić z matką, przed którą nie mógł otwarcie się wyspowiadać, której opór przewidywał, ale zarówno też pewien był iż go potrafi przezwyciężyć.
Jednego wieczora gdy już kilka w napróżném oczekiwaniu na powrót Rajmunda upłynęło, ujrzano nareszcie i poznano jego bryczkę, obie siostry na ganek wybiegły. Matka stała we drzwiach pokoju wzruszona i niespokojna.
Trwożyło ją to, że syn dłużej daleko bawił niż przewidywano, lękała się wypadku jakiego lub słabości. Lecz Julka spojrzawszy na brata nim wysiadł, z twarzy wesołej i uśmiechniętej, wyczytała iż nic złego nie przywoził z sobą.
— Cóżeś ty się bawił tak długo u tych Szambelaństwa? spytała matka od progu.
Rajmund śpieszył na powitanie.
— Nie mogłem się wyrwać! rzekł, wstrzymywali mnie codzień pod różnemi pozorami! Ledwie nie ledwie, i tak udało mi się wydobyć...
Siostry pobiegły przygotować herbatę, matka więcej oczyma niż pytaniami badała syna.
— Nie nawykli do samotności wiejskiej, mówił Rajmund, radzi byli choć mnie mieć.
— A długoż tu zabawią? pytała Marwiczowa.
— Jeszcze to nie postanowiono, rzekł syn. Mają trochę interesów do załatwienia.
Dosyć dowcipnie potém począł malować Rajmund życie na wsi przywykłych do miejskiego i rozpieszczonych panów, zawsze oboje ich starając się malować tak, aby matce dać o nich jak najlepsze wyobrażenie.
— O ile ja z dawniejszych czasów przypominam sobie — odezwała się matka, spojrzawszy po pokoju i przekonywając się że córek w nim nie było, Szambelan, chociaż złej reputacyi nie miał, bo uchodził zawsze za dobrego w gruncie człowieka, ludziom się wydawał płochym.. Pozwalał sobie wiele... z tą drugą żoną młodszą od siebie, zaślubiwszy ją, niedługo podobno żył jak należy.
Tu pani Marwiczowa zniżyła głos jeszcze.
— Przypominam sobie dosyć głośną historyą w Wilnie z jakąś niemką czy szwajcarką, guwernantką, którą miał potém wydać za tutejszego kaznaczeja Okułowicza. Dużo o tém mówiono....
Zupełnie obojętnie wyrzeczonych słów tych kilka, zmięszało Rajmunda i wywołało taki rumieniec na twarz jego, iż gdyby nań była naówczas matka spojrzała, zdradziłby się przed czasem. Pomilczał chwilę i odparł głosem obojętnym.
— Już to proszę Mamy, dostać się na ludzkie języki, Boże uchowaj, czego nie skomponują! Jeszcze w dodatku na panów, na arystokracyą, byle najmniejszy pozór, potwarzy miary niema. A ja wiem od samego Szambelana, dodał, że to największy, najniepoczciwszy fałsz w świecie.
— Jakże? to on ci sam mówił o tém? zapytała matka, oczy na niego podnosząc.
— A mówił — rzekł Rajmund, bo wie że go ogadują za to, za co go właśnie wielbić potrzeba.. Ja to Mamie opowiem później! dokończył dosyć gorąco syn, i lękając się może sióstr powrotu, zwrócił zaraz rozmowę. Pani Marwiczowa nie nalegała.
Rajmund choć chciał okazywać wesołość, niepotrafił jej tak odegrać, aby Julka się nie domyśliła iż coś ma na sercu. Spytany jednak nie przyznał się do niczego: rozmyślał właśnie jak miał mówić z matką, jak jej ubarwić rzecz całą i skłonić aby przeciwną nie była.
Wieczór upłynął jakoś niezbyt wesoło, składano usposobienie Rajmunda na zmęczenie podróżą. Wistocie rozmyślał nad tém, czy ma natychmiast zagaić sprawę, czy ją odłożyć na który z dni następnych.
Ciężko mu było nosić się z tém brzemieniem na sercu, postanowił więc nie zwlekać.
Zasiedział się do późna przy matce, szepnął Julce aby siostrę wyprowadziła i, gdy się zostali sami, siadł blisko wdowy, która odgadła że coś ważniejszego miał jej zwierzyć.
— Mama wspomniała o tej historyi pani Kaznaczejowej, rzekł, nie wiedząc że ona mnie też obchodzi. Otóż potrzebuję Mamie wytłómaczyć jak się rzecz miała.
Tu Rajmund już zawczasu ułożoną rozpoczął bajeczkę.
— Późniejsza pani Okułowiczowa, rzekł, była potajemnie zaślubiona bratu Szambelana, chociaż tego małżeństwa później za ważne uznać nie chciano. Córka Kaznaczejowej jest synowicą Szambelana, chociaż nikt o tem nie wie. Z tego powodu opiekował się wdową i sierotką Szambelan. Ludzie to zaraz inaczej obrócili i obwinili go o jakieś stosunki, których on nie miał.
— Dajmy na to — odparła chłodno matka, ale zdaje mi się iż powiedziałeś, że to ciebie obchodzi, a to w jaki sposób?
— Kochana Mamo — rozśmiał się Rajmund, Szambelan taki dobry, poczciwy, że chce mnie z tą synowicą poswatać.
Mimo wielkiej powolności dla syna, zerwała się z oburzeniem w twarzy pani Marwiczowa, i załamała ręce.
— Cóż znowu! zawołała — co za myśl! Ty jeszcze do ożenienia jesteś za młody, a gdybyś nawet miał lata stosowne, powiedz mi sam co to za stosunki? Jak ty, syn ojca, który nigdy żadnemu fałszowi w życie swe wedrzeć się nie dozwolił, możesz pomyśleć o podobnym związku? Panienka bez nazwiska, z małżeństwa, jak sam mówisz, nieuznanego za ważne, wychowana...
Widziałeś ty kiedy Okułowicza? — dodała w końcu.
Rajmund stał trochę zmieszany.
— Proszę Mamy pozwolić mi się wytłómaczyć — odezwał się z wymówką jakąś w głosie. Nieboszczyka ojca położenie w obywatelstwie i na świecie było całkiem inne niż moje. Ja niemam nic, a kiedy mi się trafia i protekcya i posag, cóż ja tam mam zważać na jakieś szlacheckie przesądy.
— Bój się Boga! przerwała matka. Ty to nazywasz przesądem!! Co ci jest? Nie masz nic. ale masz młodość i pracę, powinieneś swą przyszłość sobie być winien, nie protekcyi i posagowi panny.
W głosie staruszki czuć było poruszenie prawie gniewne; Rajmund się niecierpliwił.
— Rachując na moję młodość i pracę, zawołał, będę do siwego włosa się męczył, nim kawałka chleba się dorobię. Dla siebie, dla sióstr, dla brata chcę prędzej dojść do czegoś — i nie myślę odrzucać gdy się trafia szczęście.
— Romku! ty to nazywasz szczęściem! odparła matka, ja w tém widzę upokorzenie i zgubę! Oni ci głowę zawrócili! Chcą się pozbyć sieroty bez nazwiska i gotowi... Zakryła sobie oczy.
— A! proszęż Mamy! żywo począł syn — proszę Mamy się nie unosić i nie martwić, bo niema czém. Ja się nie dziwuję, że Mama zawsze ze swojego dawnego stanowiska zapatruje się na życie, ale ja — moim obowiązkiem być praktycznym.
Ja na ladajakiej, mizernej posadzie na wsi nie chcę tracić lat najdroższych, chcę się dorabiać, a to co mi do tego środków dostarcza, chwytam. Któż dziś jeszcze pyta, kto kogo rodzi? Panna młoda, ładna, dobrze wychowana. Szambelan daje jej kilka tysięcy rubli zaraz, a w testamencie na pewno parę kroć mieć będzie!
— Ale gdzieżeś ty ją widział, poznał? jakże tak prędko mogłeś ją ocenić? przerwała p. Marwiczowa.
Rajmundowi zdawało się że lepiej swą sprawę postawi, gdy prawdę trochę znowu umaluje.
— Ona przecie była w Wilnie na najpierwszej pensyi u Dejblów! odezwał się ostrożnie.
Matka spuściła oczy i zamilkła. Widać było że bądź co bądź, ani projektu syna przyjąć, ani się z nim oswoić mogła. Kilka łez spadło jej na ręce załamane.
Rajmund zaczął się przechadzać po pokoju.
— Nie mogłeś mi większej uczynić przykrości, większej troski rzucić na duszę, rzekła powoli matka, jak tą nieszczęsną nowiną. Spodziewałam się po tobie więcej rozwagi, i więcej uczucia godności własnej.
— Ja właśnie chcę, czując się lepszego losu godnym, dobijać się go! — zawołał Rajmund.
— Ale nie na takiej drodze — dodała matka poważnie. Tych twoich państwa Okułowiczów z ich wychowanką widywałam nieraz w kościele: uczynili na mnie wrażenie przykre, są nadęci, są śmieszni. Panna nawet w kościele przyzwoicie się znaleźć nie umiała, śmiejąc się, chichocząc, oglądając. Okułowicza znają jako płochego człowieka — a ona!!
Tu zamilkła.
Rajmund stał i słuchał.
— Cóż mnie obchodzi Okułowicz? zapytał.
— Ale matka?
— Matka jest bardzo pięknie wychowana i bywała w najpierwszych domach, począł Rajmund.
— Tego po niej nie poznać — odezwała się p. Marwiczowa. Proszę cię — nie mów mi o nich. Przebaczam ci, że jako młody mogłeś dać sobie im zawrócić głowę, ale spodziewam się że to zbyt daleko nie zaszło. Ja na to nigdy nie pozwolę.
Słysząc to Rajmund, rzucił się do rąk i kolan zaczynając całować matkę.
— Moja kochana Mateczko — wołał — na miłość Boga — niechże mnie Mama do rozpaczy nie przywodzi! Ja mam przed sobą najświetniejszą karyerę... ja się poświęcę dla sióstr, dla brata, dla Mamy! Za kilka lat będę milionowym.
Staruszka płakała.
— Romku, przerwała — miliony w uczciwy sposób nie robią się tak prędko. Ty oszalałeś! Niegodziwi ludzie chcą korzystać z twojego niedoświadczenia i młodości — na Boga, ochłoń z tego, upamiętaj się.
Czułe naprzemiany i surowe wyrazy matki nie zdawały się bynajmniej działać na Rajmunda. Wstał z ziemi nadąsany, posępny, lecz wcale nie onieśmielony ani przekonany.
— Kwirynby mi nigdy takiej przykrości nie zrobił! szepnęła Marwiczowa.
Wymówka ta oburzyła Rajmunda.
— Kwiryn nigdy nie wyjdzie też z tego błota, w które wlazł, i na nędzném bakałarstwie skończy — odezwał się. Będzie siostrom i Mamie ciężarem zawsze, a ja nie myślę gnić w jakiejś dziurze i poprzestać na tém co mamy. Ja czuję w sobie siłę i dla tego, bądź co bądź, muszę spinać się wyżej!
— Bądź co bądź? zapytała matka.
— A tak — począł unosząc się Rajmund. Oglądając się na wszystko, przebierając, skończyłbym tak jak nasz poczciwy ojciec, z którego sumienności teraz się wszyscy śmieją.
Wyrazy te zaledwie wymówił Rajmund, gdy już poczuł jak miały dotknąć matkę. P. Marwiczowa krzyknęła, zasłaniając sobie oczy, i wnet dodała nakazująco.
— Idź! idź! ani słowa więcej! Idź.
Wahał się jeszcze Rajmund, gdy powtórzony rozkaz zmusił go do opuszczenia pokoju. Julka, która podsłuchując rozmowy, w duszy brała stronę brata, wbiegła na pomoc matce, ale natychmiast poczęła jej czynić wymówki, że się na Romka tak unosiła. Żywo z nią kilka słów zamieniwszy matka, odprawiła ją natychmiast; Julka pobiegła pocieszać Rajmunda, a Jadzia nie mówiąc nic, nie pytając o nic, przyszła służyć matce. Rajmund tymczasem niezmiernie poruszony, czując że niezręcznie się wziął do sprawy, a nie widząc sposobu naprawienia jej, chodził po izdebce na tyle domu, którą zajmował.
Julka starała się go uspakajać, i mimowolnie wydawała się z tém, że jeśli nie całą, to część przynajmniej rozmowy podsłuchała.
— Nie gryźże się tak, mówiła bratu — znasz Mamę że ona wszystko w pierwszej chwili czuje bardzo gorąco; ale zobaczysz, da się przekonać, da się ułagodzić....
— Wiesz o co chodzi? zapytał Rajmund.
— Słyszałam bardzo podniesione głosy, więc do drzwi przybiegłam, i mimowolnie coś mi się o uszy obiło.
— Ja się cofnąć nie mogę! rzekł Rajmund — Mama z fałszywego stanowiska to widzi.. mnie się trafia szczęście...
Julka patrzała nań oczyma ciekawemi.
— Ja tę pannę widziałam, szepnęła — prawda że chyba ty ją później wymusztrujesz, bo tak jak jest wygląda iż się za nią rumienić potrzeba.
— Co wy się na tém znacie! zawołał Rajmund. Gdzieżeście to widziały lepszy świat? nie możecie sądzić o tém. Panna jest dowcipna, z talentami, żywa, miła i wesoła!
Julka spuściła oczy; po chwili uściskała brata, szepnąwszy mu kilka słów pocieszających, i wyszła nazad do siostry i matki.
Nazajutrz wstawszy rano, po wczorajszej burzy, Rajmund poszedł w pole rozmyślać nad tém co miał czynić. Zmuszonym był obstawać przy swojém. Szło o to czém i jak mógł złamać opór matki — stanowczością swą, czy odezwaniem się do jej serca. Zdało mu się, że prędzej potrafi skłonić smutkiem i pokorą; powrócił więc do domu chmurny i znękany, z rozpaczliwie rozrzuconemi włosami, milczący.
Przez noc też, wypłakawszy się i wymodliwszy się pani Marwiczowa, ochłonęła nieco, uspokoiła się, a choć prosiła Boga aby od niej to nieszczęście odwrócił, po części się z myślą jego oswoiła.
Znała ona Rajmunda, który od małego dziécka zawsze umiał na swojém postawić, a uległ rzadko. Przewidywała że i teraz nawet groźbą gniewu swojego niepotrafi go złamać.
— Niech robi co chce, dodała w końcu zrezygnowana, za mało mam sił aby mu się opierać; lecz jeżeli obstanie przy swojém, niech mi tych ludzi nie wprowadza do domu! Ani żony tej, ani jej familii znać nie chcę!
Powiem mu to otwarcie.
Z tém postanowieniem czekała go u śniadania pani Marwiczowa.
Rajmund przyszedł późno, przywitał się zimno. Siadł zachmurzony, kawy pić nie chciał i przez cały czas śniadania nie odezwał się ani słowa. Unikał nawet wejrzenia matki. Siostry biegały i posługiwały zmięszane i przelękłe. Gdy służący przyszedł zbierać tacę i serwetę, panienki powychodziły. Rajmund też chciał się podnieść i wyjść, gdy matka mu kazała pozostać.
Z wielką powagą, wolnym głosem odezwała się do niego.
— Masz mi widzę za złe, to com mówiła wczoraj. Mnie boleśnie dotknąłeś nieposzanowaniem pamięci ojca.
Rajmund chciał się tłómaczyć, nie dała mu mówić.
— Suponuję, rzekła, że ci się to nierozważnie wyrwało i chcę o tém zapomnieć, ale proszę też abyś ty o swoich dziecinnych projektach nie wspominał mi więcej.
Rajmund był już do walki przygotowanym.
— To nie może być, moja kochana Mamo — odezwał się stanowczo — Mamaby sama potém żałowała, gdybym ja ją dziś posłuchał. Ja się zaawansowałem, cofnąć się jest mi niepodobieństwem. Jedynego mam protektora w Szambelanie, muszę iść za jego radą. Mama najlepiej wie, że nam nikt ani z familii, ani z przyjaciół dawnych ojca nie chce pomódz, ani nas znać! Ja się chwytam jak tonący brzytwy.
— Z tą różnicą — odparła matka, że wcale nie toniesz, i chwytasz jej nie tonący, ale szalejąc. Albo ci ta dziewczyna zawróciła głowę, albo Szambelan chce się zbyć ciężaru i nie waha się zrzucić go na ramiona, które nie znają co mają dźwigać. Tyś mniej winien niż oni, ale winieneś że głosu matki usłuchać nie chcesz.
— Niech Mama przebaczy — ja nie mogę!
— Czémże tak jesteś związany? odezwała się matka.
— Najprzód mojém własném przekonaniem — począł Rajmund.
— Dziecko jesteś! wstając z za stołu i odchodząc dokończyła pani Marwiczowa.
Z tego przerwania rozmowy nie rad był Rajmund, lecz musiał na tém poprzestać. Przez cały ten dzień matka unikała, aby z nim sam na sam nie pozostać.
Biedna kobieta chodziła stroskana, pobladła, kryjąc się ze łzami, a gdy wieczorem przyszedł stary Gierstut, dla którego tajemnic nie miała, poskarżyła się przed nim na nieszczęście swoje.
Gierstut, który dzieci pańskie niemal jak własne uważał, i był z niemi na stopie poufałej, a Rajmunda mniej faworyzował, oburzył się niezmiernie. Znał on daleko lepiej od pani Marwiczowej historyą Szambelana, Okułowiczowej i panny.
Miał oprócz tego ząb do Kaznaczeja, który go nękał za niedoimki; wydało mu się poczwarném aby syn takiego obywatela, jakim był nieboszczyk Marwicz, miał się żenić z taką wychowanką niepewnego pochodzenia.
Chwycił się za głowę, oniemiał. Weneracya jego dla pamięci nieboszczyka była tak wielką, iż dla jego synów najświetniejsze losy wydawały mu się zawsze za skromne w stosunku do zasług ojca.
Nie powiedział nic oprócz kilku słów pociechy swej pani, którą prosił aby się uspokoiła, ale postanowił w duszy otwarcie się rozmówić z paniczem.
Gdy się wszyscy spać rozeszli, a Rajmund chodził jeszcze po swej izdebce, usłyszał chód ciężki w progu i ze staroświeckiém: „Niech będzie pochwalony“ — wtoczył się staruszek.
Rajmund się domyślił, że odwiedziny nie były bez celu. Nawykł on szanować Gierstuta, ale teraz to wtrącenie się jego do spraw familijnych, wydało mu się prawie zuchwalstwem.
Stary wąsa gładził.
— Jam tu do panicza przyszedł z interesem, odezwał się stłumionym głosem, czy to się godzi tak starą matkę martwić?
Odwrócił się chłopak z miną dumną.
— Co bo się nie w swoje rzeczy mięszasz? odparł.
— Jakto, w nieswoje? — rzekł zimno Gierstut. Panże wiesz, panie Rajmundzie, że u mnie co wasze to moje, a co moje to wasze.... Tak się do mnie starego mówić nie godzi.
— Ale, proszę cię.
— Niechno pan posłucha, ciągnął dalej Gierstut. Pan nie wie z kim ma do czynienia, i dokąd go ciągną, a ja tych ludzi znam jak kieszeń moję.
— A zkądże ty wiesz o tém? przerwał Rajmund.
— Przecie stara pani przede mną tajemnic nie robi — mówił Gierstut. Szambelana ja znam nim się żenił; człowiek niezły, ale w niwecz popsuty kobieciarstwem. Rozpustnik. O żonie ja nie powiem nic, bo niema potrzeby. Okułowiczowa, baba kuta a zła i próżna. Okułowicz, kawałek mechesa, a panienka ni ojca, ni matki, ni imienia! Toż to zgroza, żeby poczciwe Marwiczów imię miało się tam do nich dostać. Tfu!
Rajmund słuchał, starając się gniew pohamować.
— Z dobrego serca to mówisz, odparł, nie wątpię — ale ty lepiej ich nie znasz jak ja, a ja wiem co i dla czego robię. Ja całe życie w Żulińskim gnoju siedzieć nie myślę.
— E! panoczku! rzekł Gierstut, lepszy mój Żuliński gnój, niż szambelańskie aksamity.... na których plamy niezmyte.
Ubogim być niema wstydu, a tam sięgać po chleb, gdzie sromu się trzeba napić — pfe!! pfe!
Strząsnął się starowina — Rajmund mu nie raczył nawet odpowiadać, uśmiechał się pogardliwie.
— Matkę wpędzisz do grobu — dodał Gierstut, a sam z tego pociechy mieć nie będziesz.
Postał jeszcze, na odpowiedź czekając i widząc wreszcie że Rajmund mówić z nim nawet o tém nie chce, strzepnął czapkę, zwrócił się ku drzwiom i już nie żegnając go, wyszedł.
W życiu Rajmunda byłyto pierwsze niemal przejścia, mogące mieć wpływ na przyszłość jego. Czuł on, że doszedł do tego rozstajnego punktu drogi swej, od którego począć się miał pochód dalszy już nie kierowany przez nikogo, zostawiony własnej jego woli.
Pochlebiało to jego miłości własnej, miał być wyemancypowanym, lecz przychodziły też myśli trwożne czy właściwą potrafi obrać drogę. Ożenienie miało swe strony ponętne, ale było zobowiązaniem się na wieki, i Rajmund czuł, że co się tyczyło rodziny żony, a nawet jej samej, matka miała słuszność, nie on. Wiedział że był wart czegoś lepszego. Położenie jednak było takie, iż dla niecierpliwego jak on, krok fałszywy był mniej strasznym, niż odkładanie świetnych planów do jakiejś mglistej przyszłości.
Zalatywały go to chętki buntu przeciw wszystkim i rzucenia się przebojem na drogę życia, to obawy i żale. W sercu miał jeszcze dziecinną miłość dla matki i kosztowało go jej się sprzeciwiać; ale pocieszał się tém że później matka sama będzie musiała uznać, że postąpił sobie mężnie i jak na człowieka energicznego przystało. Do późnej nocy chodził tak bijąc się z myślami, chociaż z tego boju zawsze nieposłuszeństwo i samowola wychodziły zwycięsko.
Tłómaczył sobie że matka świata i życia nie rozumie. Resztki pańskiego majątku Szambelana, jego znaczenie, tytuł, wpływy, zdawały mu się taką siłą, którą zyskując dla siebie, mógł już być pewnym przyszłości. Stracić to narzucające mu się szczęście — nic w świecie nie mogło go skłonić.
Co do panny?? podobała mu się ona tak jak młodemu jego wieku nie zbyt zepsutemu chłopcu, może się podobać dziewczę świeże, dowcipne, śmiałe, trzpiotowate i mające te same co on instynkta. Godzili się z sobą co do przyszłości. On i ona zarówno chcieli mieszkać w stolicy, używać życia, mieć dużo pieniędzy i zyskać dużo ludzi.
Różyczka była pewną, że na większym teatrze wystąpiwszy, zachwyci wszystkich i pozawraca głowy; mąż dla niej był narzędziem, pomocnikiem, tymczasowym towarzyszem dopókiby się coś lepszego nie trafiło. Podobał się jej, lecz znajdowała go za chłodnym, zbyt zimnym w zalotach, zamało oceniającym szczęście jakie go spotykało. Lecz że zamążpójście miało ją oswobodzić, znośnym był dla niej jako odźwierny na salę balową. O przyszłém szczęściu nie wątpiła wcale, była go pewną!!
W tém godzili się dobrze z sobą, i nie mówiąc rozumieli; żadne z nich miłości nie odegrywało, starali się sobie podobać wesoło, śmiejąc się — bo jedno drugiemu miało dopomódz do wyrwania się z niewoli. Nie szkodziło téż Różyczce, że Rajmund był ładnym chłopcem, a jemu że swatane dziewczę miało twarzyczkę ładniuchną i tryskającą życiem. Rajmund szedł tak daleko w swych rachubach, iż kładł na wagę wpływ, jaki mogła wywierać na ludzi piękna, młodziuchna kobieta.
Zadaniem główném dla niego było — zrobić karyerę, mieć znaczenie i użyć go dla zdobycia majątku. W jego przekonaniu fortuna płaszczem złocistym mogła pokryć wszystko, co się do pozyskania go pobrukało.
Może nie zbyt jasno sam się przed sobą tłómaczył, lecz ostatecznie kończył na wnioskach prowadzących do tego....
Namyślał się, czy ma jeszcze raz starać się matkę przekonać i ubłagać lub nie, lecz — obawiał się osłabnąć i uledz, postanowił więc uważać rzecz za skończoną, wyjechać nazajutrz do dnia, i nie zgłaszać się do matki, aż po błogosławieństwo.
Zdawało mu się że gdy przywiezie z sobą Szambelana, pani Marwiczowa przy obcym nie potrafi być surową i rozpłakawszy się na wszystko pozwoli.
Jeden tylko Gierstut wstał był i chodził już około gospodarstwa, gdy Rajmund po cichu się wykradłszy ze dworu, siadł na swą bryczkę i — pojechał do Korznicy do Szambelana.
Zdziwiła się obudziwszy matka, gdy na pytanie o syna, Julka jej oznajmiła że bardzo rano, z nikim się nie widząc i nie żegnając, wyruszył.
Było to wyraźne wyłanianie się z pod jej władzy i to właśnie tego syna, którego ona najmocniej ukochała. Powtórnie już z wymówką dla serca swojego, powiedziała sobie — Kwirynby tego nie zrobił.






Szambelan nie był złym człowiekiem, lecz, jakeśmy już powiedzieli, niewolnikiem namiętności swych, z któremi przed oczyma ludzi taić się i wstydzić ich musiał. Lubiono go, litowano się nad nim. wielu miało dlań wdzięczność, gdyż rad służył gdy mógł i serce miał miękkie, ale szacunku dlań trudno było powziąść.
Upadlająca go słabość, z którą przeszedł do lat już nie mogących nawet dać jej łagodzących okoliczności, — wpędzała nieraz Szambelana w kłopoty, zawikłania, na których honor i powaga jego cierpiała. Był męczennikiem swoich nałogów, które wyzyskiwali źli ludzie. Staremu zdawało się może, iż historya skandaliczna j ego życia jest tajemnicą dla ogółu, gdyż on starał się swe ułomności pokrywać niby i osłaniać jakiemiś pozorami; tymczasem począwszy od żony aż do sług wiedzieli wszyscy o każdym jego kroku. Śmiano się, ruszano rumianami, a czasem ktoś niepoczciwy za tajemnicę, której nie dochowywał, płacić sobie kazał.
Postępowanie jego zupełnie uniewinniało Szambelanowę, która wstępowała w ślady męża, lecz zachowując pewne pozorne decorum, z obojętnością kobiety znudzonej, nie wierzącej już w nic na świecie i starającej się życie sobie uczynić znośném. Mąż, który jej był winien ratunek w wielu razach, z wielkiém poszanowaniem, uległością niemal się z nią obchodził.
Dom na wsi i w mieście, pomimo pańskiej stopy, na którą nie zawsze starczyło, mimo uprzejmości wielkiej obojga gospodarstwa, nie wiele przywabiał gości. Drobna szlachta miała Szambelana za arystokratę, panie się krzywiły jakoś na Szambelanowę i nie jeździły do niej chętnie; najwięcej bywało mężczyzn i urzędników, czasem krewni obojga państwa, wypatrujący czy ze spadku po nich ocalić się co nie da.
Na ten trudno było rachować, bo oboje żyli niepomni jutra, a sam pan chciał tylko coś ocalić dla Różyczki, którą kochał coraz bardziej. Zdawało mu się że była do niego podobną i — niestety — w temperamencie i charakterze znajdowały się analogie niezaprzeczone. Zimę zwykle spędzali państwo Szambelaństwo w mieście, dla obojga było to potrzebą, warunkiem życia: latem przesiadywali albo w odłużonych dobrach znacznych na Białorusi, lub niniejszych a nie mniej obciążonych w Kobryńskiém.
Bardzo rzadko tu przyjeżdżali; majątek był w dzierżawie, a rachunki z posesorem tego rodzaju, że od niego się nic spodziewać nie było można, oprócz pretensyj i likwidowania ich. Lecz dwór stary był ekscypowany, na wszelki wypadek, i tego roku przybył Szambelan jedynie dla zbliżenia się do Różyczki, i postanowienia o jej losie.
Dzierżawca Korznicy pan Misiurowicz, zabiegliwy szlachcic, który, jak mówiono, wyszedł z ekonoma u Pusłowskich na posesyą, — człekiem był bardzo prostym, bez żadnego innego wychowania nad to jakie mu dało doświadczenie.
Szambelaństwu obojgu niezmiernie się nisko kłaniał, wyzyskiwał ich bez litości, cynicznie i wyśmiewał się po cichu. Gdy przybywali, choć miał z nimi dosyć kłopotu, starał się wysługiwać na wszelki sposób, zabiegał, pochlebiał, a w ostatku umiał to wszystko — zlikwidować.
Człek był do tego stopnia chytry, że znając słabość Szambelana dla osób młodych, córce osiemnastoletniej, dziewczynie hożej i sprytnej, kazał się do starego uśmiechać.
— Co cię to kosztuje, mówił, wyszczerzyć ząbki do dziada tego.... On jest tak głupi, że mu się zaraz śnić będzie, iż się w nim kochasz... no — i ja to sobie w rachunku zlikwiduję, bo on na miłość łakomy.
Panna Telesfora śmiała się do rozpuku i drwiła ze starego „pana Chrabiego“ wyciągając go na prezenciki.
W starym bardzo i nadrujnowanym dworze w Korznicy, który niegdyś mógł za pałac uchodzić, nudno było bardzo, ale dosyć wygodnie. Pokoje po staroświecku jeszcze miały lamperye i obicia, poza któremi myszy gospodarowały, w podłogach były źle połatane dziury, okna wiele zostawiały do życzenia, drzwi się żadne nie domykały dobrze, lecz zawsze byłato, rezydencya pańska, sale duże, mieszkania aż nadto i z dawnych szczątków sprzęt nawet nie bez pewnego trochę przestarzałego wdzięku. Ogród dawny, zapuszczony bardzo, miał i szpalery i aleje i wyschłe sadzawki i obaloną w gruzach oranżeryą....
W czasie niebytności Szambelaństwa gospodarowali tu Misiurowiczowie i spraszali na zapusty bracią szlachtę do tych ogromnych sal, w których żydowska muzyka i pączki na szmalcu wesołość wrzawliwą nie wielkim kosztem utrzymywały.
Panna Telesfora panowała w ogrodzie, po którym, z urzędnikami przybywającemi z Kobrynia, odbywała „promenady“ — przybycie dziedziców spędzało państwa Misiurowiczów do oficyn, a pannę Telesforę wyganiało z ogrodu, chociaż Szambelan radby ją tam spotykał, mimo że mu czasem w oczy parskała.
Szambelan nudziłby się tu niezmiernie, gdyby nie to, że pod pozorem mnogich interesów ciągle jeździł do państwa Okułowiczów; sama pani gdy nie było Rajmunda, którym się posługiwała i po całych dniach spowiadała się przed nim z życia swego — kładła pasyans, czytała stare książki, chodziła po ogrodzie, a niekiedy nawet kazała Telesforze przychodzić do siebie z robotą.
Naówczas w rozmowie z nią robiła studya nad wiejską prostotą i przebiegłością — którą ona okrywa.
Po wyjeździe Rajmunda, który potrzebował choć spróbować czy matki zezwolenia nie pozyska, oczekiwano go w Korznicy niecierpliwie. Szambelan miał jakieś przeczucie, że dla Różyczki nie było męża nad Rajmunda. W szczególny go zachwyt wprawiła ta gienjalna myśl usadowienia się w Petersburgu jako plenipotenta; niezmiernie wiele sobie z tego obiecywał. Bystrość, energia, śmiałość Rajmunda wprawiały go w zachwycenie. Różyczka z takim mężem miała przyszłość zapewnioną. Szło mu o to aby ją wydać za niego, silnie go popierał u pani Adeli, u Okułowicza i u Różyczki, która go pojęła najlepiej i okazała gotowość do posłuszeństwa.
Pani Adela nie była przeciwną, dała się przekonać, ale w duszy uważała to za bardzo nieosobliwą partyą. Jedno ją pocieszało, to spryt córki i zasady w których ją wychowała.
Powtarzała bardzo często:
— Przecież są na świecie rozwody i sposoby pozbycia się niedogodnego męża, gdy się znajdzie co lepszego.
Nie miał więc już trudności żadnych z tej strony do zwyciężania pan Rajmund, szło tylko o matkę. Okułowicz pessymista prorokował z góry i wyraziście, że Marwicze się będą opierać.
— Szelma jestem, mówił uderzając się w piersi, gołe to, odłużone, ale tak harde, że będą nosami kręcić — zobaczycie!
— No to co? odpowiedziała Adela, Szambelan sobie tego życzy, my zezwalamy, czy koniecznie ma się pełnoletni pytać matki o pozwolenie! Jak nie zechce go dać, to się obejdziemy!!
Różyczka także niewiele dbała o stosunki z Żulinem, bo widywała panny w kościele.
— Takie parafianki, że i ekonomówny lepiej się ubierają. Jednej niedzieli jak włożyły kapelusze własnej roboty, myślałam że skonam ze śmiechu.
Oczekiwano na powrót Rajmunda, a Szambelan wyszedł był wieczorem na przechadzkę jakby przeczuciem, gdy nieopodal od bramy spotkał jadącego.
Zatrzymano bryczkę, stary popatrzał w oczy przybywającemu i odgadł, że z matką źle pójść musiało.
— A cóż? spytał — źle tam bardzo?
— Ze staremi, panie Szambelanie, sprawa nie łatwa — rzekł Rajmund. Matka moja pamięta lepsze czasy. Powszechny u nas jest..... wstręt i obawa urzędników, Okułowicz....
— A no! rozumiem! rzekł Szambelan, uzyskuje niedoimki, trudno aby go lubiono.
— I imponować lubi! dodał Rajmund.
— Cóż tedy będzie? spytał stary.
— Myślę że ja dziś — zdaje mi się, o pozwolenie nikogo się dopraszać nie potrzebuję, a matka, gdy się wszystko ułoży, zezwoli.
— Zapewne, fakt spełniony!! To się i w polityce i w życiu szanuje — odezwał się Szambelan. Lękam się tylko aby waćpanu nie robiło to przykrości.
— Coś poświęcić potrzeba! westchnął Rajmund.
— Tak, tak! potwierdził biorąc go poufale pod rękę Szambelan, a, słowo ci daję, cher Raimond, Różyczka warta ofiary. Dziewczę jak pączek śliczne! Coś tak dystyngowanego w niej jest; dowcipu pełne, główka otwarta.... Na ostatek co ja dla niej i dla was będę mógł uczynić — wierz mi, zrobię — do granic możliwości posunę.
Otwarcie powiem, jeśli nie znajdę kredytu, sprzedam kawał lasu w puszczy Kobryńskiej, a dam. Słowo honoru... dam.
Tak rozmawiając, podchodzili ku staremu dworowi; pani Szambelanowa siedziała w oknie z książką, a że zdala źle widziała, a twarzy Rajmunda była ciekawa, patrzała nań przez lornetkę, uśmiechając się szydersko. Czułość męża dla Rajmunda wzbudzała w niej tę wesołość smutną. Przy mężu o tej sprawie nie mówiła, odkładając rozpytanie się na tę chwilę gdy mieli być sami. Po herbacie zwykle Szambelan wychodził na ganek, naprzeciw w oficynie siadała panna Telesfora, aby sobie ze starym pobaraszkować.
Zaczynało się od tego, że on ją zdala pozdrawiał, potém zwolna podchodził do ganku Misiurowiczów i tu stanąwszy, wieczorną konwersacyą prowadził z panną posesorówną.
Między starym bałamutem, który należał do lepszego towarzystwa i był do pewnego stopnia wykształconym, a panną, która nigdy guwernantki nie znała i matce naturze wszystko była winną, — nie było na pozór nic coby zbliżać ich mogło. Szambelana jednak tak wabiła młodość, głosu dźwięk, urok zdrowia i życia, że godzinę czasem sparty o balaski, przetrwał na gawędzie żadnego nie mającej znaczenia.
I tego dnia poszedł jak zwykle na ganek, a po wyjściu jego, oczy podnosząc na Rajmunda, spytała ze swą obojętnością szyderską Szambelanowa.
— No cóż? mam powinszować?
— Jeszcze niema czego!
— A matka..?
— Będę musiał pójść wbrew jej woli, ona sobie nie życzy.
— O! byłam tego pewną! Okułowiczowa jest dumna, imponująca i trudno ją polubić. Będziesz pan miał kłopot, bardzo mi go żal....
Rajmund szczerze się przed swą dobrą przyjaciółką wyspowiadał, narzekał trochę na matkę. Słuchała go cierpliwie, a choć dosyć lubiła pana Rajmunda, widać było że matce słuszność przyznawała. Zmilczała jednak.
Szambelanowa oddawna była w tym stanie ducha, który jej nie dozwalał do niczego wielkiej przywiązywać wagi.
Nazajutrz zrana Szambelan wiózł protegowanego do państwa Okułowiczów. Postanowiono było, że się miał oświadczyć.
Tam też spodziewano się tego, a hrabia wieczorem jeszcze dał znać umyślnym że przyjadą. Rajmund miał najmocniejsze postanowienie popełnia czynu tego, który go miał wiele kosztować; teraz jednak gdy już nieodwołalnie trzeba było wyrzec wielkie wiążące słowo — uczuł się zrana onieśmielonym, wahającym. Szambelan to postrzegł, lecz znając ludzi nie strwożył się. Był to ostatni głos sumienia w przywiązaném dziecku.
W czasie jazdy do miasteczka, stary umyślnie począł mówić o ożenieniu, które chciał doprowadzić do skutku, w czasie swojego pobytu na wsi. Kładł za warunek aby nie zwłóczyć, bo się obawiał niespodzianej jakiej przeszkody.
Prawie gorączkowo go to zajmowało. Oznajmił że kupca na las już miał, i że ten gotów był dać zadatku dziesięć tysięcy rubli, z których połowę ofiarował jako zaliczkę na posag Różyczce.
— Trzeba się uwinąć — dodał, indult możesz dostać. Wesele u nas w kaplicy w Korznicy odbyć się może: aby Okułowiczowie kosztów nie ponosili. U nas zabawicie parę dni, a potem — vogue la galère! jedźcie z mojemi listami do Petersburga, poco czas marnować.
Uśmiechało się to Rajmundowi — ale — matka!!
W myśli powiadał sobie, że żonę skłoni do tego, aby z nim do Żulina pojechała i do nóg jéj padła. Mylił się tylko wielce w tém, że sądził jakoby Różyczka komukolwiekbądź mogła do nóg upaść. Stworzeńko było tak dumą wszelaką przesiąkłe — iż padanie przed sobą znajdowało naturalném, obowiązkowém, a schylenie się przed kimkolwiekbądź — potworném!!
Któż wie, Rajmund może sam się oszukiwał, czyniąc przypuszczenie że ona się na to zgodzi.
W dworku Okułowiczów widać było pewne przygotowanie znowu: Kaznaczej siedział w ganku, panie wyglądały z za firanek, służba która przelatywała i nikła, świątecznie była postrojoną.
Gdy do saloniku weszli, Szambelan po cichu coś poszeptał z panią Adelą, która wzrokiem dosyć ostrym zmierzyła młodzieńca.
Postępowy program oświadczenia nakazywał rozpoczynać od panny.
Po krótkiém preludyum, pani Adela z Szambelanem ustąpiła do gabinetu obok, Okułowicz poszedł naprzeciw do kancelaryi, panna została z kawalerem, zarumieniona nieco, ale w gotowości wysłuchania prośby jego i z podyktowanym programatem odpowiedzi przez matkę.
Patrzała śmiało i wyzywająco.
Poprzedzające odwiedziny już ich oboje zbliżyły i zawiązały pewną poufałość między niemi.
Trzymając kapelusz w ręku, zbliżył się Rajmund.
— Pani się nie domyśla, z jaką ja zuchwałą prośbą dziś tu przybyłem? odezwał się.
— Jakże ja się mam domyśléć tego? śmiejąc się odpowiedziała panna, któréj oczy mówiły że wiedziała doskonale o co chodziło. Naprzykład?
— Nie będzie się pani gniewała?
— Jeśli pan nie powiesz jakiéj niedorzeczności.
Wejrzenie jéj zarazem zdało się powiadać. —
— Nie nudźże i mów... boć ja dobrze wiém czego chcesz.
Rajmund wyciągnął rękę....
— Pani, o tę śliczną rączkę jéj chcę prosić!
— A ona panu na co?
— Pani się nie domyśla?
— Chcesz ją pan pocałować? tłumiąc śmieszek odezwała się panna.
— Pocałować — i zatrzymać.
Tak pani — dodał z ukłonem Rajmund — od pierwszego wejrzenia stałem się jej wielbicielem. Chcesz mnie pani uczynić najszczęśliwszym z ludzi?
Różyczka zapatrzyła się na bukiet, który trzymała w ręku, ostatnich słów już w żart nie można było obrócić.
— Pan to mówisz — na seryo?
— Możeszże pani posądzać..
— Ja — zależę od Mamy i od opiekuna mojego hrabiego.
— A jeśli oni zgodzą się na to?
Nastąpiła pauza.. Twarzyczka panny przybrała wyraz dziwny, bardzo seryo, wymuszony i fałszywy.
— Niech pan tylko sobie nie wyobraża — gdyby to nastąpić miało, co sobie życzy, żebym ja jakąś niewolnicą być miała. O! już co to, to nie! Chcę zawsze mieć swoję wolę.
Rajmund pośpieszył zapewnić, iż spełni wszystko co tylko będzie w jego mocy.
— Niechże pan pamięta! szepnęła Różyczka, podając mu rękę trochę drżącą.
Spojrzeli sobie w oczy, a co w nich wyczytali, powiedzieć nie umiemy.
Rajmund pocałował pulchną łapkę, panna pierzchnęła. Poszedł teraz do gabinetu, w którym nań oczekiwała z przybraną powagą wielką pani Adela — i Szambelan niespokojny. Umówioném było, że on w imieniu Rajmunda miał się oświadczyć. Na dany znak począł po francusku.
Nadąsana słuchała pani Okułowiczowa i po chwili dopiéro podniosła oczy groźne na młodzieńca.
— Tak ważnemu dla mnie głosowi pośrednika, który jest razem mojéj sierotki opiekunem, ja odmówić nie mogę, jeśli ona się na to zgadza, lecz muszę to sobie zawarować, jako przybrana jej matka, aby znalazła w panu delikatność i względność jakie się jej należą. Żadnego despotyzmu ona nie ścierpi, ja nie zniosę. Przytém potrzeba to z góry zapowiedzieć, że ona do wygód przywykła i do porządnego domu, żeby jej na niczém nie zbywało.
Pani Adela, puściwszy się tak w wyliczenie warunków, nie rychłoby może skończyła, gdyby Szambelan hurtem nie dał poręki, że jego protegowany spełni wszystko, cokolwiek do szczęścia Różyczki będzie potrzebném.
Nastąpiło ucałowanie rąk i dzięki, na które wszedł właśnie w porę Okułowicz. Trzeba i jego było prosić dla formy, i on też oświadczył że nic nie ma przeciw, że się cieszy i winszuje.
Uściskano się.
Hrabia zdjął z palca piękny pierścień, który do natychmiastowych zaręczyn ofiarował. Musiano więc przywołać Różyczkę, która przyszła nadąsana, kwaśna, chcąc płakać a niemogąc. Rzuciły się sobie w objęcia z matką, po czém zamiana pierścionków uroczysta nastąpiła, a naglący Szambelan ofiarował się sprawić u siebie wesele, jeśliby niepotrzebne przygotowania się nie przeciągały.
Okułowicz, człek praktyczny, wnioskował, że pan Rajmund może po obiedzie pójść dla wysondowania do proboszcza księdza Gawryłowskiego.
— Pan zna księdza Gawryłowskiego? zapytał Rajmunda.
— Bardzo mało.
— No — to trzeba się na to najprzód przygotować, odezwał się Kaznaczej, że to człek kwaśny jak ocet i rygorysta!
To tylko szczęście, że panów i stare familie szanuje, więc pan hrabia może wpłynąć na niego.
Ale niech pan idzie.
— Pójdę, — odezwał się Rajmund.
Chwilkę przed obiadem zużytkowali zaręczeni do rozmowy na osobności. Panna zapowiedziała, że ma mnóstwo rzeczy, o których chciała pomówić i posypały się najrozmaitsze żądania i fantazyjki tak bez ceremonii żadnej, iż Rajmund w końcu, potakując zadumał się.
Myślał że między obietnicą a spełnieniem zawsze różne okoliczności uniewinniające go zajść mogą.
Okułowicz zbyt sam lubił szampana, by nie korzystać z tak dobrej zręczności i nie wypić zdrowia przyszłej pary, jej protektora, a kilku kieliszków anonime.
Zaledwie czas miał poparzyć się czarną kawą Rajmund, gdy Szambelan go wyprawił do księdza Gawryłowskiego.
Bosy chłopak spotkany w ulicy ofiarował się niebardzo z miasteczkiem oswojonego Rajmunda na probostwo zaprowadzić.
Byłto naówczas dom stary i dosyć licho wyglądający. Ksiądz Kanonik Gawryłowski, który tu mieszkał, podstarzały człowiek, słynął zarówno z bogobojności jak z cierpkiego charakteru i dosyć szorstkiego obchodzenia się z ludźmi.
Przygarbiony, siwy, w mosiężnych wielkich okularach na nosie albo w ręku z niemi, staruszek zaniedbany był wielce w ubraniu, i dla świata powierzchowności swej nie przystrajał. Czy zdrowia, czy humoru, czy zasad skutkiem, Kanonik do wszystkich zawsze ostro zwykł był przemawiać, jak gdyby w konfesyonale siedział i miał obowiązek karcenia.
Gdy pan Rajmund wszedł — zajęty był odmawianiem brewiarza, musiał więc do skończenia modlitwy poczekać. To jeszcze złe usposobienie księdza zwiększyło. Zdjął okulary i począł się przypatrywać mrucząc.
— Kto waćpan jesteś?
— Rajmund Marwicz.
— O! o! a zkądżeś się tu wziął?
— W Wilnie kończyłem nauki...
— Matka zdrowa? zapytał Kanonik z głębokiém westchnieniem. Co ona tam biedna porabia?
— Dziękuję księdzu Kanonikowi, rzeki Rajmund, zdrowa dosyć...
Ksiądz patrzał niecierpliwie, jakby się odwiedzającego rad był pozbyć co prędzej i powrócić do brewiarza. Rajmundowi nie łatwo przychodziło wystąpić z prośbą, którą przyniósł z sobą.
— Ja tu, z wielką prośbą przybywam do ks. Kanonika, odezwał się dosyć nieśmiało.
— Cóż to za prośba?
— Mam myśl ożenienia się — rzekł Rajmund.
— Pch! pch! Cóż to się tak śpieszysz? Z kim? co?
— Z siostrzenicą pani Okułowiczowej! odparł Rajmund.
Ksiądz żachnął się i na krok odskoczył.
— Marwicz? ty? syn pana Justyna Marwicza z siostrzenicą..
Acan myślisz że to siostrzenica?
— Ja w to nie wchodzę — rzekł cicho Rajmund.
Rozśmiał się gorzko Kanonik.
— Cóż na to matka asindzieja? zapytał.
— Moja matka się zapewne zgodzi na to... odparł Marwicz — chociaż nie bardzo sprzyja mojemu....
— A! a! a! zawołał ksiądz — nie bardzo sprzyja! hm! a waćpan myślisz, że gdy ona jest przeciwną, ja pomimo to ślub dam!!
Począł się śmiać szydersko.
— Ale! będziesz go widział! dodał.
— Ja jestem pełnoletni! rzekł Rajmund po chwili.
Kanonik krzyknął tak posłyszawszy to, że młody panicz aż się cofnął przestraszony.
— A! to tego was w Wilnie uczyli — wołał, żeby rodziców nie szanować i iść przeciw ich woli!! Pięknie skończyłeś waćpan nauki. Winszuję mu, a płaczę nad matką! Ale gdybyś waćpan był starszy pełno i przepełnoletni, ja bez błogosławieństwa macierzyńskiego ślubu nie dam; bo przez ręce rodziców błogosławi sam Bóg, ani kapłańskie błogosławieństwo przemoże klątwę tej co ci życie dała....
Oburzony Kanonik biegał po pokoju, panu Rajmundowi na twarz wystąpiła krew. Nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą, zaczynał także czuć się obrażonym.
— Jeżeli ks. Kanonik nie zechcesz nam dać ślubu, odezwał się, toć łatwo gdzieindziej zasiedzieć parafią i ślub dostać...
— Akademik Wileński! zawołał ksiądz — jak on to wie wszystkie drogi. Czasu nie straciłeś! Ślicznie! Ruszajże do drugiej parafii i zamykaj drzwi za sobą.
To mówiąc kładł już rękami od gniewu drżącemi okulary na nos, gdy Rajmund dodał pokorniej.
— Nie spodziewałem się od przyjaciela nieboszczyka ojca, ni takiego przyjęcia, ani takiej odprawy.
— A właśnie że byłem przyjacielem zacnego, poczciwego ojca waszego, dla tego ci powinienem nie folgować, gdy chcesz zrobić głupstwo — rzekł Kanonik. Nie sądzę ja tam ludzi, niech ich Bóg sądzi: ale panna — niepewnego pochodzenia — trzpiot, w kościele mi chichocze i rzuca się jak farmazonka; matka niewiadomo zkąd i co.... Czy to żona dla ubogiego uczciwego szlachcica?
Rajmund milczał długo.
— Jestto mojém nieodmienném postanowieniem — dodał.
— Idźże sobie z niém gdzie chcesz, zakończył Kanonik — bo u mnie tu co robić nie masz.
Kłaniam się.
Nałożył okulary i głośno począł.
Omnipotens Deus..
Rajmund postał chwilkę i skłoniwszy się wyszedł, a za drzwiami otarł z potu czoło, bo pod wrażeniem jakiego doznał, oblał się nim cały.
Wolnym krokiem udał się napowrót do dworku, gdzie w salonie wszystkich zastał, nie wyjmując Różyczki, która zawodziła fałszywie ale nadzwyczaj śmiało:
Si tu m’aimes.
Szambelan się rozpływał, bo na muzyce tak znał jak na chemii i nie lubił jej, ale nie wypadało mu się z tém zdradzać.
— A cóż? spytał go po cichu, podchodząc — zastałeś go?
Rajmund głową potwierdził.
— I — cóż?
— Z nim niema co i gadać — szepnął młodzieniec — Dziwak.
Szambelan radby się był czegoś więcej dopytał, z Rajmunda jednak dobyć nie mógł nad to — ani z nim gadać!
— No — to ja sam jutro będę u niego — rzekł hrabia. Znam go, i miałem u niego dawniej względy.
— A cóż? zapytał z kolei przystępując Okułowicz.
— Niepodobieństwo ze starym dziwakiem przyjść do ładu — rzekł Rajmund. — Zaczyna od łajania i na łajaniu kończy.... Zły!
— Nie mówiłem? odparł Okułowicz. Raz mi się trafiło go prosić na śniadanie, cóż, myślicie państwo, odpowiedział mi? — Albo ja u siebie kawałka chleba razowego nie mam, żebym waszych pulpetów pragnął?
Czasem u konfesyonału jak zacznie burczeć — aż strach!!
— A, jużto że delikatny nie jest! poprawił hrabia — to pewno — ale — ciszej dodał — est modus in rebus!
Okułowicz głową potrząsnął!
Szambelan uśmiechnął się. — Nie tu, to gdzie indziej księdza znajdziemy! dodał.
Dnia tego bytność u państwa Okułowiczów przeciągnęła się do późna, bo Szambelan był szczęśliwy sam i chciał aby zaręczeni dłużej pobyli z sobą. Zostawiono ich samych w gabinecie i czas nie był stracony. Panna raz z myślą zamążpójścia oswoiwszy się z przyszłym mężem swoim — śmiało się rozgadywała o wszystkich desideratach swoich. Rajmund zaś z jej zajęcia temi marzeniami korzystał, coraz się stając poufalszym i natarczywszym. Sprowadzało to dosyć głośne konflikty, na które w salonie nie zważano, a które się kończyły zwycięstwy i klapsami. Harmonia panowała jak największa. W końcu nawet panna usiadła tuż na krześle przy narzeczonym i nie zdawała się uważać na to, że ją wpół ręką obejmował. Szeptano cicho.... Czy się tak rodziła nareszcie miłość, której dotąd nie było, czy coś do niej podobnego, a niedającego się na pierwszy rzut oka odróżnić? O tém sądzić nie śmiemy. Rajmund wyszedł z posiedzenia upojony, rozmarzony i może na chwilę zapomniał o wielkich widokach przyszłości dla tej świeżuchnej Różyczki. Czy ona również czuła dla narzeczonego choćby chwilową skłonność, o tém wiedzieć tylko mogła pani Adela.
Po wyjeździe Szambelana z Rajmundem, zapytała Róży.
— Coście to tak tam szeptali i bardzo czule się zbliżali do siebie?
— Czarowałam go! — rozśmiało się roztropne nad wiek dziewczę. Powiadam Mamie, był tak jak pijany, cały drżący — nie wiedział co mówił! Chwytał mnie za ręce, chciał wpół objąć — a taki śmiech z niego brał! bom jeszcze ani jego, ani nikogo takim nie widziała.
Ja myślałam że on jak lód zimny! Gdzie tam! Tylko trzeba umiéć go jak ja oczarować.
— Nie nadto! nie nadto! odezwała się pani Adela kwaśno, proszę cię nie pozwalaj mu do zbytku.
— O! już niech Mama będzie spokojna — ja wiem że przed ślubem trzeba być bardzo reservée.
Rzuciła się matce na szyję.
— Dla tego czarować go trzeba, dodała — żeby mnie lepiej słuchał.
Uśmiechnęła się matka. Różyczka poszła śpiewając do fortepianu, i uderzywszy z całych sił w klawisze, poczęła jakąś brillante fantazyą z takim hałasem, że Okułowicz w ganku sobie uszy zatknął.






Kwiryn, którego obowiązki nauczyciela powołały na wieś, niedając mu nawet odwiedzić matki, przyjął je nie z dobrej woli, lecz zmuszony, starając się nie być ciężarem dla Żulina. Wiedział on, że brat jego potrzebować będzie ztamtąd pomocy, i że matka nie poskarżywszy się odda od ust ostatek, aby dzieciom nie odmówić. Nie miał wyboru, bo trafiało mu się tylko jedno miejsce u państwa von Kellner’ów, majętnych właścicieli ziemskich, którzy wyższą niż zwykle pensyą prywatnemu nauczycielowi ofiarowali, łącząc z obowiązkiem dawania lekcyj nadzór nad kilkunastoletnim synem, którego wychowanie dosyć było zaniedbane.
Dom to był w swoim rodzaju oryginalny, bo kosmopolityczny.
Sam pan, który o swojém pochodzeniu mówił mało i nie jasno, nazwisko miał niemieckie, chociaż długim pobytem na Litwie i na urzędzie oswoił się z wszystkiemi językami miejscowemi i mówił niemi dosyć znośnie. Polityk w swoim rodzaju dosyć zręczny, przyznawał się do takiej narodowości, jaka mu bywała najdogodniejszą. Z Niemcami był gorącym patryotą niemieckim, z urzędnikami, mówił po rosyjsku i ręczył że do nich duszą i ciałem należał, z obywatelstwem umiał się sprzedać jako potomek rodziny gdzieś w Kurlandyi czy Inflantach polskich, zdawna osiadłej i nie obcej losom państwa, którego one część stanowiły.
Gdy przychodziło wszakże do bliższego wyjaśnienia rodowodu, pan Kellner starał się wymijać pytania i odwracać rozmowę, a byli ludzie starzy którzy zaręczali, że znali go bardzo nędznym pisarkiem w jakiejś kancelaryi, drudzy szeptali że wprzód jeszcze był w sklepie korzennym komisantem.
Nie czyniłoby mu to ujmy, gdyby się tak starannie nie taił z swą przeszłością, w której ciemnościach można się było czegoś nieczystego domyślać.
Jak przyszedł do znacznej majętności, nabytej z licytacyi a do któréj potém przykupił coś jeszcze, zkąd się wzięły w jego ręku kapitały, jak się dorobił tyle grosza, było również nierozwikłaną tajemnicą.
Żona pana von Kellnera była francuską — szwajcarką, i wszyscy wiedzieli, że mu nic nie wniosła, oprócz młodości i wdzięków, których już teraz śladów nie było. Do składu domu naostastatek należała kuzynka samej pani, włoskiego pochodzenia i nazwiska, panna Lorici. Sam gospodarz był, jak powiadał, wyznania ewangielickiego, pani liczyła się do innej jakiejś gałęzi reformowanej, a panna Lorici powiadała że jest katoliczką. Co do młodzieńca, jedynego syna pana Radcy von Kellnera, ten wychowywał się dotąd tak, że mógł wedle okoliczności zaliczyć się późniéj do wyznania jakieby sobie obrał, wychowanie bowiem religijne jego, całkiem zostało pominięte i zostawione przyszłości.
Sam pan Fryderyk August von Kellner, mały, dosyć otyły, dobrze łysy, z oczyma wypukłemi, z twarzą okrągłą do włoska wygoloną, z wargami oddętemi, z nosem orlim, przedstawiał typ, w którym semityckiego protoplasty złośliwi domyślać się mogli, choć nic tych posądzeń nie usprawiedliwiało.
Coto był za człowiek, jakie miał upodobania, jaki charakter, sposób myślenia, co ukrywało się w głębi tej dosyć dobrodusznej postaci, nikt powiedzieć nie mógł stanowczo, bo nikt go nie znał. Jak są ludzie, co zawsze stają tak, aby ich tylko z profilu widzieć można, tak samo Fryderyk August przedstawiał się jedną jakąś stroną i coraz różnie. Z każdym był inny i nie zdawało go się to nic kosztować.
Zdaje się że za zadanie życia postawił sobie aby przejść drogę jego wygodnie, spokojnie, garnąc pod siebie, co się tylko dało gdzie pochwycić. Naprzemiany surowy do zbytku, pobłażający do ostatecznej granicy i ślepoty, skąpy obrzydliwie i rozrzutny śmiesznie, Kellner wychodził z najtrudniejszych położeń zwycięsko.
W salonie, choć dawało się po nim czuć, że nie był z niego rodem, umiał się znaleźć przyzwoicie: w towarzystwie męskiém zamaszysto i po hulacku — z duchownymi był niemal pietystą, z niedowiarkami ateuszem.
W tém stadyum życia jego, w jakiém my go znajdujemy, zaparłszy się innych marności światowych, robił zapalczywie majątek. Pozycyą w społeczeństwie miał już zdobytą, po wysokim urzędzie jaki piastował zostały mu stosunki, ranga, pensya i ta atmosfera, która otacza wysłużonych i ochrania ich od napaści. Z tej więc strony nie miał już nic do pozyskania. Majątek jakkolwiek znaczny, bo kupiony bardzo tanio, nie starczył mu dla syna Ottona Fryderyka, którego chciał uczynić bardzo bogatym i — jak mówił, przeznaczał go do dyplomacyi.
Syn jednakże wcale dotąd nie okazywał usposobienia do tak trudnej karyery. Był przez matkę rozpieszczony trochę, zawcześnie rozwinięty, chciwy życia, głowę miał nabitą ogromną fortuną która go czekała, i zamiast o dyplomacyi, myślał jak pięknie używać potrafi majątku.
Jedyną może rzeczą, która się w życiu panu Kellnerowi nie powiodła, było wychowanie syna. Przeszkadzała mu do tego żona; ciągle się z nią spierać musiał o to, a zrzędna, wygadana i uparta jejmość w jakikolwiekbądź sposób nad mężem odnosiła zwycięstwo.
Kwiryn może temu winien był wybór swój na nauczyciela w tym domu, iż z taktem wielkim postępując, umiał sobie jeśli nie pozyskać, to znośnym się uczynić panu Radcy, żonie jego i chłopcu. Nie ulegał on żadnemu z nich, owszem opierał się często; lecz na poparcie swego postępowania miał zawsze tak silne, chłodno i rozumnie wypowiedziane pobudki, że uledz im było koniecznością.
Wyższością charakteru i umysłu kazał się szanować; a nie wbijało go to w próżność, był owszem skromnym i nieszukającym z niczego chluby.
Najprzód powolnie, łagodnie, z zepsutym chłopcem postępując sobie, budząc w nim szlachetniejszą miłość własną, wskazując mu w życiu cele piękniejsze, potrafił go do siebie przywiązać, natchnąć wiarą, rozbudzić w nim ochotę do pracy. Zyskawszy Ottonka, miał matkę za sobą, a ojciec był nadto roztropny, ażeby widząc korzystną w dziecku zmianę, nie poznał czyim była dziełem i nie ocenił nauczyciela.
Kwiryn z pozoru był bardzo chłodnym, choć ta powierzchowność kryła serce najczulsze; ale jak wszyscy co czują głęboko i uczucia swe szanują a lękają się ich na pastwę ludziom wystawić — osłaniał je tym lodem.... Uczucie, które się z sobą popisuje, które się głosi i opowiada, jest najczęściej udaném lub mieszka w głowie, nie w piersi, jest fantazyą tylko — gdy prawdziwe ma swój wstyd i instynkt zachowawczy, nie objawia się, lękając aby nań nie rzucano pocisków, aby go nie nadwerężono.
Kwiryn miał taką powierzchowność nad wiek swój poważną i zimną — twarz jego dosyć dobrze oblekała się obojętnością, młode tylko oczy czasem go zdradzały.
Dom, w którym już od kilku miesięcy przebywał, nie smakował mu wcale. Trzymało go tu dosyć znaczna pensya, której potrzebował, i rzeczywiste współczucie dla Ottonka, który był w tych latach stanowiących o przyszłości i mógł albo się stać sobie i drugim pożytecznym, lub lekkomyślnym marnotrawcą. Gorący temperament potrzeba było studzić, hamować i siły jego pokierować ku temu, co mogło przyszłość zabezpieczyć.
W mieście dom państwa Kellnerów, w którym zbierano się na wieczory, miewał fizyognomie najrozmaitsze, stosownie do towarzystwa jakie doń napływało i przeważało chwilowo. Sąsiedzi wiejscy Kellnera, wiedząc o jego stosunkach z dawnych czasów urzędowania, odwiedzali go potrzebując pośrednictwa i wpływu, koledzy niegdyś pozostali w służbie przychodzili także. Niemcy, uważając go za współrodaka, szli doń po radę i dla obcowania z nim. Oprócz tego zabiegły Radca a dziś obywatel miał rozgałęzione interesa, które doń wielu sprowadzały. Dom prawie zawsze bywał pełny, a przyjęcie w nim, pańskie na oko, skąpe rzeczywiście, wyjątkowo tylko było czasem okazałe i wykwintne. Pod powłoką dosyć pokaźną, przebijało się sknerstwo wstydliwe.
Sama pani, która źle bardzo mówiła po niemiecku, gdy mąż jej niegodziwie po francusku szwargotał, rozmawiała z nim mięszaniną dwóch tych języków, na specyalny ich obojga użytek stworzoną.
Tak samo jak języki państwa, pojęcia ich były różne, a potrzeby życia robiły z nich mieszaninę stanowiącą coś — barwy nieokreślonej.
Pani Kellner miała w sobie wiele z charakteru francuskiego i nieco Szwajcarki. Żywa, szczebiotliwa, oszczędna, zgryźliwa, mięszająca się do wszystkiego, nie miała w życiu żadnych upodobań, żadnego celu, któryby je osładzał, oprócz przywiązania do syna.
Czy się ci państwo kiedy bardzo kochali i dla czego się pobrali, trudno teraz osądzić było. Czułości dla żony nie okazywał pan Kellner, ona ku niemu czasem wstręt prawie. Robiło jéj przyjemność sprzeczać się z nim i na przekorę mu coś utrzymywać.
Dawniej zapewne ładna, z czego jej tylko czarne oczy wielkie i ogniste pozostały, była pani Radczyni chudą, żółtą i nie zdawała się dbać wiele o powierzchowność swoję. Dobroci kobiecej, pobłażania, czułości dostrzedz w niej nie było dziś można. Odpowiadała ostro, kłóciła się chętnie, mówiła dużo, a gdy jej brakło powodów do spierania się i gorączkowego krzątania, nudziła się śmiertelnie, wpadała w apatyą chorobliwą, stawała się drzemiącą. Kellner starał się jej jak najmniej dawać do kłótni pobudek, wiele rzeczy przysłaniał milczeniem, czasem prawdę ukryć się starał, lecz bystre oko i instynkt uczyły zawsze panią jego, gdzie miała uderzyć.
Dosyć znaczącą rolę w domu grała kuzynka samej pani, panna Lorici, pół włoszka, pół francuska, istota zagadkowa, pośredniczka między mężem a żoną, panna mogąca mieć lat około trzydziestu, słuszna, zręczna, niebrzydka, mająca w fizyognomii coś tak oryginalnego, że choćby się nie podobała komu, każdego oczy ciągnęła ku sobie. Rysy twarzy były kształtne ale niezastanawiające pięknością, trochę za wysokie czoło, a nad oczyma duże, mocno zarysowane brwi czarne, szpeciły ją. Panna Lorici zwykle była milczącą i poważną, lecz gdy została zmuszoną z czém się odezwać, mówiła rozumnie i przekonywająco.
Prawie zawsze ton jej był szyderski. Pomimo młodości i tego wdzięku, jaki jej oryginalna fizygnomia nadawała, Lorici nie była wcale zalotną, zdawała się wcale nie dbać o to czy się komu podoba. Ubierała się skromnie, czysto, lecz unikając wszystkiego coby w oczy biło.
Kellner szanował ją, ale unikał trochę; sama pani potrzebowała nieustannie, radziła się, posługiwała i miała w niej zaufanie największe. Ottonek się jej obawiał.
Kwiryna szczególną protekcyą zaszczycała. W gospodarstwie domowém, w którém więcej zamętu niż ładu przyczyniała sama pani, kuzynka była duchem przewodniczym. Słudzy téż na nią się więcej oglądali niż na państwo.
Naostatek w skład tej familii, z tak różnorodnych części złożonej, wchodził rodzaj rezydenta prawie niemego, który czasem się pokazywał, niekiedy niknął i siedział w kącie.
Byłto człek już bardzo stary, zgarbiony, brudny, z włosami siwemi pokręconemi dziwacznie i składającemi się w pukle, z nosem nadzwyczaj kabłąkowatym, bezzębny, straszny jak jakiś karzeł z bajki, mruczący więcej niż mówiący. Ten rezydent w domu nie miał żadnego zajęcia, żadnego tytułu; nic robił nic, siedział w jakiejś izdebce, a czasem gdy państwo byli sami, na obiad przychodził.
Zwano go konsyliarzem Hirszem, i zdaje się że niegdyś być musiał doktorem, bo w razach nagłych przywoływano go do rady, którą dawał niechętnie, w języku niemieckim, połamanym i tylko Kellnerowi zrozumiałym.
Jaki tego starca węzeł łączył z gospodarzem, nikt nie wiedział, ale szanował go on i wszyscy znosili. Niedawał też żadnego powodu do sporu nikomu, bo nie mówił prawie, a najczęściej siedział u siebie zamknięty.
Przy gościach nie pokazywał się nigdy. Kellner czasem go odwiedzał i siadywał u niego. Pamiętano o nim, aby mu na niczém nie zbywało. Nie był téż własnych środków utrzymania pozbawiony, bo często kupował sobie czego potrzebował, a na urodziny Ottona (byłato jedyna istota, do któréj się uśmiechał), czasem nawet dosyć drogie przynosił mu podarki.
Chociaż milczący konsyliarz Hirsz, gdy drudzy mówili, słuchał bacznie i widać było że żadnego słówka nie stracił, a wszystko rozumiał. Wejrzenie jego przenikające jakby mimowolnie kierowało się na mówiącego i natychmiast uciekało pod powieki. W mieście i na wsi u państwa Kellnerów miał zawsze dobre mieszkanie, chłopca do posługi i z kuchni co zażądał. Postawa jego i obejście się nie zdradzały człeka na łasce, ale jakby kogoś co mieszkał tu i żył, bo miał prawo do tego. W różnych roku porach konsyliarz wydalał się czasem, nie było go przez parę tygodni, poczém na swe miejsce powracał.
Z obejścia się pani z nim widać było że go nie lubiła, że jej ciężył, lecz że znosić go musiała.
Ottonek przezywał go starym cérulikiem, to gorzej jeszcze.
Z tego cośmy o domu państwa Kellnerów mówili, wnieść łatwo, że pobyt w nim dla Kwiryna bardzo miłym być nie mógł. Na wsi ekscentryczność tej rodziny wśród innych miejscowych, zrosłych z ziemią i obyczajem, jeszcze się mocniej uwydatniała.
Kellner na wsi radby był żyć po obywatelsku, a nie umiał jakoś. Wszelkie tradycye i formy, o których głucho tylko był uwiadomiony — obce mu były. Pomimo to zapraszano na zapusty, sprawiano święcone, ale ktokolwiek przyjechał, czuł że to nie po naszemu jakoś się robiło i bez świadomości znaczenia naszych obrzędów, bez namaszczenia i miłości. Musiano się posługiwać w tém klucznicą i ekonomem.
Panna Lorici, choć katoliczka, znajdowała że u nas katolicyzm przybrał jakieś własne formy, i miał charakter odrębny od tego, jaki ona gdzieindziej znała.
Miała w tém słuszność wielką.
Barweniszki, niegdyś siedziba bogatej i starej rodziny, które z licytacyi nabył pan Kellner, miały wszystko, co u nas pobyt na wsi uprzyjemnić może. Dawni panowie kochali to swoje gniazdo, widać to było po staraniu z jakiém je niegdyś zabudowywano, obsadzono, strojono. Pomiędzy ruiną familii co je posiadała, a kupnem przez Kellnera, majątek pono lat kilkanaście był w administracyi i podupadł wielce. Został zniszczony i zaniedbany, nie stracił jednak swej dawnej fizyognomii wspaniałej rezydencyi. Zostały mu staremi drzewami wysadzane aleje wiodące do dworu, mury otaczające dziedziniec i część ogrodu, ogród wielki staroświecki z kondygnacyami, tarasami, sadzawkami i świérkami dawniej kwadratowo ostrzyganemi; naostatek piętrowy dom, na fundamentach daleko obszerniejszego zamku odwiecznego wzniesiony, z lochami napół zamurowanemi. Byłoto coś nakształt starego klasztoru: na dole izby i izdebki sklepione, mury niezmiernie grube, na górze cokolwiek nowsze apartamenty, dosyć obszerne, ale smutne.
Jedyną pociechą było to, że dwór na pałac wyglądał, że miał pozór rezydencyi i słynął jako gniazdo stare. Dla państwa Kellnerów był on i niemiły i niewygodny, cudze pamiątki nie miały dla nich żadnej ceny....
— Staroświecczyzna! Rokoko! mawiał Kellner. Gdyby to tyle nie kosztowało, kazałbym zwalić i z tego materyału piękny nowy pałacyk postawić. Mury tak grube, że stałoby go i na dwa! Tylko pieniędzy szkoda....
Na górze, gdzie trochę było weselej, mieścili się niemal wszyscy: pan, pani, panna Lorici, Ottonek; sam tylko Kwiryn zgodził się chętnie zamieszkać na dole i konsyliarz Hirsz nie wzdragał się także.
Kwiryn miał tu zadanie daleko trudniejsze jeszcze niż w mieście, bo Ottonek chciał bujać i korzystać z wiejskiej swobody, w sposób wiekowi swemu niewłaściwy. Krok w krok śledzić go było potrzeba, prawie niepodobna utrzymać. Jak wszystkie rozpieszczone dzieci, które się czują najwolniejsze ze służbą, Ottonek był najczęstszym gościem w stajni, w ogrodzie, w kuchni nawet i praczkarni....
Z cierpliwością bohaterską Kwiryn go wynajdywał, śledził i odprowadzał albo do siebie lub na górę. Pomocą w tém była surowa panna Lorici. Matka pobłażała jedynakowi, Kellner znajdował to życie kipiące bardzo naturalném.
Pozbawiony wszelkiego towarzystwa prawie, znużony nieustannym nadzorem nad rozpuszczonym chłopcem, który choć go całował i ściskał, ale nie słuchał i oszukiwać się starał — Kwiryn jednak w tej starej szlacheckiej siedzibie, mówiącej o przeszłości, pełnej podań, które były w ustach ludu, nie nudził się wcale.
Przywiózł z sobą książki do dalszych studyów filologicznych, a w dodatku odkrył na strychu zrzucony cały stos starych foliantów, nadjedzonych przez szczury, okrytych ptasiemi brudy, ale jeszcze szczątki ciekawe zawierający. Gdy o nim dał znać Kellnerowi, baczny na wszystko dziedzic pobiegł tani sam, spodziewając się może dokumentów.... Gdy się przekonał, że nie było nic, oprócz zbutwiałych i poszarpanych ksiąg, wspaniałomyślnie zrobił z nich ofiarę Kwirynowi. Ściągnąwszy na dół co na ocalenie zasługiwało, miał zabawkę i uciechę młody uczony, znalazłszy dzieła rzadkie i ciekawe....
Gdy Ottonek szedł spać lub był przytrzymany robotą zadaną na górze, Kwiryn kopał się w tych szpargałach, a z zajęcia niemi Kellner się uśmiechał. Konsyliarz Hirsz zaciekawiony nieco, raz przyszedł przedrabować te cuchnące wilgocią karty, i nic w nich zapewne nie znalazłszy, więcej już nie tykał.
Czas więc schodził znośnie wygnańcowi, gdy jednego rana z poczty list mu przywieziono, od matki.
Z radością wielką rozłamał pieczęć Kwiryn: spodziewał się odżyć i odświeżyć tém tchnieniem posłaném mu z Żulina, lecz od pierwszych słów, pobladł. Matka donosiła mu o postanowieniu Rajmunda, które ją do rozpaczy przywodziło; pisała że wyjechał z Żulina mimo jej woli i wiedzy, oddając się w ręce intrygantów. Zrozpaczona zaklinała i wzywała Kwiryna, aby w pomoc jej przybywał, i starał się ratować brata.
Kwiryn od razu poczuł, że powinien biedz na pomoc matce, lecz ani wiedział jak to miał uczynić. Był tu potrzebnym, zobowiązał się, a wiedział że Kellner jest nieubłagany i litości mieć nie będzie.
Niczyjego pośrednictwa użyć nie mógł.
Pomyślawszy krótką chwilę, zabrał list i poszedł zastukać do kancelaryi pana Radcy. Kellner, który miał interesa różnorodne i mnogie, pół dnia pisywał listy, do których nigdy się nikim nie posługiwał.
Stół był zarzucony papierami, rachunkami, rejestrami, pokój zresztą ledwie opatrzony w to co dlań było niezbędném.
Na widok wchodzącego guwernera, Kellner, który się domyślał, że że skargą na Ottona udawał się do niego, wstał prędko od stołu, wołając.
— Już coś zbroił?
Trzymał pióro w ręku, jakby spodziewał się, krótko zbywszy Kwiryna, powrócić natychmiast do roboty.
— Ja do pana Radcy we własnym interesie przychodzę i z wielką prośbą.
Kellner usta zakąsił, nie był w ogóle uczynnym.
Dobywszy list matki, opowiedział w krótkości Kwiryn o co chodziło, i że był zmuszony prosić choć o urlop kilkotygodniowy.
— Ani pan myśl! zawołał Radca. To rzecz niemożliwa! Ja pana wziąłem dla dozoru Ottonka, zastępcy na wsi nie znajdę, dziecka tak samego porzucić nie dam. Matka znajdzie sobie kogoś co się nią zaopiekuje. Pan nie jesteś swobodnym, zobowiązałeś się kontraktem, ja pana zwolnić nie mogę!!
— Panie Radco, jako człowiek racz wejść w położenie moje....
— Chciej pan moje uwzględnić! odparł Kellner. Ja też zasługuję na współczucie....
— Ale Ottonkowi pod dozorem pilnego człowieka nic się nie stanie.
— On nikogo słuchać nie zechce...
— Na głos matki, ja głuchym być nie mogę — zlituj się pan.
— Niezmiernie mi go żal — odparł zimno Kellner, ale pan wiesz, służba zmusza do wyrzeczenia się swobody. Uczciwy człowiek do czego się zobowiązał, to spełnia....
Ze spuszczoną głową, zarumieniony, nie mówiąc już słowa, Kwiryn wrócił na dół.
Siadł zrozpaczony głowę zakrywszy rękoma, nie wiedząc czy ma wszystko porzuciwszy uciekać, czy prosić jeszcze, czy... Najdziksze myśli chodziły mu po głowie, gdy poczuł że ktoś ręce mu ściśnięte stara się rozpleść.
Byłto Ottonek, czerwony ze zmęczenia, na pół śmiejący się, pół przestraszony stanem w jakim znalazł nauczyciela, do którego był przywiązany.
— Co panu takiego? zawołał pośpiesznie.
— Daj mi pokój! jestem nieszczęśliwy!
Ottonek napróżno go całował, pieścił, prosił, nic mu Kwiryn nie mógł powiedzieć, oprócz tego że jest nieszczęśliwym, i że się im może na zawsze rozstać przyjdzie.
Chłopak który już kilku nauczycieli próbował, a żadnego nie miał tak do serca jak ten, przelękniony pobiegł z doniesieniem do matki.
Lekko to w początku wzięła sama pani, ale gdy Ottonek zaczął opisywać co się działo z jego kochanym preceptorem, a na to nadeszła panna Lorici, po krótkiej naradzie chciano Kwiryna wzywać na górę — gdy nadszedł Radca.
Ten właśnie żonie przynosił wiadomość o — głupiém żądaniu bakałarza. Draźniło go to już samo, że śmiał do niego przyjść z takiém żądaniem.
Pani, lubiąca się sprzeczać, zarzuciła mężowi, że nie można być nieludzkim, że są wyjątkowe wypadki, i że wreszcie Kwiryn postawiony między obowiązkiem względem matki a zobowiązaniem względem nich, — gotów jest ich porzucić.
Ottonek krzyczeć zaczął na samo to przypuszczenie.
Wszczął się spór na dobre, choć pani nie byłaby mogła wytłómaczyć, jak chciała kwestyą rozwiązać.
Dowodziła jednak na przekorę mężowi, że Ottonek gdy da słowo, potrafi parę tygodni zachować się przyzwoicie, niechodząc ani do stajni, ani do praczkarni, ani do kredensu i folwarku. W zapale Otton dawał słowo honoru.
Radca ruszywszy ramionami wyszedł.
Proszono na obiad nauczyciela, który się od niego wymówił: posłany Ottonek, znalazł go znowu z głową w dłoniach i oczyma łzawemi. Kellner obojętnie słuchał, jakby go to bynajmniej nie obchodziło.
Panna Lorici zrobiła uwagę, że gdyby była na miejscu Kwiryna, wszystkoby porzuciła i uciekła. Matka stawała w obronie dziecka, a konsyliarz Hirsz siedzący u stołu zżymał się, i poznać nie było podobna na kogo, ani kilku słów szwargotu niemieckiego, którym się rozmówili z Radcą, zrozumieć.
Nad wieczorem Ottonek, który ciągle biegał do Kwiryna, szepnął matce że widział maleńki tłómoczek przygotowany jak do drogi. Doniesiono o tém Radzcy, który rzekł z flegmą, że pilnować każe, a jeśliby się ważył uchodzić, policyi ścigać go poleci.
Kwiryn miał niezmienne postanowienie rzucić wszystko i uciekać. Tymczasem niezmiernie zajętemu całą tą sprawą Ottonkowi, który się nudził w Barweniszkach, przyszła myśl gienialna. Powiedział matce, że jeśli ojciec mu nie ufa, to on gotów z Kwirynem jechać, byle jemu tę podróż ułatwić. Myśl była poczciwa, choć wcale nie praktyczna. Mógłże się podjąć nadzoru chłopca w drodze Kwiryn, i dopilnowania go w miejscu, gdzie ciągle mieć przy sobie ucznia było niepodobieństwem! Ottonek potroszę narzucał swą wolę wszystkim, niekiedy nawet ojcu. Rozśmiała się matka z początku, lecz Lorici uznała że chłopiec miał i dobre serce i myśl niepospolitą.
Dziecku podróż się uśmiechała, pobiegł do ojca.
Radca, który rad był wyjść bez awantury z tego zawikłania, nie tylko że nie odrzucił projektu Ottona, ale znalazł go nie głupim!
— Idź z tém do Marwicza! rzekł, zechce cię wziąść i pilnować w drodze, dam sługę i konie — jedźcie! Niech go licho porwie.
Zwycięskie chłopię wpadło z trzaskiem na dół do izby i rzuciło się Kwirynowi na szyję.
— Słuchajże pan — zawołało — słuchaj — chcesz mnie pan z sobą wziąść? Daję słowo honoru, będę słuchać i powodować się! Nic nie zbroję! Chcesz mnie pan wziąść z sobą? No, to ojciec da panu konie i pojedziemy do pańskiéj matki. A kto to skomponował? otóż ja! Widzi pan! Bo ja pana kocham!!
W rozpaczy Kwiryn gotów był już chwycić się tej deski, chociaż Ottona mieć na głowie przy innych kłopotach, było rzeczą za prawdę straszną: ale chłopiec ciągle się przysięgał, że pokaże iż nie jest takim za jakiego go mają. Marwicz pomyślał, że pod dozorem matki, sióstr i starego Gierstuta będzie go mógł przecie zostawić. Ottonek zaś przystawał na wszystko, byle jechać. Wymówił sobie z góry, że siądzie z furmanem na koźle i będzie się uczył powozić, co nader mu się uśmiechało. A potém, nowy kraj! ludzie, noclegi, popasy! Wreszcie położenie w jakiém nie był! którego nie kosztował! w jego życiu — przygoda!!
Stało się więc że kwestya niedająca się rozwikłać, przez dziecko rozwiązaną została.
Wybór w drogę wymagał pewnych przygotowań, tak że dopiéro nazajutrz rano wyjechać mieli. Ottonek szeptał, że potém koni żałować nie będą i pojadą bardzo prędko. Nim się ludzie pobudzili, już chłopak był na nogach i latał po starym dworze, nagląc i przyśpieszając wyjazd, na który się wszyscy teraz zgadzali i znajdowali go na czas wakacyjny bardzo właściwym.
Radca nawet powiadał, że nie szkodzi aby chłopak trochę niewygody zażył i trudu poniósł. Matka poleciła go Kwirynowi; wyprowadzono ich do ganku, i bryczka czterma dobremi końmi zaprzężona ruszyła w świat z Ottonem na koźle, a Kwirynem na siedzeniu..
Nie pomyślał nawet Marwicz co powie matka i siostry, gdy im gościa tak osobliwego przywiezie.






Nim pani Marwiczowa zebrała się napisać do syna, nim on list jej odebrał, wyjechał i mógł przybyć do Żulina, pan Rajmund naglony przez Szambelana, wszelkiemi środkami starał się o przyśpieszenie ślubu, który raz będąc faktem spełnionym, musiał być przez panią Marwiczową i familią uznanym i przyjętym.
Z księdzem Gawryłowskim nie było sposobu nic zrobić, ani go przekonać, ni uprosić, ni ująć datkiem. Łajał i burzył się coraz bardziej, tak, że pomimo poszanowania dla imienia hrabiego, na cztery oczy i jego zburczał. Hrabia łagodny zawsze, w rękę go pocałował i odszedł śmiejąc się, ale po to tylko aby gdzieindziej szukać pomocy.
W sąsiedztwie był młody ksiądz wikaryusz, który odwiedzał Szambelaństwo oboje, a zdawał się nader grzeczny i powolny we wszystkiém. Uderzył więc pan Szambelan do niego. Młody księżyna odparł, że gdyby ślub dał nawet, takowy nie byłby ważnym bez pozwolenia proboszcza, on zaś sam naraziłby się na rekollekcye, na utratę miejsca i kary kościelne. Ale jeżeli Szambelan zechce koniecznie, — gotów na wszystko. Rajmund zaręczał że jakikolwiekby był ślub, matka go rozrywać nie zechce, nikt protestować nie będzie.
Ze swej strony Szambelan ofiarował wikaremu protekcyą, miejsce w razie utraty teraźniejszej posady w swych dobrach na Białej rusi — i pomoc wszelką..
Ksiądz więc się zgadzał.
Przyśpieszano tak połączenie narzeczonych nie bez przyczyny, obawiał się bowiem Rajmund, aby matka nie napisała do opiekuna.
Był nim daleki krewny, ale wielki przyjaciel nieboszczyka Marwicza, jenerał Dybowski, od którego dotąd żadnej pomocy nie żądano, pomimo że się z nią narzucał. Wdowa przez pewną dumę nikomu nic nie chciała być winną, na listy więc jego odpowiadała grzecznie, zapewniając że ona i dzieci same sobie rady dadzą.
Jenerał był majętny, miał tylko jednę córkę, a że dla Marwicza czuł wdzięczność za jakąś ważną przysługę w młodych latach wyświadczoną, zdaleka czuwał nad osieroconą rodziną. Dosyć było listu wdowy aby go sprowadzić, a raz przybywszy Jenerał, człowiek surowy, energiczny, czynny, byłby wszystko obalił i wywrócił. Szambelan znał go i obawiał się mocno. Wprawdzie dotąd wcale się nie mięszał do spraw wdowy, lecz regularnie co kwartał zapytywał ją, czy nie może czém służyć.
Wdowa wahała się jeszcze odzywać do niego; napisała do Kwiryna, zdawało jej się że to wystarczy, a nie spodziewała się ażeby Rajmund mógł tak nagle stanąć przed ołtarzem. Tymczasem nim Kwiryn przyjechał, do Żulina nadszedł list, który w rozpacz niemal wprawił biedną matkę. Oznajmywał w nim Rajmund z wielką pokorą i zaklęciami aby gniewu na siebie nie ściągnął, iż okoliczności zmuszały go ślub wziąść tego samego dnia. Prosił matki o błogosławieństwo i zapowiadał przybycie swe do Żulina z żoną.
Odebrawszy pismo to, zachorowała biedna wdowa. Kwiryna nie było jeszcze. Dziewczęta we łzach klęczały przy jej łóżku przestraszone, a Julka nawet, która potajemnie dotąd stronę Rajmunda utrzymywała, nie spodziewając się aby na takie zuchwałe ważył się nieposłuszeństwo — zaczęła się nań gniewać i narzekać.
Choroba staruszki nie zagrażała jej i nie była niebezpieczną, lecz z początku tak strwożyła dziewczęta, iż po doktora Brusiusa posłały.
Byłto lekarz niegdyś wojskowy, staruszek osiadły w okolicy, niepraktykujący już medycyny, ale przyjaciel domu i człowiek serdeczny. Miał to do siebie, że choć lekarz niewiele wierzył w aptekę i lekarstwa, a używał środków jak najprostszych. Ten przybywszy nad wieczór, z pulsu i języka trochę gorączki poznawszy, coś chłodzącego przepisał, kazał odpoczywać i dzieci zapłakane uspokoił.
Spytał o przyczynę, nie tajono mu jej. Ruszył ramionami.
— Moja mościa dobrodziejko, rzeki, niema się już czém gryźć, co z wozu spadło, to przepadło. Nie powstrzymać młodego gdy się rozbryka! Daj mu asińdźka pokój! Czasem co się po ludzku wydaje najgorszém, wyjdzie niespodzianie na dobre.
Mała to była pociecha, staruszka płakała ciągle; w oczach jej stał nieboszczyk mąż i przeszłość, której syn płochością swą robił zakałę. Gryzła się i tém, że niepotrzebnie teraz nastraszyła Kwiryna, który mógł się zerwać ze swego miejsca, stracić je, a przybyć zapóźno.
Nazajutrz rano trochę ochłonąwszy, osłabiona jeszcze, wstała z głową związaną Marwiczowa i wyszła na świeże powietrze, gdy spostrzeżono bryczkę czterokonną zbliżającą się do dworu. Wdowa ulękła się czy nie Rajmund jej wiózł żonę, na której przyjęcie wcale nie była przygotowaną i uciekła do sypialnego pokoju.
Julka i Jadzia ciekawie wyglądały oknem, gdy Kwiryn z Ottonem (ale już nie na koźle) — stanął przed gankiem.
Otton przejęty wielkiemi obowiązkami jakie wziął na siebie, wysiadał bardzo sztywny i poważny.
— Niech pan będzie spokojny, ja nic nie zbroję, słowo daję — ale na polowanie... pan mi obiecał...
Julka i Jadzia wybiegły do brata, który im ucznia swego zaprezentował, szepcząc starszej aby się paniczem zaopiekowały i nakarmiły go, a nie spuszczały z ócz.
Gdy więc po uściskach w ganku, Ottonka wprowadzano do saloniku zastawionego staremi gratami, które natychmiast uwagę jego ściągnęły, Kwiryn pobiegł do matki.
Po drodze Jadzia wieszając mu się na szyi szepnęła: przybyłeś zapóźno!
Matka, której służąca oznajmiła przyjazd syna, już szła na jego powitanie. Padł jej do nóg Kwiryn i uściskali się w milczeniu. Nie było już ani co radzić, ni co mówić nawet.
Gierstut, który niespokojny śledził kroki Rajmunda, wiedział że już było po ślubie.
Marwiczowej pozostawało opłakiwać tylko ten wypadek, czekać zjawienia się młodego małżeństwa, a nacieszyć Kwirynem.
Zmusiwszy matkę aby w swoim pokoju siadła i wypoczęła, opowiedział jej przybyły, z jakim ciężarem jechał, i że inaczejby, nie tracąc miejsca nie mógł spełnić jej rozkazów.
Nowy to był kłopot dla wdowy, ale Otton w istocie wziął na punkt honoru i z ładnemi panienkami udając słusznego kawalera dosyć pociesznie, zabawiał się bardzo przyzwoicie. Julka usiłując go rozerwać, sama téż śmiała się mimowoli i rozbawiła mimowolnie.
Ottonek był zabawny, bo bardzo prędko się obywszy, rozpoczął opowiadanie o bogactwie rodziców, ich wielkości, swoich nadziejach, potém o miłości swej dla Kwiryna, razem o kucyku którego mu ojciec kupił, o pałacu, o starym konsyliarzu Hirszu, o pannie Lorici, i t. p.
Przyniesiono dla niego śniadanie, a Kwiryn miał czas rozmówić się z bolejącą matką. Oboje godzili się na to, że nie pozostawało jej nic, tylko przyjąć w pokorze co Bóg zsyłał, i czekać jak się Rajmundowi życie złoży przyszłe. Wdowa nie życzyła sobie aby jej córki z młodą panią bardzo się przyjaźniły, ale téż tego obawiać się nie mogła, bo znała dumę całego domu Okułowiczów.
— Rajmundek przepadł — mówiła po cichu zapłakana staruszka, mój Kwirynie, ty mi choć pozostań wiernym i dobrym synem!
Widok poczciwego Kwiryna, może przymusowe zajęcie obcém dzieckiem, tak szczęśliwie wpłynęły na stan pani Marwiczowęj, że prawie zrezygnowaną była i spokojną. Tylko gdy co zahuczało na drodze, porywała ją trwoga, azali już nie jadą młodzi państwo.
Na przyjęcie ich potrzebowała całej swej powagi, całych sił — całej mocy nad sobą, aby nie wybuchnąć, nie okazać co czuła i nie zbyt stać się powolną. Z góry sobie zakreślała jak miała postąpić, ale wśród tych postanowień serce biło i łza się kręciła w oku. Obawiała się sama siebie, nie wiedząc czy będzie panią uczuć które nią miotały.
Szczęściem, dnia tego państwo Rajmundowstwo nie przybyli, przyjmowano ich u Szambelaństwa; tam przesiedzieli do wieczora i zanocowali, dopiéro nazajutrz postanowiono Żulin odwiedzić. Ekwipażu dostarczył Szambelan.
Różyczka wiedziała że musiała być u matki mężowskiej, i prosić o jej błogosławieństwo; nie sprzeciwiała się temu, bo Szambelan wymagał tej formalności, lecz mocno ją to upokorzenie oburzało. Chodziła nadąsana i pierwsze zaraz godziny po ślubie zatrute zostały tą myślą natrętną, że do jakiegoś lichego dworku jechać musi, i kłaniać się starej babie, która ją obraziła tém, że na małżeństwo pozwolić nie chciała.
Z rana tego dnia gdy jechać mieli do Żulina, spróbowała męża nawrócić na swą wiarę.
— Ale czegoż bo się mamy tak bardzo śpieszyć? Co tak pilnego? Kiedyś pojechać, nie mówię — a teraz kiedy się tam jeszcze dąsają, ażebym ja się naraziła, broń Boże, na co nieprzyjemnego! To jest tyrania!
Rajmund odparł, że Szambelan sobie tego życzył.
Różyczka więc pobiegła do niego, chcąc odwiedziny do Żulina odwlec. Szambelan łagodnie się sprzeciwił.
— Lepiej, przyzwoiciej daleko, teraz to zbyć z głowy! odezwał się całując jej ręce. Jedźcie dziś, co prędzéj to bezpieczniej. Na co odkładać? Co na tém zyskacie? Źle was przyjmą, no, to siądziecie do powozu i wrócicie. Trzeba jechać — dla oka, dla ludzi, żeby gadania nie było.
Skwaszona Różyczka zamilkła, ale mocno sobie postanowiła.
— No, pojechać pojadę kiedy koniecznie chcą, ale że się upokarzać nie będę, ani tam do nóg padać, to pewno. Oniby mnie jeszcze podziękować powinni..
Rajmund jechał nie bez wewnętrznego poruszenia i strachu — tak że przez cały ciąg drogi był milczący i pomięszany. Różyczka téż gryzła koniec chustki i złościła się że ją przymuszono. Gdy Wulka się ukazała, pobladła trochę, wyprostowała się, szyderski uśmieszek przebiegł po jej ustach.
Z okien dworku zdaleka postrzeżono powóz i poznano. Marwiczowa w swoim czepku białym codziennym, w sukni ciemnej i chustce starej nie chciała się pójść przebrać, zakazała córkom zmieniać ubranie, a Kwirynowi nie pozwoliła się oddalać od siebie.
Ottonek szczęściem był na polowaniu czy przechadzce ze starym Gierstutem.
Gdy powóz stanął przed gankiem, nikt nie wyszedł na spotkanie, czekali wszyscy w pokoju bawialnym. Zmięszany tém już trochę Rajmund podał rękę żonie i tak, sami sobie drzwi otworzywszy, weszli.
Nieporuszona w swém krześle siedziała staruszka; Kwiryn stał przy niej. Rajmund tak czuł fałszywe swe położenie, winę, — trudność wybrnięcia z tego zawikłania bolesnego, iż nie wiedząc co mówić, zbliżył się do matki, pochylił, i szepnął niewyraźnie.
— Moja żona!
Cała w płomieniach, stała Różyczka, podnosząc głowę dumnie. Kipiało w niej, tak była obrażoną przyjęciem mroźném rodziny.
Wszyscy stali jak wkuci, milczący, nikt ich nie witał.
— Siadajcie państwo! Proszę! przebąknęła wdowa, jakby do obcych.
Kwiryn, na którego skinęła, przysunął krzesła.
Milczenie groźne panowało w pokoju.
— Niech Mama dobrodziejka przebaczy — począł Rajmund.
— Nie masz co już dziś prosić ani o przebaczenie ani o błogosławieństwo — odezwała się matka głosem drżącym. Postąpiłeś sobie jak człowiek obcy — i jesteś mi już obcym. Życzę państwu, jak wszystkim w świecie, po chrześcijańsku — wszelkiej pomyślności.
Skłoniła głową. Róża patrzała do koła gryząc wargi; nie umiała się odezwać, nie wiedziała co zrobić z sobą, czuła wszystkich oczy zwrócone na siebie.
— Więc nie mamy tu co dłużej pozostać — szepnęła do męża.
Rajmund dał jej znak aby zamilkła: zżymnęła się niecierpliwie.
— Chciałem, odezwał się do matki — tém bardziej przedstawić żonę Mamie i prosić aby na nią była łaskawą, że my zmuszeni jesteśmy te strony opuścić.
(Gdy polecał Różyczkę łasce matki, uśmiechnęła się szydersko).
Marwiczowa nic nie odpowiedziała. Położenie stawało się coraz przykrzejszém.
Rajmund spodziewał się zimnego przyjęcia, wymówek, sceny może i płaczów, ale nie tej zabójczej obojętności całej rodziny. Julka na którą spoglądał, odpowiadała mu wzrokiem gniewnym, wskazywała aby się do nóg rzucił matce. Lecz cóżby to było pomogło, gdy Różyczka ani myślała ugiąć główki i kręciła się tylko okazując dobitnie, jak pilno jej wyjechać było.
Gościnność nawet względem obcych na wsi nakazywała przyjąć ich czémśkolwiek. Pani Marwiczowa wcale do tego nie miała ani chęci ani przygotowania.
— Wyjeżdżamy do Petersburga! dodał Rajmund.
— Szczęśliwej drogi! odparła obrażona matka.
Lecz tych słów domawiając, jakby na nie ostatnią wyszafowała siłę, jęknęła, pochyliła się na poręcz krzesła, i gwałtownie głośno szlochać zaczęła.
Rajmund się do nóg jej rzucił. Róża wstała i z pogardliwém wejrzeniem cofnęła się w głąb pokoju. Córki z Kwirynem starały się napróżno uspokoić ją. Rajmunda jakby nie widziała, płacz stawał się spazmatycznym, strasznym, przejmującym.
— Jedźcie — szepnęła Julka — kiedyindziej może. Teraz, widzisz stan matki. Twoja żona.... Schyliła mu się do ucha — lecz Rajmund nie miał widać nadziei skłonienia żony do jakiegoś kroku pokory względem matki.
Potrząsł głową, wstał jakby zrozpaczony i nie wiedział już co pocznie, gdy Różyczka podbiegła do niego, mówiąc szybko półgłosem.
— Widzisz pan, że nie mamy tu co robić, bo nas tu nie chcą. Jedźmy — ja tu nie mogę pozostać dłużej.
I pochwyciła go za rękę, a Rajmund dał się jej wyprowadzić do ganku. Dobrego serca Kwiryn, rzucił się za bratem do sieni.
— Na miłość Bożą — zawołał razem do niego i do bratowej, nie odjeżdżajcie tak! Lepiej było nie przyjeżdżać, niż tak obrazić matkę.
Zwrócił się do młodej pani.
— Trzeba się było rzucić do nóg mamie, byłaby się rozrzewniła, byłaby przebaczyła.
— Przebaczyła! szepnęła dumnie Różyczka. Jeszcze czego! Do nóg! Ale jedźmyż już.
Rajmund się wahał.
Wyrwawszy rękę którą trzymał, coraz bardziej podrażniona, młoda pani wybiegła przed ganek, wołając o konie. Woźnica właśnie siadał na kozieł i miał podjechać.
Rajmund sparł się o słup w ganku, stał bez ruchu i bez woli już, przybity i nielitością matki i buntem swej żony. Rad nie rad, gdy Róża już wsiadła do powozu, ścisnąwszy rękę Kwiryna, poszedł za nią, drzwiczki zatrzaśnięto — odjechali.
Nierychło zdołała się uspokoić pani Marwiczowa, którą dzieci obstąpiły, całowały, błagały aby płakać przestała. Gdy powóz zaturkotał, nanowo wybuchnęła łzami i jękiem — potém zwolna zacząwszy się modlić, popatrzywszy na tych co jej pozostali, przyszła do siebie. Nikt teraz odezwać się nie śmiał, aby słówkiem jakiém niezręczném matki żalu nie wznowić. Długo tak przetrwali wszyscy w milczeniu....
Nareszcie sama ona coś zaczęła szeptać, bolejąc nad Rajmunda losem.
— Cóż się on może spodziewać po takiej żonie, która gwałtem wparłszy się do rodziny, przed matką męża głowy uchylić nie chciała.
— To dziecko, — odezwał się Kwiryn.
Julka tłómaczyła ją tém, że była zmięszana i strwożona.... Przestano mówić o tém wprędce, gdyż Ottonek powrócił z polowania, na którem nic nie ubił, lecz o swej wyprawie miał mnóstwo do opowiadania, osobliwie pannie Julii, dla której okazywał szczególną sympatyą, która wszystkich rozśmieszała.
Od swawoli niepohamowanej w Barweniszkach ratowało go tu, że chciał koniecznie dorosłego kawalera udawać.
Gdy się to działo w Żulinie, powóz Szambelana wracał z milczącą parą nowożeńców do Korznicy. Różyczka wcisnąwszy się w kąt powozu, odsunięta od męża, wrząca gniewem, uspokoić się nie mogła. Niekiedy rzucała się, wspomniawszy przyjęcie jakie ją spotkało; to spoglądała z pogardą na Rajmunda, który siedział nieśmiejąc przemówić do niej.
Wpół drogi dopiéro usta się jej rozwiązały.
— Mówiłam że nie potrzeba mnie było tam wlec, na upokorzenie i na sceny. Ja nie wiem, ja to odchoruję! taka jestem zła.
Rajmund chciał ją wziąść za rączkę, wyrwała gwałtownie.
— Nie tykaj mnie pan! Mogłabym bić i drapać! Takie upokorzenie, to nie do zniesienia!
Nigdy więcej tam noga moja nie postanie — słowo daję!
W takiém usposobieniu dosyć późno, choć wcześniej niż się ich tam spodziewano, dojechali do Korznicy. W ganku czekał Szambelan, pytać nie miał o co. Różyczka wysiadając rzuciła mu zaraz.
— Ślicznie mnie państwo wykierowali!
— Cóż się stało? strwożony spytał stary.
— Ale ani znać, ani wiedzieć o nas niechcą — wołała młoda pani — niech ten pan powie, ja nie mogę.
Pobiegła do pani Szambelanowej, a Rajmund został ze starym. Opowiedzieć mu prawie nie umiał jak i co zaszło. Nie śmiał obwiniać żony. Nie pozostawało nic, tylko zapomniawszy o Żulinie, rozpocząć życie z nowemi ludźmi, stosunkami i nadziejami.
Chciał jeszcze probować Rajmund pośrednictwa brata do matki, i odezwać się do niego, potém siostry Julii, lecz po namyśle zaniechał obojga.
Dłuższy pobyt w okolicy stawał się i nieznośnym i do niczego nie prowadzącym. Wszystka szlachta miała dla Marwiczowej szacunek i wraz z ks. Gawryłowskim potępiała syna. A że i dla Okułowiczów wielkiej miłości nie miał nikt, oburzano się na to ożenienie; przy czém i Szambelanowi się dostawało.
Ten téż nie myślał już długo bawić w Korznicy i pomimo rozrywki jaką miał patrząc na rozkwitłą bujnie pannę Telesforę, gotów był wracać do Wilna. Szambelanowa zupełnie się zgadzała na to.
Rajmund wybierał się do Petersburga, czekał tylko na listy, które mu od osób różnych miał pościągać Szambelan.
Młoda pani potrzebowała dni kilku dla ochłonięcia z doznanych wrażeń; gniew jej pomięszany z szyderstwem, przeszedł w ironią i śmieszki, skończył się wesołém wyszydzaniem dumy ubogiej szlachty... Nadzieja przeniesienia się do wielkiego miasta, osładzała wspomnienia przykrości i upokorzenia.
Kwiryn już nie był tak potrzebnym matce, aby miał pobyt swój w Żulinie przeciągać, chociaż Ottonek tak się tu znajdował szczęśliwym asystując pannie Julii, trzymając jej motki do zwijania i godzinami zabawiając rozmową, że mu wcale do Barweniszek pilno nie było. Chciał tylko Kwiryn choć spróbować jeszcze brata skłonić do przebłagania, do przejednania się z matką. Widział on postępowanie młodej pani i nawrócenia jej małą miał nadzieję; pragnął przynajmniej Rajmunda samego ściągnąć do Żulina po błogosławieństwo. W tym celu Kwiryn, Ottona powierzywszy znowu staremu Gierstutowi, który doskonale sobie z chłopakiem dawał rady, sam pod pozorem interesu do miasteczka, wyrwał się do Korznicy, wiedząc że tam zapewne znajdzie brata.
Tego dnia wszakże państwo młodzi gościli u Okułowiczów, i Kwiryn zmuszony był gonić nazad do Kobrynia. Do Rajmunda posławszy faktora, sam oczekiwał nań w karczmie.
Nierychło nadszedł pan młody. Bracia uścisnęli się w milczeniu.
— Mój Rajmundzie, — począł młodszy, w przeciągu bardzo krótkiego czasu dokonały się rzeczy tak niespodziane, straszne, stanowcze, że mnie się zdaje myśląc o nich, iż marzę, że to sen szkaradny.... Na Boga! coś ty uczynił!
— Proszę cię — odparł zimno, urażony Rajmund, nie czyń mi wymówek. Wiedziałem dobrze co robiłem, jestem w zastosowaniu moich zasad do życia konsekwentnym. Przypomnij sobie ostatnią rozmowę naszę. Czas jest drogi, ja chcę wdrapać się wysoko, a kto na górę idzie, ten rano bierze pierwszego lepszego przewodnika i do dnia wychodzi. Nie mogłem czekać. Trafiała mi się zręczność wydobycia z tych nizin, w których mi duszno, zużytkowałem ją!
— Romku! ale matka! rodzina! na Boga!
— Niewinien jestem że poczciwa, dobra matka nasza nie rozumie położenia, żyje w przeszłości i nie chce widzieć tego co dla mnie jest jasne, mówił Rajmund.
— Przepraszam cię, mówisz o matce tylko, ja ci powiem że ja widzę jak ona. Tą drogą którą ty chcesz iść, idzie się częściej na zgubę.
— Dajże mi pokój! przerwał Rajmund, wiesz że mnie nie przekonasz. Mam wyobrażenia inne.
— Potępiają cię wszyscy!
— Kto? wszyscy? tacy ślepi i zacofani jak wy? zawołał Rajmund. Któż tu jest co mnie może sądzić? ks. Gawryłowski? pan P. pan W? — Ruszył ramionami.
— I ty się puścisz w świat nie przejednawszy z matką? spytał Kwiryn.
— Widziałeś przecie jak mnie przyjęła!
Kwiryn zbliżył się i ściskać go zaczął.
— Mundku — Romku! jedź raz jeszcze, upokórz się, padnij do nóg! Pamiętaj jakie matka czyniła ofiary dla nas. Winieneś jej wszystko!
Rajmund chwilę stał niepewny, wzruszony nieco.
— Nie mówię ci ażebyś drugi raz przywiózł żonę, widzę że to jest niepodobieństwem i wątpię aby to co pomogło. Przyjedź sam, utorujesz i jej drogę. Jeśli nie przejednawszy się puścisz w świat, to będzie znaczyło żeś zerwał z rodziną — że się jej wyrzekłeś.
— Ona mnie! — odparł Rajmund zimniej.
Nie ustępując poczciwy Kwiryn nalegał tak, był natarczywy, prosił, błagał, że w końcu Rajmunda złamał.
— No, to pojadę — rzekł. Czekaj na mnie jutro — będę ci posłusznym. Zobaczysz że i to nie pomoże....
Otrzymawszy przyrzeczenie, Kwiryn lękał się już bawić dłużej, pożegnał brata i odjechał. Rajmund kwaśny wrócił do Okułowiczów i zapowiedział, że nazajutrz ma interes pilny do załatwienia, dla którego wyjechać musi.
Nie dopytywano go się o nic, tylko Kaznaczej przy wieczerzy od niechcenia rzucił.
— A niech no pan pamięta, żebyś nic nie podpisywał i nie zrzekał się — bo choć Żulin kiepski, ale to ojcowizna; panu się będzie należeć połowa, a panny idą do czternastej części. Zawsze coś kapnie, wyzuwać się nie trzeba.
Słówko to rzucone tak nawiasowo — utkwiło przecież w pamięci p. Rajmunda, który choć złej myśli nie miał, ale w rachunkach był ścisłym.
— Zrzekać się nie myślę — odparł, ale tymczasem matka ma dożywocie.
Na tém się skończyło.
Domyślano się iż Rajmund pojedzie do Żulina. Żona, która go jeszcze panem nazywała, powiedziała wieczorem z przekąsem.
— Niech tylko pan wcale nikomu nie przyrzeka, że ja przyjadę i pokłonię się, bo ja ani jechać drugi raz, ani się myślę kłaniać.
Nic nie odpowiedział Rajmund.
Na grobli od rana czekał na niego Kwiryn i Julia.
Ta się rozpłakała na widok jego i rzuciła mu się na szyję.
— Coś ty zrobił najlepszego! zawołała. Ty, niewdzięczny! Co to biedną matkę i nas kosztuje! Ilemyśmy łez wyleli dla ciebie!
Nie bronił się Rajmund. Widok tego dworku, wrażenie jakie on na nim czynił teraz, gdy był znowu sam, i jak dawniej zbliżał się do niego może po raz ostatni, oddziałało chwilowo. Był moment że się uczuł winnym, że pożałował tego co uczynił, miał jakby jasnowidzenie następstw — i gdyby w mocy jego było, cofnąłby się może. Niestety! zapóźno było! To co się stało, odrobioném być nie mogło. Był niewolnikiem ludzi, z któremi łączył go interes, ale dla których nie miał szacunku, nie miał do nich serca.
W ciągu tych kilku dni doznał już przedsmaku tego co go z żoną czekało. W najszczęśliwszym razie charakter jej, nawet ulegając pewnemu złagodzeniu, nigdy nie mógł uczynić go szczęśliwym. Jak on, tak ona myślała tylko o sobie. On ożenił się z nią przez rachubę, ona go wzięła jako przewodnika na drogę, którą sobie sama wytknąć miała.
Wpływ Szambelana który mu się zdawał wielkim dawniej, teraz, gdy się nim trzeba było posłużyć, coraz okazywał się słabszym. Rajmund rachował tylko na siebie i pocieszał się tém, że siłę czuł i wolę żelazną.
Gdy szli z siostrą i bratem, myśli te wszystkie przebiegały mu głowę na przemiany — padał i dźwigał się. Nim weszli, Kwiryn pobiegł przodem zobaczyć gdzie jest matka. Siedziała w bawialnym pokoju z różańcem na ręku; tak skamieniała, jak teraz prawie ciągle była. Czasem córki po kilka razy, stanąwszy przed nią, powtarzać musiały pytania, nim posłyszała je i zebrała się na odpowiedź.
Kwiryn wziął ją za rękę i przycisnął do ust.
— Mamciu! mam prośbę wielką!
Wzięła go za głowę i pocałowała.
— Mów, poczciwe dziecko moje — cóżbym ja nie zrobiła dla ciebie, co nigdy nic nie żądasz ode mnie.
Kwiryn przykląkł.
— Przyjmij Rajmunda — łaskawie, po macierzyńsku! Przebacz mu....
— Rajmunda! z żoną? spytała nastraszona matka.
— Nie — sam jest. — Przywlókł, się bo nie mógł tak odejść na długo bez twojego błogosławieństwa.
Biednego Rajmunda źli ludzie na złą drogę wprowadzili. Lituj się matuniu — i nie odpychaj!
Łzy pobiegły z oczu starej; byłyto zwiastuny tego przebaczenia, o które Kwiryn prosił.
Rajmund wchodził właśnie; serce mu zadrgało, stał się dawném dziecięciem, padł do nóg matki. Nie mówił nic, całował ręce jej i kolana, i uczuł jak, po dawnemu, ścisnęła głowę jego drżącemi dłońmi.
Wszyscy mieli łzy na oczach. Dziewczęta poweselały; dom, jakby promień nań padł słoneczny, ożywił się, zaśmiał. Julka zaczęła szczebiotać. W rozmowie jednak nikt nie śmiał dotknąć nic takiego, coby postępek Rajmunda mogło przypomnieć.
Nie rychło matka go zapytała po cichu.
— Jedziesz ty?
— Muszę.
Milczeli znowu, Rajmund dodał.
— Nie dla siebie samego potrzebuję przyszłości, ale razem dla was, nawet dla Kwiryna, który nie potrafi nigdy dorobić się niczego. Muszę mieć odwagę za wszystkich.
— Odwagę? powtórzyła z pewną wątpliwością matka.
— I mam nadzieję, dodał Rajmund śmielej, że wprędce mama się przekona, iż nie darmo czyniłem ofiary....
— Daj to Boże! zamruczała staruszka spuszczając oczy. Tyś młody, wszystko jeszcze widzisz jasno; ja przeżyłam wiele i niczemu nie ufam! Daj Boże! Pracuj dla siebie przedewszystkiém: Kwiryn ma mało ale nie potrzebuje wiele, — ja i siostry zaspokajamy się tém co nam zostało. Nie myśl o nas...
Spokojnie potém przez kilka godzin mówili o przeszłości; pani Marwiczowa była zrezygnowaną — ale ani słówkiem nie przypomniała żony Rajmunda, nie napomknęła o niej, ani o tém co się do niej ściągać mogło.
Gdy nadeszła godzina odjazdu, Rajmund znowu uczuł się słabszym, żal ścisnął serce, kląkł przed matką, która go pobłogosławiła zachodząc się od płaczu. W uściskach sióstr i brata zmiękła i rozgrzała się pierś dobrowolnie idącego na wygnanie: był znowu dawném dzieckiem tego domu.
Julka i Kwiryn odprowadzili go za wrota, bo Jadwiga przy matce zostać musiała.
Siadłszy do bryczki Rajmund jechał pół drogi może jeszcze z ciepłém tém uczuciem w sercu, które wyniósł z domu. Zaczęły potém wracać myśli o przyszłości i studzić zwolna, tak że gdy do miasteczka dojeżdżał, prawie całe wzruszenie jakiego doznał zatarło się i zniknęło.
Wracał tylko wesół i szczęśliwy, iż przekleństwa i łez matki nie ma już na sobie.
Szambelan spotkał go w ganku i po twarzy poznał że przyjechał z dobrą nowiną.
— Cóż matka?
— Przebaczyła!! szepnął Rajmund.
Szambelan, który się mocno gryzł nieporozumieniem familijném (tak on je nazywał), ucieszył się prawie tak mocno jak sam Marwicz. Miał naturę taką że sporów nie lubił, a każdego by najsłabszego nieprzyjaciela obawiał się, bo go niepokoił.
W dziesięć dni potém państwo Marwiczowie młodzi, przeprowadzani przez dość liczne grono przyjaciół, protektorów, znajomych, ciekawych, siadali do powozu darowanego przez Szambelana i czterma końmi pocztowemi puszczali się w podróż. Różyczka uszczęśliwiona, wesoła, roztrzpiotana, z bukietem w ręku, z lornetką u pasa, z torebką na ramieniu, z pledem przewieszonym przez drugie, Rajmund kilku kieliszkami szampana podochocony i pełen najbujniejszych nadziei.






Lat siedem upłynęło od ożenienia pana Rajmunda.
Znajdujemy się w pustym, wielkim salonie nad Newą w rannej godzinie, o której ledwie się rozpoczynają interesa, a wizyty wcale jeszcze nie przyjmują.
Salon wygląda przepysznie i lśni się tém wszystkiém, czego od paradnego apartamentu w stolicy wymagać można. Na ścianach wiszą olbrzymie zwierciadła w przepysznie rzeźbionych ramach, przy oknach ciężkie adamaszkowe draperye, którym podobne, stanowią u drzwi portyery. Kandelabry złocone stoją w rogach, stoły okrywają gobelinowe kobierce, podłogę ciepłe, grube dywany. Złoto połyskuje nietylko na gzemsach, ale nawet na krzesełkach naśladujących stare włoskie sprzęty.
Wszystko to razem wzięte jest wspaniałe i pańskie, nie brak nawet pewnego spowszedniałego smaku, pewnej łatwej do zdobycia harmonii. Widać że ręka i oko wprawnego tapicera pracowały nad tém, ale nie czuć nigdzie własnego pomysłu gospodarza ni gospodyni. Jestto jak być powinno aby ludzie mówili:
— O! ci się mieć muszą dobrze!
Lecz nikt nie powie wszedłszy i obejrzawszy się: Ludzie co tu mieszkają smak mieć muszą wykształcony.
Niesposób poznać ani kto tu mieszka, ani co robi, trudnoby nawet zawyrokować czy salon ma gospodarza tylko czy i gospodynię, bo troskliwa kobieca ręka nigdzie tu śladów nie zostawiła po sobie. Parę obrazów na ścianach towarzyszących źwierciadłom, przedstawiają widoki Szwajcaryi, bardzo ładniuchne, lecz tak już spospolitowane, iż się je wita jak dawnych znajomych.
Salon oknami wychodzi na jednę z najbardziej ożywionych ulic wielkiej stolicy, i oprócz drzwi wchodowych, ma ich dwoje po bokach.
W tej chwili cicho tu i nic nie słychać w sąsiednich pokojach, turkot tylko uliczny i przebiegające cięższe wozy, przynoszą tu stłumione szmery i sprowadzają drganie lekkie firanek. Nagle drzwi jedne otwarły się z trzaskiem i weszła w stroju rannym kobieta.
Nic piękniejszego cieleśnie wyobrazić sobie nie można nad nią, nic mniej sympatycznego dla kogoś coby szukał w kobiecie ideału dobroci, łagodności, słodyczy niewieściej.
Świeża jak kwiatek tylko co rozwinięty pod gorącym słońca promieniem, biała rumiana, z oczyma czarnemi, z formami wszystkiémi wypełnionemi szczęśliwie, swobodnie używaném życiem bez troski, — pomimo że jej na świecie dobrze być musi, piękna pani twarzyczkę ma wyrazem dumnym surowym, zniecierpliwionym napiętnowaną. Budzi ona obawę raczej niż sympatyą. Pomimo wytworności stroju, arystokratycznych kształtów i rysów twarzy, coś trywialnego, pospolitego, gburowatego niemal ma w ruchach i układzie. Tego pańskiego spokoju, obojętności, łagodnego lekceważenia świata, który prawdziwą arystokracyą cechuje, brak w niej zupełnie. Widać namiętność, pragnienie życia, niezaspokojone żądze i tę dumę która przychodzi małym ludziom, gdy czują że ich za nisko cenią. Nie jestto wzór do bachantki, bo jej brak wesołości i zapału, choć rysunek postaci przystałby Rubensowskiej orgii satyrów i ich towarzyszek: nie jestto ani typ zepsutej wielkiej pani, ani coś z pół świata, któremu wdzięk zastępuje wychowanie — jestto coś zmięszanego, nieokreślonego, — trochę krwi niebieskiej i czerwonej, pół wychowania, pół dzikości, niby przyzwoita kobieta, a razem istota emancypowana.
Być może jednak że dla wielu będzie to nawet ideał... bo i ten jest stosunkowym. Ideały parobków mieszkają w garderobach, a pisarze prowentowi są niemi dla dziewcząt wiejskich. Strój pani jest drogi, pstry, bijący w oczy, może nawet ładny, ale tak niespokojny jak ona. Rączka biała która unosi suknię trochę, tłuściuchna, wypieszczona, jest tak pierścieniami okryta, jakby się palców trochę krótkich — wstydziła.
Otwarłszy drzwi, rzuciła pani okiem po salonie obojetném, żywo przeszła wzdłuż niego aż do przeciwległych drzwi drugich, otworzyła je i znalazła się w gabinecie niebieskim, na który równie się sztuka tapicera wysilać musiała. Jeszcze jedne drzwi, jeszcze salon jeden jadalny z meblami skórą wyciskaną okrytemi, — ztąd małe i nieznaczne wyjście prowadzi dalej. Niecierpliwa rączka puka. Przyłożyła ucho, słychać żywą rozmowę, która tłumi zapewne uderzenie. Powtarza je niecierpliwie piękna pani, niezwykła ani czekać, ani odchodzić z niczém. Na twarzyczce maluje się już przyniesione z sobą rozdraźnienie jakieś. Nareszcie słychać chód szybki, drzwiczki się uchyliły nieco, głowa młoda, twarz nalana, pełna, nieco przywiędła i zmęczona, ukazuje się i wygląda.
— Zaraz!
Drzwiczki się przymknęły znowu, kobieta odstąpiła od nich ruszając ramionami.
Czytelnik w tej pani domyślił się pewnie Różyczki, która się tu zowie „Rozą Michajłowną“ a w zbladłym panu, Radcy dworu Rajmunda Filipowicza Marwicza.
Odprawiwszy klienta, mąż z cygarem w ręku wyszedł do żony, trochę zdziwiony że aż tu do niego fatygować się raczyła.
Postąpił kilka kroków, czekając aby mu oznajmiła z czém przyszła.
— Senator jest dziś na obiedzie — odezwała się cierpko, proszę żebyś pamiętał o winie które lubi i o deserze, jak zawsze....
— A! to się przedziwnie składa — odparł mąż poprawując czapeczkę na głowie — właśnie mam do niego niezmiernej wagi interes! Spodziewam się, Różyczko, że mu o nim wspomnisz i powiesz że ci na nim niezmiernie wiele zależy.
— Ale mnie na nim nic a nic nie zależy! odparła kwaśno kobieta — tylko tobie!
— Nam obojgu — poprawił Rajmund. Wiesz że losy nasze są wspólne.
Ironicznie trochę uśmiechnęła się Róża.
— O interesie tym powiém ci później słów kilka — dodał mocno zajęty nim mąż, zdaje mi się że wypadnie nawet abyś ty mu ze swych pięknych rączek dała „zapiskę.“
Kobieta milczała chwilę....
— Nudzi mnie to, przyznam ci się — mogę powiedzieć że zatruwa życie. Wiecznie służyć muszę do tych nieznośnych interesów.
— Konieczności położenia naszego, szepnął mąż. Wiesz przecie że za to masz zupełną swobodę i swoim wszystkim fantazyom czynisz zadość, a ja się do tego nie mięszam — i nie przeszkadzam.
— Wszystkie te fantazye mnie już nudzą! dodała Róża.
— Temu ja niewinienem, — rzekł uśmiechając się mąż, zmieniasz je dosyć często — nie powinnyby więc znużyć.
— Cóż to? wymówki? kwaśno odparła Róża, jak gdyby potrzebowała się czegoś chwycić.
— Bynajmniej! rzekł ruszając ramionami zlekka mąż. Wiesz jak jestem wyrozumiały.
— Wieczorem mam lożę w teatrze, więc nie przyjmuję — przerwała nagle tok rozmowy Róża. Proszę o winie i deserze pamiętać.
Rajmund skłonił lekko głową.
— „Zapiskę“ przyniosę z sobą — potrzeba abyś mu ją oddała koniecznie — rzekł podchodząc za nią. Sprawa to dla nas bardzo ważna, idzie mnie samemu o blisko sto tysięcy rubli.
— Z których ja ani jednego nie zobaczę — wtrąciła Róża.
Rajmund się uśmiechnął.
— Możesz-że się skarżyć? zapytał.
Nic nie mówiąc Róża skierowała się ku drzwiom, któremi weszła i niezwróciwszy się już do męża, pośpieszyła napowrót.
Rajmund stał chwilę patrząc za nią i nagle, jakby coś sobie przypomniawszy, poszedł do swojego pokoju.
Pokój był razem człowieka do wygód przywykłego i zajętego interesami zapowiadający. Ogromne biuro pełne papierów i wytwornych fraszek. Kilka różnej objętości i wysokości fotelów i fotelików do wyboru, szezląg, kanapa i szafy pełne książek. Wszystko to aż do zbytku wytworne i kosztowne, zdało się stać więcej na pokaz i dla dania pojęcia o zamożności gospodarza, niż dla rzeczywistej potrzeby.
Gdy pan Rajmund wszedł tu, zdziwił się trochę, znajdując młodego, pięknego, modnie ubranego mężczyznę, zupełnie sobie nieznajomego, którego — ponieważ to była godzina przyjmowania klientów, służący wpuścił, sądząc iż pan jest u siebie.
Młody panicz rozglądał się po pokoju z tą śmiałością, jaką daje pewne położenie w świecie i fortuna. Zwykle na radę do gabinetu prawnika, choć przybywali ludzie imion wielkich i bogaci, — szli tu jak chorzy do doktora, więc z wypiętnowaną na twarzy troską, z frasunkiem na czole. Takich tylko gości zwykł był widywać u siebie pan Rajmund; ten zdziwił go nie pomału, bo i wiek jego i oblicze wolne od najmniejszej chmurki, nie czyniło prawdopodobném aby mógł z interesem przychodzić.
Twarz gościa była uśmiechnięta, jasna, pełna życia, które dopiéro świeżo swobodnie na wierzch wypłynęło.
— Pan Rajmund Marwicz? zapytał wesoło.
— Tak jest, do usług.
— Otto von Kellner!! rzekł młodzieniec kłaniając się. Zdziwi to może pana że nieznajomy narzucam mu się i to — nie mając właściwie żadnego ważnego interesu — ale, jestem uczniem i wychowańcem pańskiego brata, profesora Kwiryna. Wiedząc że pan jesteś w stolicy, a przybywszy tu z powodu małego interesiku, chciałem go poznać.
Skłonił się, pan Rajmund, oddał ukłon dosyć zimno i prosił siedzieć.
Wspomnienie brata było mu zupełnie obojętném, bo z rodziną mało bardzo miał stosunków, a wzmianka o „małym interesie “ źle go usposabiała. Małych interesów nie lubił.
Widać było że chciał się zbyć co najrychlej natręta, ale natręt miał minę impertynencko śmiałą i lekceważącą.
— Wolno mi spytać — rzekł Rajmund, w czémbym mógł służyć panu dobrodziejowi?
— Interes jest, ja sądzę nie groźny, ale kłopotliwy — odparł pan Otton, ale przyznam się panu że ja tak mało mam w ogóle do interesów zdolności, tak je mało rozumiem, tak mnie one nie bawią, iż wolę aby (jeśli pozwolisz) opowiedział o nim mój plenipotent, którego przywiozłem z sobą.
— Straciłem niedawno ojca — dodał p. Otton, mam dosyć znaczne dobra i kapitały rozmaicie polokowane. Są tam jakieś formalności... nie wiem.
Rozśmiał się obojętnie.
Gdy mówił o dobrach, kapitałach, o plenipotencie i to z takiém młodzieńczém lekceważeniem, które zapowiadało że z niego korzystać można — pan Rajmund powoli z chmurnego i nadętego jakim był, stawać się zaczął coraz bardziej uprzejmym. Twarz nabrała uśmiechu, głowa się podniosła, wstał aby ofiarować cygaro, i naostatek spytał o brata.
— Nie wie pan co się z Kwirynom dzieje? ja od tego dziwaka nie mam prawie żadnych wiadomości.
— A... to mój najukochańszy, najdroższy preceptor i przyjaciel, odezwał się wesoło Otto — i gdyby możliwém było ze mnie co zrobić porządnego, jeden to człowiek coby tego dokazał! Kocham go — ale masz pan słuszność że to dziwak! Błagałem go ażeby pozostał u mnie gdzie chce na wsi, wybierając sobie czy Barweniszki czy inny jaki dwór, którybym mu był oddał na jego użytek... Niepodobna go było skłonić do tego, wyobraził bowiem sobie, iż obowiązany jest służyć ogółowi i męczyć się na nędznej profesurze.
Więc bakałarzuje w gimnazym! Ruszył ramionami.
— Z nauczyciela sądząc — ciągnął dalej p. Otto, wieleby się po uczniu można spodziewać!! Tymczasem trzpiota wychował, który żyć pragnie, bawić się i świata użyć. Nie jego w tém wina.
P. Rajmund podchwycił wesoło ten początek rozmowy, i stawszy się nagle prawie nadskakującym, niemal natarczywym, począł zabawiać różnemi powiastkami przyszłego klienta, okazywać mu swe stosunki z ludźmi wyższych sfer towarzystwa, a naostatek tak się jakoś poprzyjaźnili, iż Rajmund zaprosił gościa na obiad dnia tego do siebie.
P. Otton, który, jak sam powiadał, stosunków jeszcze nie miał w stolicy a pragnął ich, przyjął zaproszenie chciwie i wdzięcznie. Rozstali się najlepszemi przyjaciołmi. Rozmowa trwała więcej godziny i panu Rajmundowi który ją tak prowadzić umiał jakby gościa auskultował, pomogła do poznania go, a poznanie rodziło coraz czulszą sympatyą, uprzejmość większą coraz.
Słowem, żegnając się z sobą w przedpokoju doszli już byli do pewnego rodzaju poufałości, do któréj p. Otton zdawał się skłonnym — zapowiadającej w przyszłości przyjaźń serdeczną.
Podstawą do niej była miłość dla Kwiryna pozornie, a w istocie świetne majątkowe położenie p. Ottona, obiecujące plenipotentowi, przy jego małej znajomości interesów — łatwe korzyści. Widzieliśmy jak w początku pan Rajmund był ostrożnym i chłodnym, trwało to jednak tylko póty, póki się nie przekonał, że gość stać mu się może użytecznym. Przejście z zimna do serdeczności było kunsztownie wykonane, stopniowane, motywowane i nierażące.
Po pożegnaniu z Ottonem, pan Rajmund spojrzawszy na zegar i przekonawszy się że godzina przyjmowania już minęła, żywym krokiem tą samą drogą którą żona szła do niego, udał się do niej.
Za salonem był salonik pani wytworny bardzo i tuż buduar, do którego mąż zastukał.
Głos niecierpliwy i ostry pozwolił mu wejść. Pani siedziała przy biurku zajęta pisaniem listu, który zwolna bibułą przykryła i nie wstając spojrzała zmarszczona na wchodzącego.
Zdziwiło ją to wtargnięcie do jej państwa, w którem mąż musiał być rzadkim gościem.
Rajmund wchodził wesoły.
— Proszę mi podziękować — rzekł, zaprosiłem ci dziś na obiad młodzieńca, lat dwadzieścia parę, z prowincyi, naiwnego, wesołego i — bogacza!! Daję ci go na pastwę.
Róża się zarumieniła.
— Nieznośny jesteś — krzyknęła. Cóż to ja, jak ty eksploatuję ludzi?!
— Nie gniewajże się. Bez eksploatowania możesz się niemi bawić! Ja, jako twój furniser z urzędu, dostarczam lalek... które lubisz łamać i zmieniać.
— Co za ton! przebąknęła Róża.
— No, żart na bok, — rzekł trochę bardziej seryo Rajmund, podchodząc do biurka. P. Otto von Kellner, jest uczniem mojego brata Kwiryna, którego bardzo kocha. Jestto pierwszy klient, którego winienem mojej familii. Podoba ci się niezawodnie.... Wesół, trzpiot, młody, — chce żyć, życia nic nie zna. Zdaje się że mi swe interesu powierzy; w najgorszym razie, gdyby nic do czynienia nie było, zawsze to kilka tysięcy rubli...
— Cóż mnie to ma obchodzić!! znudzonym tonem odpowiedziała Róża, wracając do pióra.
— Moim obowiązkiem było, — zakończył Rajmund z dobrym humorem, zdać raport pani domu.
Widząc że Róża schyliła się do pisania — Rajmund ukłonił się i wyszedł nucąc.
Obiad u państwa Marwiczów był dosyć późny: wymagał tego obyczaj świata w którym, lub właściwiej, z którym żyli. Z gości nie było jeszcze nikogo, gdy pani domu w ciężkiej sukni jedwabnej z koronkami, strojna do zbytku, świecąca od różnych błyskotek, łańcuchów, spinek, pierścieni, wyszła do salonu. Minkę miała znudzoną, jak zawsze, lecz zwierciadło, w którém się przejrzała, pokazało jej, że z tém jest do twarzy.
Śliczną była w istocie, bo stała właśnie na tej linii skrajnej życia, która jest jeszcze młodością, ale zarazem pełnym wszystkich wdzięków rozkwitem. Ponętniejszej istoty wystawić sobie było trudno, ani z większą wzgardą patrzącej na wielbicieli.
Drzwi się otworzyły, szelest sukni oznajmił wchodzącą panią, ku której obróciła się zwolna gospodyni.
Przybyła nie piękna ale świeża, rumiana i z twarzyczką wesoło rozigraną, ustrojona jasno i jaskrawo — byłato owa niegdyś panna Julia Marwiczówna, ulubienica brata, którą on przed parą laty wziął był ze wsi dla towarzystwa żony, prawie mimo woli matki — teraz już pani Baronowa i Jenerałowa Renner, żona niemłodego ale bardzo majętnego wojskowego.
Baron poznał ją u państwa Rajmundostwa, pokochał się w niej, a panna Julia była tak praktyczną, że wcale nie mogąc wypłacić wzajemnością nie młodemu i mocno brzydkiemu wdowcowi, chętnie mu rękę swą oddała.
Pobyt w domu brata i nowe towarzystwo w które weszła, zmieniły tak dawną pannę Julią, że matka własna z trudnościąby ją może była poznała.
Wesoło i żwawo wpadła do salonu.
— A mąż? zapytała gospodyni.
— Chwała Bogu, jestem dziś od niego wolną, odparła Julia. Czyż ci na co potrzebny?
— A! nie — ale dziwię się że cię puścił samą!
— Trochę go wykurowałam z zazdrości, rzekła śmiejąc się Julia — wmawiam mu, że ona jest mauvais genre. Powinienby téż wiedzieć, jako mąż doświadczony, że się na nic nie zdała.
Uściskały się zlekka, przypatrując sobie.
— Ale ty dziś jesteś, jakbyś chciała zrobić nową konkietę! zaśmiała się, przyglądając bratowej Julia — choć masz już ich tyle, że powinnabyś się pozbyć ich trochę.
— Prawdę zgadłaś, dodała zimno Róża — mamy dziś młodzika, z prowincyi — jakąś nowalią świeżo debarkującą — pana Ottona von Kellner, wychowańca Kwiryna.
Julia zrazu zrobiła minę zdziwioną, jakby uszom wierzyć nie chciała — potem parsknęła śmiechem.
— Ale ja go znam! krzyknęła. Kochał się we mnie mając lat — czternaście!!
Róża spojrzała na siostrę.
— Masz więc do niego pierwsze prawo! rzekła.
— Daj mi pokój z nim! Kochał się we mnie naówczas, gdy się chłopcy we wszystkich spódniczkach kochają, — a przy tobie wszystkie prawa giną. Ty jesteś siłą, która idzie przed prawem.
Kamerdyner oznajmił pana Senatora.
W progu ukazał się, dosyć młodo jak na tak wysoką dostojność wyglądający, mężczyzna, bardzo miłej, łagodnej i — dotąd ślicznej twarzy. Średnich lat, miał jeszcze ruchy młodego człowieka, choć widać było że go one nieco kosztowały. Z powierzchowności można go było wziąść za francuza, tak obejściem się swém, mową, grzecznością przypominał wielkich panów z przedmieścia St. Germain.
Znać w nim było krew dostojną i wielkie imię, któremu winien był stanowisko jakie zajmował. Kochany przez wszystkich, dobry z kościami, równie uprzejmy bez wyboru dla tych co byli tego warci i którzy nie byli godni, Senator był jednym z tych ludzi, co nie mają nieprzyjaciół innych oprócz samych siebie.
Gospodyni domu wyszła żywo naprzeciw niemu, poufale mu podając rączkę i coś szepcząc po cichu. Z lubością wpatrując się w nią, zatrzymał się gość długo przy czarodziejce, nim z wyszukaną grzecznością pozdrowił piękną Julią.
Dawał bowiem i jej ten epitet, chociaż hożą była raczej, niż się pięknością odznaczała.
Baronowa przywitała go poufale, z lekkim odcieniem jakiegoś szyderstwa.
Towarzystwo znajdowało się jeszcze na swém miejscu w środku salonu, gdy sam gospodarz domu wprowadził pana Ottona. Na widok jego, muskuły twarzy pani Baronowej zadrgały. Otton ubrany według najświeższej mody, przystojny chłop nieco rubaszny, prezentował się śmiało i z pańska.
Rzuciwszy nań okiem gospodyni domu, zarumieniona, powitała go zimno. Otton przedstawiając się jej był nieco zmięszany, wzroki ich zbiegły się i wnet uciekły od siebie.
Piękna Róża poznała w p. Ottonie nieznajomego, który ją z wielką natarczywością lornetował przez kilka wieczorów w teatrze, i z którym zrobiła rodzaj znajomości — oczyma. Była najpewniejszą, że znalazł się w domu jej nie przypadkiem, chociaż spotkanie istotnie trafem było szczęśliwym.
Otton się nim wielce ucieszył, lecz musiał się przyznać przed sobą do winy, iż bardzo, jak się okazało, przyzwoitą osobę wziął zdaleka za coś — z pół świata. I dla tego tak natarczywie ścigał ją wzrokiem, a gonił przy wyjściu z loży. Dopiéro po krótkiej przerwie jaką stanowiło przywitanie gospodyni domu, znalazł się p. Otton w obec dawnej znajomej, której nie poznał!!
Byłoto grzechem! Baronowa nie czyniąc wymówek, z uśmiechem przypomniała mu się.
P. Otton z całą swą rubasznością wybuchnął.
— O mój Boże! a ja śmiałem nie poznać pani, której obraz nosiłem w sercu pierwszy! zawołał chwytając jej ręce. Ale któż się mógł spodziewać znaleźć ją tu i —
— No — i tak zestarzałą! odezwała się Julia.
— Chyba rozkwitłą! dodał Otton, wpatrując się w nią z widoczném rozradowaniem, przecież choć jednę dawną znajomość znalazłem w stolicy.
— Przestrzegam pana — wtrącił stojący obok p. Rajmund, że ma strasznie zazdrośnego męża
— A! to tém lepiej! odparł Otton. Miłość z przeszkodami, czy może być co ponętniejszego!
Wesoło tak zaczęła się ogólna rozmowa, wśród któréj oczy gospodyni nadto może często spotykały się ze wzrokiem pana Ottona, czego nikt nie dostrzegł oprócz Senatora.
Ten posmutniał widocznie.
Róża jednak umiała tak obdzielać jego i nowego wielbiciela, o jednym tylko mężu zapominając zupełnie — że oba mogli być zaspokojeni.
Do stołu Senator podał rękę gospodyni, Otton pani Baronowej, i posadzono go przy niej, na co się skarżyć nie mógł, siedział bowiem za Senatorem i niepostrzeżony rzucać mógł płomieniste wejrzenia ku zachwycającej Róży.
Tego dnia, jakby przybyciem nowej ofiary ożywiona, pani Marwiczowa była wesoła prawie, mars rzadko się zjawiał na czole, mówiła wiele, a choć to z czém występowała nie odznaczało się ani dowcipem ani oryginalnością, z ust tak różowych i ślicznych wychodząc, przybierało urok wielki.
Senator był oczarowany.
Szeptał on coś ciągle do swej sąsiadki pocichu i choć niezwykły humor, jakby dla nowego przywdziany gościa, niespokoił go, — zajęty był nią wyłącznie.
Baronowa utrzymywała rozmowę ustną z sąsiadem, ożywiając ją przypomnieniami pobytu p. Ottona w Żulinie.
Przyznawał się on teraz jak był po raz pierwszy w życiu zakochany śmiertelnie i do tego stopnia nawet, że zwiędłe jakieś kwiatki wywiózł na piersiach z Żulina.
Senator, który nigdy w życiu nie uchybił nikomu, znalazł kilka słów grzecznych dla p. Ottona, ale Rajmund zajęty nim był ze szczególną troskliwością, jakby chciał przy nim przejąć przyjacielskie stanowisko swojego brata.
Otton jednak dosyć zimno to przyjmował.
Z panią domu udało mu się zaledwie parę słów mało znaczących wymienić przy stole, za to wzroki ich obojga z coraz większą potęgą przemawiały do siebie. Tłómaczyć to mogło wyborny humor młodzieńca, którego w zachwyt wprawiało że ta pani nieznajoma, teraz poznana przyjmowała go jakby bliższej znajomości wcale nie chciała unikać.
Dla Ottona był to pierwszy w życiu owoc zakazany, który się spragnionym, gorącym jego ustom uśmiechał; to mu nadawało cenę, często chętnie życiem opłacaną. I on téż w tej chwili był gotów do nieokreślonych ofiar. Tłómaczył sobie bowiem wyjątkową sympatyą dla siebie to, co było bardzo powszednią zalotnością.
Zalotność względem drugich wydaje się nam zawsze grzechem, ale względem nas — jest ofiarnością i — cnotą!!
P. Otton wstał od stołu upojony nie winem, chociaż i to pił nie licząc się z kieliszkami — ale oczyma Różyczki.
Przemówić do niej zbliska nie miał zręczności, gdyż zaraz po obiedzie złożyło się tak, że została na długi czas z Senatorem w gabinecie, a Ottonowi zdawało się nawet, że mu jakiś papierek oddawała. Nie przypuszczał jednak w tém nic zdrożnego, a tak ufał szczęściu swej młodości, że gotów był walczyć o lepszą choćby z senatorami. Tymczasem przedłużał rozmowę z Julią, która pod koniec jej dostrzegłszy ciągłego, niespokojnego rzucania oczyma ku gospodyni, instynktem kobiecym odgadłszy wrażenie jakie uczyniła na panu Ottonie, zaczęła mu przymawiać.
— Widzę, rzekła, że pan oczyma zjadasz moję bratowę!
— Ja? schwytany na uczynku podchwycił Otton, — ja?
— Pan! tak! Mogłabym być zazdrośną, dodała śmiejąc się — lecz wolę ostrzedz, jako starego znajomego, o niebezpieczeństwie. Moja bratowa jest bardzo niebezpieczną czarodziejką, kochają się w niej wszyscy, nie licząc mojego brata i — wszyscy nadaremnie. Prawda że piękna?
Otton był tak rozmarzony że kłamać nie mógł, i nie było to w jego młodzieńczém usposobieniu.
— O! że piękna! toć uznania nie potrzebuje — ale, dodał, jest razem straszną. Twarz jej przybiera czasem taki wyraz....
Julia się rozśmiała.
— Strzeż się pan!
Gdy Senator rozmawiając jeszcze z Różą wyszedł z gabinetu, pochwycił go natychmiast Rajmund i pocichu żywą z nim zaczął rozmowę. Róża zbliżyła się do Baronowej, przy której siedział Otton i zawiązała z nią obojętną rozmowę, krótkotrwałą, gdyż Julia spojrzawszy figlarnie na Ottona, wymknęła się.
Kellner był tak szczęśliwy że mógł przemówić do zjadanej oczyma gospodyni! Zbliska teraz, bo stała bardzo blisko, rozpatrując się w jej wdziękach, znajdował piękniejszą jeszcze. Stała przed nim znudzona, obojętna, z minką pogardliwą, ale z oczyma zabijającemi..
— Chociaż dziś mam szczęście panią oglądać zbliska po raz pierwszy — odezwał się Otton, zdaleka, w teatrze admirowałem już ją wiélekroć.
Uśmiechnęła się dając poznać że pamiętała o tém i wiedziała dobrze. Nie odpowiedziała nic.
— Mam to za nadzwyczajną łaskę losu, że mi dziś dozwolono zbliżyć się do pani.
— Pan tu zabawisz długo? zapytała, niby unikając wyraźniejszej odpowiedzi.
— To zależy — od, od wielu bardzo okoliczności — rzekł śmiało Otton. Gdybym zawsze miał dnie tak szczęśliwe jak dzisiejszy, trudnoby mi się ztąd wyrwać.
Różyczka patrzała to na swe białe, pierścieniami okryte ręce, to z pod oka wprost na niego. Wejrzenie mówiło wyraźnie,
— Któż ci broni patrzeć na mnie?
— Pani dziś będzie w teatrze? zapytał Otton.
— Będę — szepnęła cicho.
Otton się się skłonił zlekka.
— Nie weźmie mi pani za złe, jeśli się ośmielę...
Różyczka się rozśmiała nie dając mu dokończyć, wzrok jej mówił.
— Nie bądźże śmiesznym — a bądź śmielszym.
Otton prawie to zrozumiał, a gdy Julia znowu nadeszła, mowa była o operze i o śpiewakach włoskich.
Tak skończyły się obiadowe odwiedziny u państwa Marwiczów, gdyż wkrótce Senator się wymknął po angielsku, pani Baronowa włożyła szal i pożegnała p. Ottona odchodząc, a Kellner wysunął się, przeprowadzany przez gospodarza do sieni.
— Bądźże pan łaskaw — rzekł mu Rajmund przy rozstaniu, dom mój uważać za przyjacielski, i nie zapominać o nas. Moja żona, jeśli nie jest w teatrze, przyjmuje małe kółko znajomych w domu... czy ja jestem czy mnie niema!!
— A cóż to za poczciwy człek z tego Marwicza! zawołał sam do siebie Otto wyrwawszy się na ulicę. Co za nieoszacowany człek z tém — czy ja jestem czy mnie niema!!
Gotowem go pokochać jak Kwiryna.






Plenipotentem, którego z sobą przywiózł pan Otton z Wilna, był starej daty, niegdyś pełnomocnik nieboszczyka ojca jego, pan Soter Rekszewski.
Stary Kellner dobrze znający ludzi, wybrał go sobie najprzód jako bardzo uczciwego człowieka. Wiadomo było wszystkim, że za zasadę miał Rekszewski.
— Gałganem być na nic się nie zdało!
Powtóre Soter był niesłychanie podejrzliwy. Mnogie w praktyce prawniczej doświadczenia czyniły go nieufnym i do przesady ostrożnym.
Za drugi aksiomat miał:
— Nikomu wierzyć nie można.
Gdy Otton zażądał aby mu towarzyszył w podróży, skrzywił się mocno, nie radził jechać młodemu, nie widział potrzeby... Zgodził się jednak przekonawszy się, że młody chłopak od wycieczki tej odwieść się nie da. Prawnicy stołeczni, do których o pomoc trzeba się było uciekać, budzili w nim niewypowiedzianą trwogę.
— To ludzie co jedzą krocie! co żyją jak panowie, potrzebują wiele i drą niemiłosiernie. Obejśćby się bez nich!
Obiecywał sam chodzić Rekszewski i byłby może dał sprawie rady, gdyby wypadkiem ktoś nie nastręczył Marwicza. Dowiedziawszy się że to był brat Kwiryna, Otton uparł się iść do niego. Był przekonany że musiał do poczciwego profesora być podobnym.
Rekszewski, miarkując że uniknąć Marwicza nie było można, po pierwszych u niego odwiedzinach, widząc Ottona zachwyconym, z trwogą, poszedł pomiędzy swoich na zwiady. Dalekich krewnych i dawnych znajomych po biurach różnych miał wielu. Sznurkował tedy dni kilka, nic nie mówiąc, i jednego wieczora, gdy późno bardzo Kellner wrócił do hotelu, ujrzał poważnie wkraczającego Rekszewskiego.
Sama godzina odwiedzin oznajmywała, że nie były bez ważnej pobudki, a mina prawnika zasępiona i trwożna, także nic dobrego nie zapowiadała.
Otton zawsze wesół i grzeczny a rubaszny, powitał go.
— No, cóż tak zasępiony? Czy co złego?
Rekszewski siadł, zażywając tabakę.
— I nic złego właściwie, rzekł, — i coś najgorszego!
Otton śmiał się wdziewając szlafrok. — No, mów, mój dobry panie Soterze.
— Spełniłem obowiązek — rzekł adwokat. Musiałem się o tego Marwicza dowiedzieć co za człek jest!
— O! i cóżeś się dopytał? podchwycił Otton.
— Furfant in summo gradu! rzekł spokojnie Rekszewski.
Otton śmiał się.
— Ale tak! Przybył tu, ożeniwszy się z jakąś téż furfantką, z małym groszem, a wielkim sprytem. Dziś na niego płaczą i narzekają tysiące może Judzi, a on jeździ karetą, mieszka jak pan, daje wieczory, przyjaźni się z senatorami — i kpi z całego świata!
— Kochany panie Soterze, odparł wesoło Otton, jestem zamłodym ażebym drugich miał uczyć jak trzymać o ludziach; ale pozwolisz mi przypomnieć sobie że niezdary, co sobie rady dać nie umieją, na tych którym szczęście służy, zawsze niestworzone rzeczy wymyślają. Marwicz miał spryt, miał odwagę, talent, powiodło mu się — co za dziw że na niego kamieniami rzucają?
— Wistocie, rzekł poważnie Soter — to co pan mówisz jest bardzo uzasadnione, ani słowa; jednakże — jednakże...... fakty są — fakty które wskazują, że do tego szczęścia p. Marwicz nie szedł drogą prostą. Mam ja tu dobrze oświadomionych ludzi po biurach, osoby którym ufam i znam je z najlepszej strony, ci wszyscy kręcą bardzo głowami mówiąc o Marwiczu. Podejmuje się spraw parszywych, używa środków nie.... bardzo godziwych. Mówią że piękna żona mu pomaga....
— O! że piękna to piękna! wyrwało się nagle Ottonowi.
Soter się skrzywił i namarszczył.
— Jakichś tam kilku senatorów mają przyjaciół domu, przez których się wszystkie sprawy obrabiają — a Marwicz bierze od klientów sumy neopolitańskie, koszta im narachowuje ogromne.
— Robi majątek! podchwycił Otton.
— Ludzie powiadają że nie, bo żyją państwo na takiej stopie, iż choćby najwięcej zarobili — zjedzą. Dom pan widziałeś.
— Pański — dodał Otton.
— Licz-że ekwipaże, służbę, loże w teatrach, stroje pani, która jest znaną z elegancyi; fantazye p. Marwicza, który mając tak śliczną żonę, dla tonu utrzymuje metresę!
Parsknął jakimś śmiechem dziwnym Otton, jakby go to ucieszyło.
— Możeż to być? wykrzyknął.
— Z najpewniejszego wiém źródła, ciągnął dalej spokojnie Soter.
Otton zamilkł dumając.
— Cóż pan na to? spytał stary adwokat.
— Widzę tylko, że pomoc w interesie p. Marwicza drogo nas będzie kosztować, lecz uniknąć jej, obejść się bez niej, niepodobna. Gdybyśmy go ominęli, mściłby się. Dom przytém jest miły, ja tu znajomych nie mam.
Adwokat głowę pogładził.
— Winienem panu jako młodemu, i jako synowi człowieka, który mnie swém zaufaniem zaszczycał — słowa prawdy. Nie będziesz się gniewał?
Otton przyszedł go wesoło uścisnąć.
— Mój ty poczciwy stary, mnie tak dotąd dobrze jest na świecie, odezwał się, że ja gniewać się na nikogo siły nie mam!! A na ciebie w żadnym razie! Mów, a rąb!
Soter pomimo powagi, która go nigdy nie opuszczała, rozczulił się i uścisnął téż swego młodego pryncypała.
— No, to powiem wam co myślę — dodał głosem poruszonym. To dom, prawda, miły, ale niebezpieczny dla was; pani młoda, ładna a kokietka wielka, to wszyscy potwierdzają, nawykła brać od senatorów kontrybucye, złapie i was. Będzie wolała młodego. Nie dość że interes będzie wiele kosztował, ale... nadrujnować was może. Bywały przykłady! Ludzie nawykli do wyzyskiwania, nie puszczą was nie wyssawszy....
Moja rada — albo pan zdaj na mnie sprawę i wracaj do domu, lub zresztą, do kata, oddaj interes temu „chodatajowi“: niech kosztuje dużo, byle wam się nic nie stało!
— Zlituj się, panie Soterze! zkądże zaraz przypuszczenia takich ostateczności! zawołał rumieniąc się Otton.
— Bo ja znam świat i ludzi — dodał Soter, boś waćpan młody, poczciwy, niedoświadczony, a krew masz gorącą..... bo mi go żal..
Kellner, który serce miał najlepsze, uściskał Sotera, śmiechem zagłuszył jego proroctwa, przyrzekł mu że się mieć będzie na baczności, lecz zarazem zapowiedział mu, że w stolicy północnej chce koniecznie zabawić czas jakiś....
Adwokat wyczerpawszy argumenty, spełniwszy co mu sumienie dyktowało, zamilkł i wyszedł dając dobranoc.
Przestrogi pana Sotera przychodziły zapóźno. Od tego wieczora gdy był u Marwiczów, a zaraz później w loży pięknej Różyczki, młody kawaler zupełnie głowę stracił. Zdawało mu się że jego młodość, wesołość, dowcip, serce, zdobyły mu łaski jawnie okazywane przepięknej pani. Wistocie był to jakiś stosunek osobliwy, sympatya której nazwiska miłości dać się nie godziło, namiętność gorsza od niej daleko. Różyczka, znudzona mężem i łysymi senatorami, od razu jakoś, nawet nie udając na chwilę żeby się miała drożyć z sobą — przyjmowała zalecanki Ottona z naiwnością, która go zdumiewała. Spodziewał się on walki, dramatu, oporu, scen miłosnych, a znalazł uśmiech lubieżny na ustach, spójrzenie wyzywające i za pierwszém słowem niemal wyrzeczoném, odpowiedź taką, jakby się znali i kochali od lat wielu. Scena ostatnia przychodziła na początku!
Różyczka nie okazywała nawet ażeby wątpiła ją wielbił; uśmiechała się temu hołdowi jako rzeczy naturalnej, należnej sobie, i z równą jakąś dziecinną naiwnością, zdała się chcieć dać do zrozumienia że nawzajem Otton się jej podobał.
O skrupułach ani był o mowy.... W loży pani Marwiczowej, ośmielony jej wejrzeniami, Otton przesiedział wszystkich odwiedzających ją senatorów, prokurorów, jenerałów i różnych dostojników; w końcu pozostał sam z nią i począwszy od uwielbień, w których wyrażaniu dopuszczał się młodzieńczej przesady, z której mu się wdzięcznie uśmiechano, doszedł do zawładania ręką, nieopierającą się wcale, do umowy o jakieś spotkanie na jutro, do poufnych szeptów...
Różyczka która zachowała te naiwnie dziecinne maniery, jakie mają wszystkie kobiety zbyt wcześnie za mąż wydane — popsuta była życiem w stolicy, pobłażaniem męża, lecz dotąd serce jej spało.
Teraz poruszyło się, zbudziło i naiwna istota wcale mu się sprzeciwiać nie myślała. Szła za niém ciekawa, chciwa, niespokojna aby się jej nie wymknęła chwilka szczęścia o której marzyła.
Dla tego od razu zaczęła ku sobie przyciągać Ottona, nie kryjąc się z tém wcale.
Zawiązane stosunki dojrzały tak prędko, tak jakoś dziwnie nagle, iż Kellner uszczęśliwiony niemi, zupełnie głowę już zawróconą od pierwszych wejrzeń, utracił.
Soter nie wiedząc co się święciło, dostrzegł w nim tylko zmiany, której przyczyny domyślał się i bolał nad nią. W kilka dni, o wyjeździe do domu ani już mogło być mowy.
W domu Baronowej, w teatrze, na przejażdżkach, naostatek u samych Marwiczów spotykali się zakochani nieustannie. Bilety biegały po kilka razy na dzień.
Julia śmiejąc się dziwnie, pomagała bratowej, wiedząc że Rajmund zupełną jej zostawywał swobodę, wymagając tego jednego aby dla osób potrzebnych w interesach — była grzeczną.
Zdaje się że w początku zawiązujące się stosunki wszyscy uważali wprost jako eksploatacyą młodego, bogatego człowieka. Pierwsza Julia postrzegła że to przybierało inny jakiś charakter i przestrzegła bratowę.
— Słuchajno Różyczko, — odezwała się do niej — z tym panem Ottonem coś czy nie za seryo romansujecie. Trochę się afiszujesz! Zaczynają o tém mówić! Twoi wielbiciele są zazdrośni....
Różyczka kręciła główką obojętnie. Z siostrą męża była bardzo otwarcie.
— Niech sobie zazdroszczą! odparła — przecież ja raz w życiu także fantazyą mieć mogę! Podobał mi się — nie taję! Cóż z tego?
Julia założyła ręce, ruszyła głową.
— A nic — odrzekła. Ja cię tylko przestrzegam! Rób co ci się podoba, ale bądź oględną....
— On się we mnie szalenie kocha! Nie masz wyobrażenia! odezwała się Różyczka. Wszystkie te miłości ni ciepłe ni zimne, które dotąd znosić musiałam — przy jego namiętności niczém....
— Kochana Różo — zawołała Julia — takie płomienie i wulkany wybuchają gwałtownie, ale trwają bardzo krótko....
Różyczka nie odpowiedziała nic. Była tak zajęta, rozmarzona, iż co nie tyczyło się tej miłości spóźnionej, — tego nie słuchała lub nie rozumiała.
Na Julkę nadąsała się trochę za przestrogi.
— Ty masz także fantazye swe, odparła po chwili — ja o nich wiém i nic ci nie mówię.
Julia zarumieniła się mocno.
— Nie poczuwam się do żadnych fantazyj, rzekła urażona, nie jestem stworzona do nich...
W kilka dni po tej krótkiej rozmowie, pan Rajmund, który rzadko się inaczej spotykał z żoną jak w salonie, przy obiedzie i gościach, przyszedł do niej zrana w porze mniej zwyczajnej, gdy bywał zajęty, co oznajmywało iż miał interes do Różyczki.
Trafiało się to, iż przed obiadem i przybyciem gości powierzał jej tajemne starania o rozmaite sprawy i wymagał aby mu do nich posługiwała. Różyczka choć krzywiąc się, dąsając, nie odmawiała pośrednictwa, wiedząc że od tych interesów byt ich obojga zależał.
Teraz, po raz może pierwszy, widząc wchodzącego Rajmunda, stanęła od razu w płomieniach i okazała mu niechęć, nim przemówił jeszcze.
— Domyślasz się — odezwał się zimno mąż, — iż nie przybywam bez interesu.
— Zawsze te interesa! kwaśno zamruczała pani.
— Tą razą jest mała odmiana, dodał Rajmund ironicznie. Chcę cię spytać tylko i porozumieć się — domyślasz się już względem kogo.
Różyczka która coś we włosach, przed źwierciadłem poprawiała, zarumieniła się i ramiona podniosła.
— Nie jestem domyślna, proszę mówić jasno — odrzekła sucho.
Rajmund siadł wygodnie na kozetce, sparł się na ręce, i przypatrując się ogromnym guzom swojej koszuli, począł zwolna.
— Mówić chcę o Ottonie Kellnerze.
Jakby to nazwisko samo już oburzyło ją w najwyższym stopniu, zawołała Róża gniewnie.
— Cóż to? nie mogę już widywać kogo mi się podoba?
— Przeciwnie, odparł Rajmund, ja ci nie myślę bronić zawracać mu głowę. Jestto łakomy kąsek, dowiadywałem się o niego, fortunę ma znaczną, nawet bardzo znaczną. Doskonały miałaś instynkt przywabiając go do nas, ale gdy tu szczęśliwe pędzi chwile, słuszna abyśmy z tego wyciągnęli jakieś korzyści!
Różyczka spojrzała nań z rodzajem pogardy.
— Jestem pewna, że podjąwszy się jego interesów — rzekła — nie zapomnisz o sobie.
— O nas! poprawił Rajmund zimno. Rzecz to naturalna — nie może być inaczej; ale, moja Różyczko, nadto się z nim afiszujesz po teatrach i wszędzie. Jak cień chodzi za tobą.
— Przecież mu nie mogę zabronić! odparła gwałtownie Róża.
— Ale mogłabyś go poufnie przestrzedz, — rzekł Rajmund, bo moi panowie senatorowie są zazdrośni, i moglibyśmy ich stracić, a tego nam żaden Otton nie wynagrodzi.
Róża nie patrzała na męża, poczęła żwawo przechadzać się po pokoju, naciągając rękawiczki.
— Nadto się tém niecierpliwisz, wtrącił Rajmund, a to dowodzi że chłopak ci się podobał, i że nie chciałabyś go zrażać!! Otóż to jest nie dobre, pozwól sobie powiedzieć; interesa robią się tylko na zimno jak majonezy... Byłoby niedorzecznością zakochać się w młokosie, bo naówczas nie my z niego ale onby z nas korzystał. Nie gniewaj się, nie burz. Czynię ci uwagę, a wiem że masz tyle taktu i rozsądku, iż uznasz jej słuszność.
To mówiąc, Rajmund wstał z kozetki, podniósł się, przeciągnął, i skinąwszy głową, wyszedł do salonu czekać na gości.
Różyczka zburzona, zagniewana chodziła tak długo, zapomniawszy się, po swoim pokoiku, iż Julia, która była zaproszona dnia tego, nieznalazłszy jej w pokojach, aż tu szukać przyszła.
— Senator czeka! odezwała się z progu.
Różyczka udarła z niecierpliwości kawałek rękawiczki i rzuciła ją na stolik, szukając drugiej pary. Nie odpowiedziała nic.
— Jest i Kellner — dodała z uśmieszkiem Julia.
Oczyma ognistemi zmierzyła siostrę Róża.
Wargi jej drżały, odpowiedzieć nie mogła....
Gniew jednak nie trwał długo; zaledwie wyszła do salonu i zamieniła parę spojrzeń z Ottonem, wyjaśniła się jej twarzyczka. Senatora przyjęła dosyć chłodno. Później dopiéro, jak gdyby się przezwyciężyła, zaczęła dlań być grzeczniejszą i chmurę, która zawisła na piękném czole arystokratyczném, łatwo rozpędziła.
Otton nawet nie okazywał się zazdrośnym i wesoło zabawiał się z p. Rajmundem, który, jakby naumyślnie, żartował z niego, ostrzegając, jak piękne panie dla młodych ludzi bywają niebezpieczne....
— To tylko szczęście, dodał, iż jest ich tyle że jedna broni od tego, by się w drugiej niewolę nie popadło. No — i one też w początku bardzo uprzejme, ale na ich serca i uczucia rachować nie można. Godłem ich niestałość!
Otton, obracając w żarty wszystko — może mimo wiedzy zwiódł pana Rajmunda, bo mu się wydał płochym wietrznikiem.
Wedle zwyczaju prawie codziennego, po obiedzie, Różyczka pojechała na teatr, a p. Rajmund pociągnął do klubu, w którym bywać musiał dla tonu, dla stosunków, dla swych mnogich interesów. Z klubu furman już nie pytając zawiózł go do Maszy Aleksandrównej, pięknej niemeczki z Rygi rodem, która co do wdzięków nie mogła iść w porównanie z Różyczką, ale była świeżą, młodziuchną, wesołą, a pan Rajmund miał i to przekonanie iż się w nim kochała!!
Masza Aleksandrówna miała maleńkie ale tak ładniuchne i eleganckie mieszkańko, iż czasem p. Rajmund poufałych swych do niej na herbatę zapraszał.
W loży teatru w czasie pierwszego aktu znalazł się Otton jak zwykle. Dnia tego rozmowy nie przerwały żadne niewczesne odwiedziny, w mieście było kilka balów i wieczorów, zwykli więc goście pani Marwiczowej, w teatrze się nie znajdowali; Otton siadł w głębi tak żeby nie był widzianym i natychmiast żywo a poufale szeptać poczęto.
W czasie rozmowy rękę Różyczki trzymał pan Otton, a niekiedy ją ukradkiem do ust przykładał.
— Wystaw sobie — mówiła po cichu, głosem poruszonym Różyczka — dziś mi mąż robił wymówki!!
— Jakto? za mnie? zawołał Otton.
Potwierdziła skinieniem głowy.
— I cóż? i cóż?
— Odprawiłam go z niczém! rzekła Róża.
— Ale tak dłużej trwać nie może — odezwał się Kellner. Musimy coś radzić.
— Mówiłam już, zawołała Róża. Doktor poświadczy że jestem na piersi chora — nie czekając wiosny pojadę do Włoch. Spotkamy się na pół drogi.
— Czy Marwicz pozwoli? szepnął Otton.
— Nie myślę się go pytać o pozwolenie — rzekła Róża.
— Zechce dodać jaką towarzyszkę?
— W drodze się z nią pokłócę i porzucę, — ze wzgardliwym śmieszkiem dodała Różyczka. Z Włoch zażądam rozwodu. Ślub mój, wiem o tém, nie był bardzo ważny....
Spojrzenie Ottona nie dozwalało wątpić, iż się natychmiast ożeni. Zaczęto szeptać i uśmiechać się.... Umawiano się o wykonanie tego tak doskonale obmyślanego programu; potrzeba było mu coś poświęcić. Otton miał na pozór ostygnąć, bywać rzadziej i spotykać się tylko w pewnych miejscach umówionych, potém opuścić stolicę, pod pozorem pilnych spraw w domu. Nie chciano aby się Rajmund zawcześnie domyślał co go czekało.
Różyczka z wielkim zapałem, dawała nauki młodzieńcowi, którego zapalczywości i nieopatrzności się obawiała. Kellner poprzysięgał że zrobi wszystko w świecie — byle wielkiego szczęścia dostąpił i swoją nazwał królową. Różyczka mówiła o przyszłości z równą jak on namiętnością.
Zapomnieli się tak, iż Otton ani postrzegł jak dwa akty opery minęły. Byli pewni że nikt im słodkiej tej samotności wśród tłumu nie przerwie, gdy drzwiczki loży skrzypnęły i — wszedł do niej odmłodzony, o ile kunszt na to starczył, sztywny, w świeżej peruczce — stary hrabia Szambelan, opiekun pięknej Różyczki, którego ona się wcale nie spodziewała.
Tego dnia przybywał do stolicy, a nieznalazłszy swej pupilki w domu, rad był powitać ją w teatrze, gdzie się spodziewał i inne ładne zobaczyć twarzyczki.
Przybycie Szambelana mogło uchodzić za przypadkowe, spowodowało je jednak odezwanie się Rajmunda do pani Okułowiczowej.
Marwicz bardzo umiarkowanie, jak widzieliśmy, starał się Różyczkę ostrzedz o niebezpieczeństwie, lecz w rzeczy samej, udając obojętność, był strwożony i wiedział co mu grozi. Jakich używał środków dla wyszpiegowania tajemnicy, o tém wiedziała tylko pokojówka pani, która w czasie jej nieobecności, pilnowała dorabiania klucza do jej biurka. W biurku tém z nieopatrznością dziecięcą nagromadzone były listy Ottona, a w nich szczegółowo opisane były podróży, rozwodu i — dalszej szczęśliwości.
Dla Rajmunda utrata Róży równała się stracie zdobytego położenia, nikt jej nie mógł zastąpić. Jej piękność, jej duma, jej chłody i obejście się arystokratyczne były talizmanem ciągnącym najwybredniejszych miłośników płci pięknej.
Wiedząc że sam nie podoła żonie, Rajmund napisał otwarcie do matki, wzywając jej ratunku. Znał Okułowiczowę z tego, iż mogła przez szpary patrzeć na płochostki córki, ale jawnego skandalu nigdyby dopuścić nie chciała.
W istocie, Kaznaczejowa przerażona natychmiast napisała do Szambelana i wyprawiła go nie zwlekając chwili do Petersburga. Posłuszny hrabia pojechał.
On także był przeciwko wszelkiemu awanturowaniu się.
— Ma swobodę zupełną, ale rzucać się w świat, na łaskę i niełaskę młokosa, który ją może opuścić!! na to ja nie pozwolę.
Wnijście Szambelana było efektowne: Różyczka krzyknęła rzucając się ku niemu, Otton wstał skrzywiony, domyślając się kto to był, wcale nierad gościowi.
Pupila zaprezentowała swojego przyjaciela hrabiemu, który z wielkoświatową uprzejmością wyciągnął doń rękę.
Nie dawał po sobie wcale poznać co go do stolicy sprowadzało, i natychmiast zmyślił jakiś interes pilny, który go tu przygnał w tak złą porę.
Zabawiwszy chwilę Kellner uczuł, iż był tu zbytecznym i chciał Różę zdala pożegnać; ona jednak, jakby przybycie Szambelana nic a nic ją nie obchodziło, podeszła za Ottonem aż do progu loży, poszeptała z nim pocichu i odprawiła gorącym uściskiem dłoni.
Po wyjściu jego, Szambelan czas jakiś unosił się nad dawno niewidzianym teatrem, mówił o rzeczach obojętnych, grał swą rolę jak stary doskonale wykształcony artysta. Nie rychło spytał o Ottona.
— Moja droga, rzekł, cóżto za przyjaciel? — domu, twój??
— I mój i Rajmunda — odparła Róża nie zarumieniwszy się wcale — mąż trzyma jego interesa.
— A ty — serce? rozśmiał się stary.
— Nie wiem, może! no, tak! poczęła wahając się i ośmielając Różyczka. Kocha się we mnie szalenie, to nie jest dla nikogo tajemnicą....
— A ty? spytał Szambelan.
— Ja go, bardzo, bardzo lubię, naiwnie dodała Róża. Nie zapieram się. Rajmund, proszę ojca (nazywała go tak gdy byli sami) — zajęty jest swojemi interesami, i wiecie, że ja go nie kochałam nigdy. Dla tych nieszczęsnych jego interesów, muszę się uśmiechać i wdzięczyć nie wiedzieć do jakich grzybów... Naturalna rzecz, że się potrzebuję rozerwać.
— Moja droga, cicho szepnął Szambelan — serce ma swe prawa!
Różyczka z wdzięcznością nań spójrzała.
— Lecz, dokończył stary — trzeba zachować decorum; zmiłuj się nie kompromituj, zaklinam cię.
Na pozór bez związku z tém o czém była mowa, Marwiczowa pochylając się ku ojcu — rzekła żywo.
— To bardzo, bardzo majętny człowiek!
Szambelan się uśmiechnął.
— Zawsze to daleko przyjemniej mieć stosunki bliższe z ludźmi w świecie stojącemi wysoko. Wyboru nie naganiam wcale.
Jakby na dowód tego co powiedziała, Różyczka odchyliła rękaw sukni i z tryumfem pokazała ojcu bransoletę, która jej białą, trochę już za pulchną rączkę zdobiła.
Na złotym ciężkim kolcu oprawny świecił opal ogromny, otoczony brylantami tak wielkiemi iż one same znaczną wartość reprezentowały. Szambelan pochylony unosił się nad robotą tego klejnotu, godnego królowej. Po chwili Różyczka zakryła go znowu rękawem.
Milczeli chwilę; stary jakby olśniony widokiem bransolety, rozmyślał o czémś, gdy kurtyna zapadła, oklaskami zagrzmiała sala i służący ukazał się w progu z futrem sobolowém w ręku.
— Jedziemy razem, do mnie — rzekła despotycznie Różyczka.
W domu, jak zawsze nie zastali Marwicza.
— Byłam tego pewna — szepnęła na ucho staremu pani domu — Rajmund wieczory do późna spędza u swojej metresy. Wiem o tém dobrze! Grand bien lui fasse! dodała z uśmiechem szyderskim — ja się pewnie nie pogniewam za to.
Szambelan ramionami poruszył.
— Cóż chcesz! szepnął — to przyjęto na wielkim świecie. Metresa stawi człowieka (pose) i bywa mu nawet w interesach dogodną tam, gdzie żonie mięszać się byłoby niewłaściwém....
Podano dla obojga herbatę, a że Rajmund nie powracał, stary, po wielu obrotach w różnych kierunkach, przystąpił do sprawy — przyjaciela domu.
Różyczka, przyznając się z naiwnym cynizmem do uczuć jakie miała dla Ottona, wahała się jeszcze i ważyła czy ma się ze wszystkiego wyspowiadać przed ojcem, lub czekać sposobniejszej chwili.
Napomknęła tylko że — czuła się nie bardzo zdrową i że jeden sławny lekarz już jej radził zmianę klimatu. Przytem ciekawą była bardzo Włoch i Szwajcaryi.
Stary słuchając przymrużył oczy.
Tiens! tiens! przerwał, żeby się tylko tak nie złożyło jakoś, by i p. Otton nie zapotrzebował także widzieć Włochy!
— A gdyby się tak złożyło? zapytała śmiało pani Marwiczowa.
— Nie byłoby to dobrém — odparł Szambelan. Rzeczy takie nie dają się ukryć.... Skandal kobiecie szkodzi, zniża jej cenę....
— No, to cóż? odparła Róża — skandal mógłby się skończyć rozwodem, a ja, gdybym chciała, poszłabym za niego!
Skrzywił się Szambelan.
— W ożenienie nie wierzę — odezwał się — młodzieniec, nimby do niego przyszło, ostygnąłby pewnie.... Familia — ludzie, przyjaciele, zahukaliby go.
— Nie! nie! jestem pewna — zawołała Różyczka.
— Ze wszelkich sił to będę odradzał, jakkolwiekby ci się uśmiechało — rzekł Szambelan. Więcej ci powiem, gdyby do tego przychodziło, przeszkadzać jestem gotów....
Róża zbladła i zamilkła.
— Mówimy o przypuszczeniach, poprawiła się ostrożnie.
— Które mnie trwożą niewymownie — ciągnął dalej stary z uporem. Mało albo nic nie znam tego pana Ottona; ma fortunę, przypuszczam, bransoletki tego dowodzą — ale jest w drodze do tracenia jej, gdy rozumny, zimny, zręczny Rajmund zrobił już wiele, i dorobi się więcej jeszcze....
Róża ruszyła ramionami.
— On nie ma nic, oprócz długów! przerwała. Żyjemy po pańsku, ale kiedy dotąd nie umiał się dorobić — z pewnością już nie potrafi w przyszłości nic zebrać.
Szambelana uderzyło to rozumowanie....
— Nie ma nic? zapytał — jakto może być? Wiem że zarabiał po kilka, kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy rubli.
— A! prawda! odparła Róża; ale trzymamy konie, w lecie musimy mieć daczę, służba liczna, dajemy obiady i wieczory, metresa go pewnie kosztuje niemało, moja modniarka także — i w końcu roku zostajemy z długami. Żyć zaś inaczej niepodobna, stracilibyśmy znaczenie i wziętość! Niech papa spyta go, czy choć kilka tysięcy rubli ma w zapasie; grosz za groszem goni....
Mówiąc, coraz się mocniej ożywiała Róża.
— Więc widzicie, kończyła. Przypuszczam nieszczęście, które łatwo się trafić może — Rajmund dostaje w gardle żaby, lubi coś podobnego. Umiera. Ja zostaję z długami i bez grosza....
— No — odparł zimno stary, toby jeszcze tak wielkiém nieszczęściem nie było, bobyś poszła za którego z tych dostojników, co się w tobie — jak słyszałem, kochają!
— A! tak! dodała Różyczka, honor wielki, ale oni téż to mają co Rajmund — długi i ekwipaże, wierzycieli i gwiazdy.... Dziękuję.
t Stary spoglądał na stół, nie znajdując już argumentów na odparcie twierdzeń Róży.
Powiedział więc sobie, że odłożyć wypada do lepszego rozmysłu, drugi szturm przeciw zbrojnej dobrze zapaśniczce.
Róża widziała że była zwycięską; wprawiło ją to w dobry humor, i gdy około północy zjawił się Rajmund, zastał żonę wesołą jak ją dawno nie widywał, a Szambelana błogo spoczywającego w fotelu i uwielbiającego swą pupilkę.
Zdziwiło go to nieco, lecz przypuszczał, że przy pierwszém spotkaniu Szambelan drażliwego przedmiotu unikał. Udał wielce zdumionego przyjazdem opiekuna i natychmiast zaofiarował mu u siebie mieszkanie. Wiedział o tém że stary odmówi, gdyż tak cenił swobodę swą, iż nigdy w mieście inaczej jak w hotelu nie stawał. Rozmowa lekka, dowcipna, wesoła, przeciągnęła się jeszcze trochę, po czém hrabia pożegnał czule gospodynią, zapraszającą go na obiad na jutro. Rajmundowi zdawało się, że wszelkie niebezpieczeństwo usunięte zostało!






Gdy tak z jednej strony usiłowano Różyczkę ratować od szalonego zaawanturowania się, pan Soter, który niedarmo siedział w stolicy, codzień widywał Ottona i wiele rzeczy mimowolnie się dowiadywał, a wiele domyślał, — przeląkł się o swojego klienta. Wiedział w jakie wpadł ręce.
— Oskubią go jak gęś, mówił sam do siebie, albo — albo gorzej jeszcze. Co najszczęśliwszego spotkać go może, to ruina!
P. Soter widział bransoletę, i liczył dobrze na jakie wydatki narażony był Kellner przez Różyczkę. Pieniądze płynęły jak woda, niepodobna ich było nastarczyć. Uwagi starego adwokata codzienne, wcale nie skutkowały; Otton ściskał go, całował, zamykał mu usta, śmiał się, a powstrzymać nie dawał.
Soter znał Kwiryna, dawnego ukochanego nauczyciela Ottona, w którym on miał nieograniczoną ufność i miłość dlań dziecinną. Zdawało mu się iż powinien był oznajmić o niebezpieczeństwie jemu, bo on jeden mógł wpłynąć na ucznia dawnego. Lecz na to potrzeba było wyłuszczyć otwarcie sprawę całą, tyczącą się rodzonego brata i bratowej Kwiryna, niebardzo dla nich chlubną.
Soter chodził z tą myślą długo, wahał się, obawiał, ale w końcu sumienie go ruszyło: siadł do listu...
Nie był on łatwy do napisania, bo okoliczności które musiał wyłuszczać były wielce drażliwej natury, a — scripta manent. Po wtóre Soter, który w powszedniej rozmowie nie miał najmniejszej pretensyi uchodzić za oratora, gdy pióro wziął w rękę, silił się na styl i obroty, czując się do tego obowiązany, aby powołaniu swojemu nie uchybić. Stripta manent — nigdy więc się nie obchodził bez raptularza, a ten bywał tak pomazany, pokreślony, obciążony dopiskami, iż sam Rekszewski przepisując na czysto, gubił się w tych labiryntach kółek, krzyżyków, pałek i znaczków. Pisząc do profesora języków starożytnych, do uczonego, Soter tém więcej czuł się obowiązanym listem wstydu nie zrobić palestrze. Skutkiem tych wysiłków i nadmiernych starań, była elukubracya najdziwaczniejsza w świecie, nieudatna, lecz nie można jej było odmówić pewnej oryginalności. Brzmiało to, mutatis mutandis, jak następuje.
„Czcigodny profesorze
Dobrodzieju!
„Wyobrażam sobie, iż odebrawszy pismo to, zdziwiony jego rozmiarami, z przestrachem spójrzysz na stronę ostatnią i zobaczywszy na niej podpis mój, zżymniesz się wołając. Co ten stary kauzyperda może mieć za potrzebę do mnie pisać na całym arkuszu? Wykrzyknik ten byłby zupełnie usprawiedliwiony, gdyby szło o niżej podpisanego, gdyby w łupinie listu nie znalazł się twardy orzech do zgryzienia, gdyby fantazya wcisnęła mi pióro w rękę, a próżniactwo je nad miarę przetrzymało.
„Zatem, patientia! szanowny profesorze! czytaj i nie feruj dekretu, dopóki nie wysłuchasz sprawy.
„Dnia..... miesiąca.... roku, miałem zaszczyt i przyjemność, jako doradca prawny, towarzyszyć dawnemu Jego uczniowi, panu Ottonowi von Kellner do stolicy, w sprawie zawikłanej ze Ściborowiczami. Nie mogę inaczej rzec, tylko żem w towarzystwie ze wszech miar miłém, młodzieńca wesołego i żywego temperamentu, doznał prawdziwej przyjemności, której żaden obłoczek nie przyćmił. Wesoło nam było w drodze, ochoczo się rozpoczęło życie w wielkiej stolicy północnej, augurować mogłem, iż się téż szczęśliwie zakończy. Tymczasem zaszły pewne impedymenta, które i pobyt nasz tu przeciągnęły i o końcu jego wróżb już tak pomyślnych czynić nie dopuszczają.
„Nim przystąpię do wyłuszczenia okoliczności, które sprawę we właściwém świetle postawią, muszę zawarować sobie, ażeby mi otwartość moja i prawdomówność za złe poczytaną nie była.
„Powtóre, honorem waćpana dobr. wiążę, iż list ten, jako zwierzenie się moje poufne, zachowasz sub rosa.
„Syn mojego niegdyś pryncypała Radcy von Kellner’a, pan Otton, uczeń pański, przymiotami serca i umysłu wzbudził we mnie afekt, który jest tego zwierzenia się pobudką.
„Początki nasze w stolicy, acz mogły budzić obawy, iż młodzieniec da się pokusom wielkiego miasta pociągnąć, nie były tak groźne, aby aż o przyszłość lękać się należało.
„Starałem się go skłonić, by powierzywszy zdolnemu pełnomocnikowi chodzenie około interesu, sam co rychlej na wieś powracał, gdyż aura miast wielkich, dla ludzi jego wieku zdrową nie jest.
„Byłoby mi się może to powiodło, gdybyśmy szukając onego Feniksa nie natrafili na — rodzonego brata pańskiego, pana Rajmunda.
„Tu parenthezę uczynić muszę, zawarowując iż ani z rodziców na dzieci, ani w rodzeństwie z jednego na drugie grzechy i winy nie spadają. Mam najwyższy szacunek dla pana dobrodzieja, ale pana Rajmunda, chociaż jest zdolnym i zręcznym, nie mogę z nim na równi postawić.
„Przez miłość dla pana, dawnego mistrza swojego, p. Otton rzucił się w objęcia jego brata. O ile to dla sprawy jest dobrém i korzystném, przyszłość okaże, lecz samej osobie młodzieńca zagraża niebezpieczeństwo.
„Małżonka brata pańskiego, osoba tu z piękności słynąca, prawie primo impetu, od pierwszego spotkania schwyciła za serce p. Ottona, nawzajem mu taką okazując czułość, iż tu już nietylko skandalu obawiać się trzeba, lecz wybryku jakiegoś, który fractis vinculis matrimonii, poprowadzi do ołtarza młokosa, z osobą o lat dobrych kilka od niego starszą, a we władaniu życiem o całe niebo silniejszą. Szczęścia z tego nie będzie. Pan Bóg takim związkom nie błogosławi, namiętności się wyczerpią, zgryzoty zostaną, młodzieniec się zgubi. Mój głos jest — jak wołającego na puszczy, nieskutecznym. Wiem że już rapt się gotuje albo coś podobnego. Do kogóż miałem się udać o ratunek, jeśli nie do tego, którego jak ojca szanuje i kocha p. Otton??
„Periculum in mora, działać należy prędko, silnie, stanowczo, jeżeli jeszcze jest co do zrobienia. Miłość do zwyciężenia byłaby fraszką; tu mamy do czynienia nie z nią, ale z szałem namiętności, który uszów nie ma, a oczy sobie zakrywa.
„Wołam więc do was, Profesorze, wybaw nas! Profesorze, zmiłuj się nad nami! Profesorze, wysłuchaj nas! In te speravi! Gdy nie ty, nie potrafi nikt!
„Jak masz działać? jakich zażyjesz środków? ani wiem, ani ci je myślę poddawać. Czyń co ci miłość dla ucznia i dla brata natchnie, albowiem i to dodać muszę, że utrata żony dla p. Rajmunda, o ile ja tu grunt zbadać mogłem, jest nie mniej groźną, jak dla mego klienta jej pochwycenie. Tamtemu ona jest narzędziem potrzebném, nam zabójczém brzemieniem.... i t. d.“
W dopisku prosił Soter o spalenie listu, lecz wiedział dobrze, iż te właśnie o których zniszczenie się prosi, najskrzętniej bywają zachowywane.
Wyprawiwszy długo układane pismo, adwokat liczył dnie, kiedy mogło dójść rąk Profesora, i — wywołać krok jakiś z jego strony.
Wszystkie rachuby, z folgami nawet dla nieregularności pocztowych poczynionemi — zawiodły. Od Profesora pisma, ni znaku życia nie było.
— Powinien mi był choć parę słów odpowiedzieć! mówił sobie Soter. Toć przecie obowiązek towarzyski. Miałżeby się za bratowę i brata obrazić??
Kwiryn, który cały był oddany swym obowiązkom nauczycielskim, a spraw żadnych i korespondencyj nie miał, oprócz naukowych, nie odbierał téż listów, na któreby nagle odpowiadać było potrzeba.
Miał więc zwyczaj, te które nadchodziły, trzymać na biurku przy którém pracował, i z kolei je tempore opportuno brać do ręki. List p. Sotera uległ prawu ogólnemu: spoczywał na kupce, bo Profesor był jakąś leksykograficzną kwestyą nadzwyczaj zaprzątnięty, i dopiéro w dni dziesiątek z koperty został wydobyty.
Kwiryn przywykły do stylu zwięzłego, do logiki ścisłej klasycznych pisarzy, do wyrażania myśli w niewielu dobranych słowach, z początku po piśmie adwokata błądził jak w lesie.
Zrozumiawszy wreszcie o co chodziło i zajrzawszy do daty, przestraszył się i ręce załamał!
Nie wiedział czy jeszcze mógł się przydać na co, a w życiu praktyczném, powszedniém tak mało miał doświadczenia, iż wcale sobie radzić nie umiał.
Wpaść, uściskać, prosić, błagać, byłby potrafił; ale dróg do działania przeciw tego rodzaju niebezpieczeństwu nie znał, wymyślić ich nie umiał.
Tego dnia chodził jak nieprzytomny. Nie wahałby był się wziąść urlop, lecieć do Ottona, paść mu do nóg — lecz nie miał o czém jechać i nie był pewien czy się na co przyda ta ofiara.
Zdawało mu się naostatek, że wymówny, serdeczny list do dawnego ucznia, nad wszystko skuteczniejszym być może.
Siadł pisać, nie w ten sposób jak Soter, bo mu nie szło o styl, ani o popis żaden, ale o wydanie takiego krzyku boleści i zgrozy, ażeby z serca trafił do serca. Do Rekszewskiego odpowiedział tylko w kilku słowach, z których trwogę i rozpacz łatwo wyczytać było. Odebrawszy je stary, a razem zawiadomienie iż Profesor do ucznia pismo wyprawił, Soter czekał skutku.
Wieczorem wszedł p. Otton do jego mieszkania, z twarzą nad zwyczaj swój posępną, zadumaną, zmienioną.
Wesołości powszedniej, z którą zawsze nawiedzał swojego towarzysza, śladu na nim tego dnia nie było. Rekszewski powziął z tego dobrą otuchę.
Przeszedłszy się milczący kilka razy po pokoju, Kellner zwrócił się zakłopotany do adwokata.
— A co? stary mój przyjacielu, rzekł, podobno nie mamy tu co robić dłużej. Sprawę powierzyłem Marwiczowi, jedźmy do domu!
Soter ręce podniósł ku niebiosom uradowany.
— A! panie! święte słowa! złote słowa! Wracajmy! jedźmy! choćby dziś. Sprawę możnaby wprawdzie w lepsze oddać ręce, lecz niech już będzie co chce, byleśmy się my ztąd wyrwali!
Nic nie odpowiedział na ten gorący wykrzyk młodzieniec i po namyśle, dodał chłodno.
— Pojutrze będziemy mogli wyjechać.
— Ja gotów jestem natychmiast — odparł stary.
— Pojutrze! powtórzył Otton. Pojedziemy razem aż do ostatniej poczty przed Barweniszkami, a ztamtąd pan pewnie do Wilna — ja do domu.
— Nawet dla dokumentów których wymagają, potrzebuję być w Wilnie, podchwycił Soter. Czém prędzej, tém lepiej.
Rozmowa bardzo chłodna przeciągnęła się jeszcze minut parę. Otto wyszedł. Rekszewski z niewymowną radością pakować się zaczął.
— Ani chybi, mówił do siebie, list mój uczynił skutek. Profesor mu zmył głowę, młodzieniec się opamiętał, i dzięki Bogu, ocaliliśmy go z tych sieci pajęczych, w którychby był życie dać musiał.
Wesół, rad z siebie p. Soter nazajutrz pojechał z ostatniemi wizytami, z papierami, i zwijał się tak, że wieczorem rozpatrując notatkę, nic w niej pominiętego i zapomnianego nie znalazł.
Ottona przez cały ten dzień nie było w domu, wrócił z tym samym co wczoraj humorem, gorączkowo się zaczął pakować i układać wszystko. Konie zamówione zostały na dzień następny.
Około północy, jakby sobie coś jeszcze przypomniał, Kellner wyjechał z domu znowu, zabawił z godzinę i wielce wzruszony powrócił.
Z Soterem nie mówił o niczém, tylko o podróży. Adwokat znając jego usposobienie, chciał po dawnemu na ton żartobliwy nastroić rozmowę, lecz struna ta nie odpowiadała. Kellner uśmiechnął się smutnie, zamilkł.
W podróży był także zadumany i posępny.
— Nic dziwnego, mówił sobie Rekszewski — oderwać się od takiej czarownicy nie łatwo! Bądź co bądź, zawsze to boli.
Pomimo dosyć złych dróg, gdyż wiosenna pora się zbliżała, jechali niezmiernie pośpiesznie, prawie bez wytchnienia tak, że Soter na ostatniej stacyi żegnając się z pryncypałem, którego serdecznie pokochał, oświadczył mu iż bodaj dzień jaki wytchnąć musi, tak się znużonym czuje. Otton nie rozbierając się nawet, wziął natychmiast konie do domu.
— No, żeśmy wyszli obronną ręką, dzięki Bogu — odezwał się do siebie Soter nakładając szlafmycę, aby użyć spoczynku w łóżku, którego nie znał od dni kilku. Sprawę licho weźmie, bo gdybyśmy ją i wygrali, gra świecy nie warta, koszta zjedzą zysk cały. Lecz mniejsza z tém, gdy młodzieniec tak dobry, ocalony! Przy pierwszej zręczności pojadę Profesora uścisnąć! Cudu dokazał!
W tych błogich przekonaniach o odniesioném nad pasyą zwycięstwie, trzeciego dnia udał się p. Soter do Wilna, i z pociechą wielką znalazł się na łonie rodziny, w swych spokojnych a brudnych izdebkach przy Ostrobramskiej ulicy.
Nadchodziła wiosna; upłynął miesiąc po powrocie ze stolicy, gdy jednej poczty przyniesiono p. Rekszewskiemu list, na którego kopercie poznał rękę Ottona.
— A! przecież mnie sobie przypomniał! rzekł uśmiechając się do rozłożonego pół-arkusza. Co też pisze? Ciekawym...
List, pośpiesznie jakoś i zamaszysto pisany, był krótki. Oznajmywał w nim p. Otton pełnomocnikowi swemu, iż w Wilejce przyznał mu ogólną do wszystkich swych interesów plenipotencyą, prosząc go aby się niemi i nadzorem nad majątkami zajmował, gdyż on sam zmuszony jest dla zdrowia, na czas jakiś udać się za granicę!
Raz i drugi odczytawszy pismo, w którém bardzo korzystne dla siebie znalazł warunki, za zwiększoną pracę jakiej podjąć się musiał, p. Soter pochwalił w duchu postanowienie młodzieńca. Podróż mogła go rozerwać, ukształcić i zabezpieczyć od recydywy, której się Rekszewski obawiał.
— Niech jedzie! rzekł w duchu — tém ci lepiej — byle non bis in idem, bo i za granicą malowanych pań na bogatą młodzież polujących nie braknie.
W tydzień potém szedł spokojnie ulicą Zamkową p. Soter, z papierami pod pachą, gdy powóz zbliska zaturkotał tak, iż z obawy aby go koło nie potrąciło, rzucił się w bok p. Soter, a podniósłszy oczy, ujrzał w nim siedzącą z prawej strony panią Marwiczowę, którą mu pokazywano w Petersburgu, przy niej znajomego sobie z dawnych czasów starego Szambelana, a naprzedzie — byłby przysiągł że siedział Otton.
Wszystko to jednak mignęło, przesunęło się i znikło mu z przed oczu tak szybko, iż nim mógł sprawdzić domysł, zobaczył tylko tył powozu i na nim puste siedzenie, które się dziwnie dygotało.
Rekszewski stanął jak osłupiały — Ottona nie był pewny, lecz zdało mu się, byłby zakład trzymał, że go widział. Poznał go nie tylko z twarzy, ale po pewnym płaszczu sprawionym w stolicy, aksamitem podbitym, ze sznurami jedwabnemi, za który młodzieniec taką sumę zapłacił, iż mu tego Rekszewski przebaczyć nie mógł.
Bijąc się z sobą, z myślami sprzecznemi, z niepokojem który go opanował, powrócił Rekszewski do domu, ale tu wysiedzieć nie mogąc puścił się po hotelach.
Młodego Kellnera śladu nie znalazł nigdzie, i to go utwierdziło w przekonaniu, iż widzenie jakie miał na ulicy, musiało być prostém optyczném złudzeniem — imaginacyą.
Niepokój jednak pozostał.
Otton, gdyby najkrócej był w mieście, przecieżby swojego pełnomocnika odwiedzić musiał?
Śmiał się tedy sam z siebie, iż mając w myśli Kellnera, wszędzie go widział przed sobą. Wątpliwą nawet wydała mu się p. Marwiczowa, i ze trojga jeden Szambelan pozostał jako rzeczywisty.
W kilka dni potém spotkał go idącego ulicą, a że się jego znajomością zaszczycał, skłoniwszy mu się grzecznie, nie mógł się powstrzymać od zaczepienia.
— Pan Szambelan tu już oddawna? spytał.
— Od dni kilku!
— Wprost ze stolicy?
— Tak jest.
— Parę dni temu, dodał Soter, miałem osobliwsze widzenie, którego sobie wytłómaczyć nie umiem. Byłbym przysiągł że w powozie spotkałem pana hrabiego z panią Marwiczową i moim pryncypałem, młodym Kellnerem. Ależ to nie może być, co on by tu robił?
Usta hrabiego, który słuchał ciekawie zapytania, powoli się wydymały, ułożyły w maleńki ryjek i zostały chwilkę zwinięte tak, jakby im trudno się było otworzyć.
Rekszewski śmiał się.
— Pani Marwiczowej ja jestem opiekunem — odparł powoli hrabia — o tém pan zapewne wiesz. Wyjechała ona dla słabości piersiowej do Włoch, a o młodym Kellnerze, nic nie wiem.
Soter pobladł, drgnął i tak się zmięszał nagle, że zdjął tylko kapelusz, słowa nie rzekł i pożegnał Szambelana.
Teraz mu się wszystko wyjaśniać zaczęło! Otton pojechał do Włoch, Marwiczowa dążyła w tę samę stronę, nic więc nie pomógł list Kwiryna. Oszukali wszystkich, i biedny młodzieniec został zgubionym.
Caput mu! — rzekł Rekszewski krocząc do domu — teraz go już żadna siła ludzka nie wyrwie z białych rączek zwodnicy — Caput!!
Stary zgryzł się tak, iż nazajutrz po doktora Wikszemskiego posłać musiał i przeciw pobudzeniu żółci wziął lekarstwo.
Rozbierając wszystkie okoliczności widział teraz, że kobieta nawet opiekuna na swą stronę przeciągnęła i użyła go za narzędzie, dla łatwiejszego wyrwania się z domu.
Jakiś czas upłynął od tej katastrofy, i funkcye wątroby a żółci znowu przyszły do normalnego stanu, gdy Rekszewski odebrał list ze stolicy od Marwicza, suchy, krótki, dziwaczny, zapytujący o miejsce pobytu p. Ottona Kellnera.
— Aha! rzekł Soter. — W sam czas się opatrzył. Ale — może téż jeszcze pora salwować ich. Nie mam obowiązku taić gdzie się p. Otton znajduje, o sekret mnie nie proszono. Ja, o niczém nie wiem.
Siadł tedy i odpisał simpliciter iż p. Otton von Kellner, dla poratowania zdrowia do Włoch wyjechał.
Nastąpiło milczenie złowrogie, gdy znowu po pewnym przeciągu czasu, zjawił się w mieszkaniu starego adwokata, blady i zmieniony p. Rajmund Marwicz.
Przybycie do Wilna człowieka tak interesami przykutego do stolicy, było wielkiego znaczenia. Pomimo panowania nad sobą i nawyknienia do grania w potrzebie obojętności, p. Rajmund zdradzał poruszenie wewnętrzne.
Po przywitaniu i kilku słowach obojętnych, Marwicz poszedł do drzwi aby się upewnić iż podsłuchiwanemi nie będą, i wprost natarł na p. Sotera.
— Kochany kolego, rzekł głosem drżącym — mamy w tém, zdaje mi się, interes wspólny, aby —
Tu się zaciął.
— Krótko a węzłowato, poprawił się, — zdaje mi się że waćpana pryncypał, pupil, klient, czy, nie wiem jak go mam nazwać — pojechał do Włoch goniąc za moją żoną. Ta kobieta jest mi — potrzebną, a dla p. Ottona, który chce się podobno z nią ożenić, stanie się kamieniem u szyi. Pomóżcie mi ażebym ją odzyskał, a razem was ocalę.
W czasie gdy to mówił przerywanym i niepewnym jakimś głosem, Soter miał czas się trochę rozmyśleć jak mu wypadało się stawić, neutralnym, czynnym — obojętnym czy gorliwym współpracownikiem. Upłynęła jednak dobra chwila nim się zebrał na odpowiedź.
— Sąto, rzekł zlekka podnosząc ramiona — rzeczy nowe dla mnie. Ja o niczém nie wiem. P. Kellner pojechał do Włoch dla zdrowia, to mi wiadomo... więcej, nic.
Rajmund patrzał mu ostro w oczy, Rekszewski się tém nie zmięszał.
— Ależ ja wam powiadam jak rzeczy stoją! dodał żywo.
— Więc cóż ja mogę na to radzić?? odparł Soter.
— Waćpan wiesz dokąd pojechał mianowicie? Kiedy?
— Myślisz pan gonić za nim? zapytał Soter z trochą szyderstwa.
Rajmund zamilkł gryząc paznogcie.
— Oprócz oznajmienia że wyjeżdża na czas dłuższy do Włoch, dodał Soter — żadnej innej wiadomości o obrocie p. Ottona nie mam. Na to panu daję słowo uczciwego człowieka.
— Zważ tylko, mówił powoli, że ten, czy ci co uciekają a spodziewają się że za niemi gonić będą, wybierają i drogi i środki takie, aby ich doścignąć nie było łatwo. Wątpię, przypuszczając iż cel podróży Kellnera jest taki jak pan mówisz, by młodzieniec dał się schwytać i zastraszyć lub odpędzić. Trochę zapóźno się kolega wziąłeś do tego. Pocóżeś, nie mając w żonie zaufania, puścił ją od siebie?
— Ba! wykrzyknął Rajmund — Szambelan jest jej opiekunem, wyposażył ją, winienem mu pierwszą protekcyą, nie mogłem odmówić pozwolenia wyjazdu z tym, który niemal ojca jej zastępuje. Wyjechali jakby dla odwiedzenia ciotki p. Okułowiczowej, a ztąd mi dopiéro doniosła żona, że, się do Wioch wybiera z rozkazu — doktora!
Rajmund gwałtownie ręką targnął włosy i uśmiechnął się wzgardliwie.
— Mów pan o tém z Szambelanem — rzekł Soter.
— Wracam od niego — odparł Rajmund. Flejtuch, ciemięga, stary zniedołężniały birbant! Prowadzi go za nos kto zechce, każdy mu wmówi co się komu podoba. Na nic mi się nie zdał. Całuje mnie, ramionami ściska, mruczy bez sensu coś — i koniec.
Soter zamilkł. Przybyły gość począł rzucając się, po pokoju przechadzać zrozpaczony, ledwie przytomny.
— Jeżeli się spotkali i są razem, o czém nie wątpię, bo to zmowa być musiała, — rzekł nagle Rajmund, niema już nic do zrobienia — jestem zgubiony!!
— Nie widzę tego — odparł Soter, raczej mój p. Otton zgubionym nazwać się może. Pan masz już stosunki w stolicy, a skoro rozwód nastąpi...
— Wystaw-że sobie — z wybuchem wtrącił Marwicz. Rozwód!! za rozwód mógłbym coś utargować, nieprawdaż? Toby mnie jeżeli nie ocaliło, przynajmniej ulgę przyniosło — tymczasem, licho nadało, ślub mój wzięty pod ścisły rozbiór, wedle praw kanonicznych jest tak kruchy, iż pryśnie, byle kto się o uznanie jego nielegalności odezwał.
— A to jakim sposobem? spytał Soter.
— Dawał go obcy ksiądz bez pozwolenia proboszcza, który swojego czasu protestował — rzekł wzdychając Rajmund. Zagłuszyliśmy to i ubili, lecz odezwie się teraz łatwo.
Rekszewski zrobił minę kondolecyjną.
— Jestem zgubiony! powtórzył Rajmund.
Soterowi żal się robiło nie Marwicza, ale młodego Ottona; pomyślał nieco.
— Wiesz pan co — odezwał się ciszej — o.... wybryk żony chodzić mu pewno nie będzie, i przyjmiesz ją nazad do domu, chociażby się trochę skompromitowała.
Rajmund głową to przypuszczenie potwierdził.
— Probuj pan ostatniego środka — ciągnął dalej Soter. Brat pański Kwiryn ma ogromną przewagę nad Ottonem, którego wychował. Jedź do niego, namów go by jechał, gonił i ratował swego dawnego ucznia. Jeden to człowiek co to uczynić może.
Uderzyła rada pana Rajmunda.
— Mój brat? ale on ma miejsce stałe profesora w Swisłoczy, urlopu mu nie dadzą. Jeżeli się zerwie bez pozwolenia z tej posady, to ją straci. Na podróż z pewnością pieniędzy nie ma — to mniejsza, jabym ich dostarczył, lecz jego wyprawić w pogoń! dokąd? do Włoch, do tej ziemi klasycznej, którą dotknąwszy stopą zapomni o wszystkiém i w manuskryptach starych się zagrzebie!!
Śliczna myśl! szkoda że niewykonalna!!
Soter słuchał cierpliwie.
— Trudna do wykonania, nie przeczę, lecz żeby całkiem była niewykonalną, nie powiem.
Słabego Szambelana nakłoń pan aby urlop i pasport wyrobił dla brata. To mu przyjdzie łatwo gdy zechce. Z pasportem i pieniędzmi jedź wprost do Swisłoczy. Co do kierunku podróży pana Ottona, jeżeli zainteresujesz Szambelana, dodał Soter, on ci wskaże — boć wie dokąd pupila udać się musiała.
Zresztą łatwo i tak zgadnąć, że nie mogli minąć Werony, Wenecyi, Florencyi — a może powędrowali do Rzymu...
Szambelan wie o pupili — dokończył Soter. Zatém jeżeli...
Nie dokończył, bo Rajmund już chwytał za kapelusz i z pośpiechem ścisnąwszy jego rękę, biegł próbować wskazanego mu środka ratunku.
Byłto w istocie może jedyny — jeżeliby Kwiryn nie odmówił.
Przez cały ten dzień Rekszewski nie ruszał się z domu, spodziewając się powrotu Marwicza, który ani tego ani następnego dnia nie dał znać o sobie. Trzeciego dopiéro z widocznemi ślady zmęczenia chorobliwego na twarzy, wpadł do Sotra.
— Przychodzę panu podziękować tylko — zawołał, posłuchałem jego rady. Pomogła mi Szambelanowa u męża, zmiękczyliśmy go, mam urlop i pasport dla brata, trochę pieniędzy, a ufam że Kwiryn mi nie odmówi. Nie może jednak być, by panu wskazówki jakiej do korespondencyi nie dał pan Otton? Dokąd listy kazał adresować?
— Ba! odparł Rekszewski — on mi pisać do siebie zakazał!! Szambelan coś przecie o swej — pupilce wiedzieć musi.
— Gdyby ona sama mogła wiedzieć naprzód co zrobi z sobą — zawołał Rajmund. To kapryśnica, której wpół drogi może się nie wiedzieć co zamarzyć.
Westchnął ciężko.
— Kwiryn najlepszy człowiek w świecie, będzie czynił co tylko jest w jego mocy aby dogonić Ottona, ale niepraktyczniejszego, łatwowierniejszego w świecie nie znam. Rozum wielki nie przeszkadza mu w sprawach powszednich być ograniczonym, dziecinnym. Jemuby do podróży niańki potrzeba!!
Załamawszy ręce, Rajmund się jakiś czas przechadzał po pokoju.
— Zdesperowane wszystko! rzekł, robię co mogę, a czuję że się to na nic nie zdało.
Między nami mówiąc, od niechcenia jednemu z wielbicieli mojej żony, dobrze widzianemu przez nią Senatorowi S. — zwierzyłem się, że pojechała do Włoch — sama. Jestem pewien że i on za nią pogoni, i przeszkadzać przynajmniej będzie p. Ottonowi. Wszystko to liche wybiegi przeciw kobiecie, która ma tysiąc dróg aby się od nich osłonić.
Soter mocno zdumiony, potrząsał głową.
— A pan, powracasz do stolicy? zapytał.
— Muszę, rzekł sucho Rajmund; potrzeba się i do ruiny przygotować, kiedy się ją przewiduje. Któż wie? potrafię może utrzymać się na mém stanowisku bez niej, lecz zdaje mi się to niepodobieństwem. Zbyt wielką rolę dałem jej grać w mojém życiu i domu. Bez niej jestem jak bez ręki.
Rekszewski nic już nie odpowiadał, Marwicz zwolna wybierał się do wyjścia.
— Dziś jadę do brata! rzekł — mam nadzieję, że mi nie odmówi — za kilka dni będę nazad w stolicy. Sprawa p. Kellnera, jak panu wiadomo, jest w moich rękach, mam rachunki, potrzebuję pieniędzy — dasz mi je pan?
— W teraźniejszym składzie okoliczności? zapytał Soter. Widzisz pan sam że to niepodobieństwo, myśmy dziś nieprzyjaciołmi... a sprawa...
— Sprawa przepadnie! zawołał Rajmund.
— Hm! rzekł Rekszewski, niech już sprawa przepada sama, bo lękam się by inaczej i ona i pieniądze nie przepadły!!
— Tak pan myśli? spytał Rajmund.
— Pełnię obowiązek — dokończył Soter — który jednak nie dopowiedział całej swej myśli. Nazajutrz bowiem z mocy swej plenipotencyi miał odwołać wydaną Marwiczowi i sprawę zlecić innemu.
Pożegnali się jednak dosyć grzecznie, bo Marwicz postępowanie ostrożnego kolegi, znalazł zupełnie wytłómaczoném i naturalném.

KONIEC TOMU I-go.







Dwa Bogi, dwie drogi.
POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA
PRZEZ
J. I. KRASZEWSKIEGO.



Tom II-gi



MIŃSK
Nakład i własność Zofii Sawickiej.
1881.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Сентября 1877 года.




W drukarni J. Sikorskiego, ulica Mazowiecka Nr 6.




W maleńkim dworku drewnianym, niskim, obwiedzionym płotem z dylów w słupy zarzucanych, zamykającym w sobie ogródek warzywny trochę ocieniony krzakami wiszniowemi i bzami, stało okno na sad otwarte, a w niém siedział młody jeszcze mężczyzna w szlafroku wyszarzanym, który prawdopodobnie dawniej szarym być musiał.
Długie jego używanie wypisało na nim całą historyą życia pana i sługi. Część tylna była wysiedziana tak, iż się stała miejscami prawie przezroczystą; na łokciach widne były łaty z tego samego materyału lecz niezblakłego, odbijające swoją świeżością od wypłowiałego tła tej sukni. Kołnierz zatłuściły spadające nań włosy; na piersi, opieranie się o stół wykreśliło linią prostą przecinającą je przez połowę. Mnogie fałdy tak się statecznie układały jednakowo, iż wnętrze ich, ochronione od światła zachowywało barwę dawną, gdy wypukłości lśniły się nitkami białawemi. Nie chcemy już mówić o skrajnych częściach tej poufałej odzieży, którą nieco fantastyczne strzępki kończyły.
Byłto szlafrok przyjaciel pracowitego człowieka, wierny towarzysz nocnych czuwań nad księgami, wkładany jak tylko się wróciło ze szkoły do domu, niezrzucany aż chyba w łóżku, lub gdy mundur trzeba było przywdziewać. Szlafrok ten znali uczniowie, bawili się nim koledzy; namawiano na zastąpienie go nowym, ale uczony mąż znajdował starego przyjaciela bardzo jeszcze wygodnym i przyzwoitym.
Ex uno disce omnes, można było powiedzieć o tém co w izbie dosyć niskiej, posępnej i bardzo niewykwintnie zagospodarowanej, otaczało profesora Kwiryna.
Na ścianach wisiały proste półki z tarcic ponapychane książkami, inne stały oparte o nie, również ładowne z tą różnicą, iż z pomiędzy foliantów wyglądały seksterny i luźne arkusze.
Stół przed wygniecioną kanapą, na której leżała spłaszczona i bezbarwna poduszka skórzana, cały téż zarzucony był papierami i tomami porozkładanemi, pokrywającemi się w różnych kierunkach. Na pierwszy rzut oka niewtajemniczony ktoś nazwałby to nieładem, lecz gdyby ręka nieopatrzna zrobiła z niego pozorny porządek — dopiéroby zapanował chaos do niewybrnięcia. Właściciel tych ksiąg i stołu, łatwo się wśród tych kup nagromadzonych do pracy oryentował. Niewolno téż tu było nikomu ani pyłu ścierać, ni dotykać najmniejszego świstka.
Wielka ta dosyć izba do pracy, dla przyjęcia gości, ze stolikiem na boku do spożywania skromnego obiadu gotowanego przez gospodynią dla profesora i stojących na przeciwko w tym samym domu studentów; mniejszy pokoik sypialny, stanowiły całe mieszkanie profesora Kwiryna.
O wygody i piękność nie dbał wcale, chociaż młodym był jeszcze, pięknym i wesołego a uprzejmego charakteru człowiekiem. Kobiety znajdowały go wielce interesującym. W istocie twarz miał piękną, oczy rozumne, rysy regularne i jakąś dobrodusznością łagodną namaszczone; ale praca zrobiła go krótkowidzem — więc oczy piękne przymrużał; zadumanie długo czasem trwające, pofałdowało mu oblicze, jakiś rzewny smutek, niby tęsknota za niepoścignioném czémś nadawała wyraz całości pociągający razem i obudzający rodzaj politowania. Poznać było można, iż człowiek ten duchem nie mieszkał na ziemi, a gościem był na niej tylko. Piękne, dosyć silnie zbudowane barki nagięło nawyknienie do stolika.
Pomimo zaniedbania, profesor ubierał się czysto i szczególném szczęściem jakiémś we wszystkiém co kładł, dobrze mu było.
Nazywano go dziwakiem, chociaż nie unikał ludzi a w towarzystwie rzadko się znajdując, był wesół, uprzejmy, dziecinnie prawie naiwny. Widywano go ze studentami grywającego w palanta, w piłkę, biegającego nawet na wyścigi. Do umysłu uczniów swoich i usposobień ich umiał się zastosowywać cudownie, cierpliwość miał niewyczerpaną a gniewnym nikt go nigdy nie widział. Znudzony lub zniecierpliwiony zacinał usta i milczał; było to u niego znakiem, rzadkim, wielkiego niezadowolenia.
Uczniowie za nim przepadali, bo przed nim ze wszystkiego zwierzyć się mogli, a każdemu z nich o ile zdołał pomagał. Pozwalano sobie wiele w jego obecności, lecz słuchano skinienia bez oporu.
Nigdy nikomu nie stojąc na drodze, niedobijając się ani nagród, ani łask, ani stanowiska wyższego, profesor Kwiryn miał miłość i u współtowarzyszów. Wszystkie panie profesorowe, które z mężami swojemi dosyć biedy miewały, patrzały na tego spokojnego, dobrego Kwiryna, jak na ideał, wzdychając, że się żadnej z nich nic podobnego nie dostało.
W stosunkach z kobietami był po swojemu oryginalnym bardzo, nadzwyczaj grzeczny i uprzejmy chwytał je za serca, okazywał największą przyjaźń, sympatyą jakąś dla całej płci, wśród której wyboru nie chciał czy nie umiał uczynić. Siostry profesorów będące na wydaniu, kuzynki, córki spoglądały nań czasem tak wyraziście, jakby mu powiedzieć chciały: weź-że mnie sobie. Na to profesor, odpowiadał niezmiernie wdzięcznie, lecz bardzo wyraźnie: żal mi, żal, nie mogę!!
Dla czego nie mógł? panny sobie łamały głowy nie odgadując. Żadna nie chciała przypuścić, aby kto tak naukę mógł poślubić, aby mu na nic więcej w sercu miejsca nie zostało. Wiedziano że czule kochał matkę, której portret wisiał nad jego łóżkiem w sypialnym pokoiku, że siostrę téż miał, do której był przywiązany mocno.
Pani Zyndramowiczowa, sławna ze swej otwartości, raz wprost zagadnęła.
— Czemu bo profesor się nie żenisz? Zaschniesz tak jak grzyb, zestarzejesz przed czasem; panien tyle ładnych, niektóre i nie bez grosza....
Kwiryn się na to uśmiechał.
— Nie miałem dotąd czasu — rzekł naiwnie — tylu rzeczy się uczyć potrzeba!
Zyndramowiczowa go połajała, a on ją w rękę pocałował. Czasami której z panien zaczynało się wydawać że ot, ot, w niej się zakocha. Godzinę, dwie chodził z nią rozmawiając żywo na przechadzkę, przynosił kwiatki, całował w ręce — nagle coś niezrozumiałego odrywało go i o tej przeszłości zapominał zupełnie.
Życie jego płynęło nadzwyczaj jednostajnie, pomiędzy szkołą a tym pokojem w którym go zastaliśmy.
Niekiedy urozmaicała je przechadzka ze studentami, samotna, albo z rodziną którego z towarzyszów. W czasie przechadzek, gdy o książkach zapomniał, Kwiryn bywał wesół, zabawny, jakby odmłodzony; lecz powróciwszy i wdziawszy szlafrok stawał się tym co wprzódy, obojętnym na wszystko w świecie, uczonym z powołania.
Filologia stanowiła główne jego zajęcie, lecz bibliotekarz utrzymywał, że w studyach jego nie było żadnego ładu i planu. Nagle zapotrzebowywał ksiąg na pozór zupełnie obcych swojemu przedmiotowi i w nich się zatapiał. Z głównego gościńca zbiegał na drożyny i błąkał się po nich.
Umysł miał nienasycony, ciekawy i jeden z tych co ciągle widzą związek wszystkich rzeczy wszechświata, a odrębnie ich zrozumieć nie mogą.
Dla zwiększenia skromnego swojego dochodu, z którego część oddawał matce i siostrze, profesor utrzymywał kilku uczniów i do nich korepetytora, ale sam też czuwał nad niemi jak nad własnemi dziećmi. To mu zabierało wiele czasu. Inni studenci wychowańcom jego zazdrościli, bo tym było i dobrze i swobodnie, i nauki im szły łatwo. Kwiryn godzinami czasem nad tępszemi pracował....
Czasu wakacyj jeździł profesor do Żulina do starej matki i siostry Jadwigi, która dotąd zamąż nie była poszła. Woził tu z sobą zwykle tłomok książek, ale mało się niemi zajmował; żył z naturą trochę, z rodziną wiele. Matce czytywał i opowiadał, siostrę zabawiał, a w niedostatku innego zatrudnienia, chłopca kredensowego sylabizować uczył.
Matka pytała go się nieraz, czy świetniejszego losu Rajmundowi nie zazdrości — naówczas Kwiryn ręce podnosił do góry, strzepywał niemi i wołał.
— Niech mnie Bóg od takiego szczęścia broni!! Wierz mi matuniu, że szczęśliwszego nade mnie człowieka niema na świecie. Zajmuję się tém co kocham namiętnie — nauką, nie zbywa mi na życia potrzebach; jestem dosyć swobodny, żadne sztuczne obowiązki towarzyskie mnie nie krępują — na Boga! czegóż człowiek więcej pragnąć może!!
— Mój drogi, powtarzała matka, jakby się zmówiła z panią Zyndramowiczową — jużci należy ci się szczęście domowe, żona i dzieci, rodzina..
— Nie wiem czy ja do tego jestem stworzony, kochana matko — odzywał się Kwiryn. Wszakże w ulu są takie jak ja trutnie, czy jak się tam one zowią, co rodzin nie mają, a stworzone są drugim do posługi.
Matka mu zamykała usta.... Pocieszało ją to że wydawał się jej istotnie swobodnym, szczęśliwym i jak dziecię lada się czém zabawiał, bodaj motylem i bańką mydlaną.
Dnia tego, wiosenném oddychając powietrzem Profesor siedział w oknie otwartém, nad Tacytem. Naówczas już pedantyzm niemiecki postawił był kwestyą owę niemal śmieszną, a do dziś dnia uczonych zaprzątającą: czy Poggio, który miał pierwszy znaleźć rękopism Tacyta w klasztorze Fuldeńskim, sam go nie podrobił?? Można sobie wystawić jak dla wielbiciela stylu i ducha wielkiego dziejopisa, wątpliwość co do autentyczności jego, musiała być drażniącą i niepokojącą!
Kwiryn nie szukając dowodów innych pochodzenia starożytnego roczników, zagłębiał się w nich samych, szukając w treści i języku przekonania, że słynny autor Facecyj nie mógł skomponować, sfałszować takiego dzieła! Zatapiał się w nim, podziwiając niesłychaną treściwość tego rzeźbionego w bronzie stylu, gdy od ulicy doszły go głosy dziwne, wśród których zdało mu się że swoje nazwisko kilkakroć powtórzone usłyszał. Pomimo że ulica owa piaszczysta była i ani bruku ni pomostu nie znała nigdy, zdawało mu się że powóz się zbliżył i stawał u wnijścia. W tym momencie jeden z najżwawszych studentów, Izydorek z głową ostrzyżoną nisko i włosami sterczącemi na niej jak szczecina, wpadł wołając.
— Panie profesorze! panie profesorze, jakiś pan do pana profesora...
— Idź-że ty do książki! proszę cię — odparł Kwiryn składając Tacyta...
Domawiał tych wyrazów, gdy na progu ukazał się bladej twarzy mężczyzna bardzo starannie ubrany, którego na pierwszy rzut oka profesor nie poznał.
Dopiero gdy usłyszał go odzywającego się:
— Kwiryn!
Rzucił się ku niemi z okrzykiem.
— Tyś tu, Rajmundzie! Ty! tu!
Przybywający rozglądał się po ubogiém mieszkaniu, i choć witał brata z pozorną czułością, pozostał zimnym.
Kwiryn miał łzy na oczach.
— A! jakiż ty jesteś poczciwy! dobry — że nie zapomniałeś o mnie! Powtarzał ciągle...
W istocie zaś przez te wszystkie lata Rajmund ani mu dał znać o sobie, ani się odezwał nawet.
— Jak ja tu ciebie przyjmę! Kochany — dodał wyciągając najwygodniejsze krzesło...
Rajmund zamruczał.
— Nie kłopocz się tém — proszę!
Siadł — i jakby nie wiedział od czego zacząć — co mówić, milczał czas jakiś.
— Byłeś pewnie w Żulinie? zapytał profesor.
— Nie — nie mogłem! westchnął Rajmund. Przyjechałem do ciebie, potrzebuję z tobą mówić na osobności...
Kwiryn wstał co żywo z krzesła.
— Wiesz co — zawołał, składa się to bardzo szczęśliwie; dziś po obiedzie lekcyj niema, jutro mamy święto, uczniów zdam korepetytorowi, moglibyśmy pójść się przejść po ślicznym ogrodzie Tyszkiewiczowskim...
— Dobrze, rzekł Rajmund powstając także — widzę że u ciebie ani ja ani konie moje miejsca nie znajdą. Odprawię je do gospody, sami pójdziemy do ogrodu.
Już z mowy brata Kwiryn mógł poznać, iż mu coś dolegało, że na duszy coś miał z czego się wyspowiadać potrzebował. Trwożyło téż samo po tylu latach nagłe przybycie, które bez ważnych powodów nie mogło przyjść tak dla fantazyi. Smutek rozlany na twarzy Rajmunda, niecierpliwość jakaś, wzruszyły tak Kwiryna, że co najprędzej pobiegłszy zadysponować wieczerzę i zapewnić się o dozór studentów, powrócił do brata, przywdział mundur, schwycił swój kij i czapkę, stając gotowym do przechadzki.
Wyszli natychmiast pobrawszy się pod ręce i pomijając gimnazyum, posunęli się groblą ku staremu ogrodowi.
Tu, pomimo rekracyi, byli sami, bo godzina przechadzek jeszcze nie była nadeszła — ogród stał pusty. Cicho w nim było; wśród zieleniejących krzewów ptaszki tylko królujące tu teraz, świergotały.
— Kochany Kwirynie, rozpoczął Rajmund, ażebyś mnie zrozumiał i położenie moje, potrzebuję ci się najprzód wyspowiadać.
Przypominasz sobie może naszę rozmowę w Wilnie, na dole w domu Orłowskiej?
— Doskonale — przerwał profesor — mogę ci nawet zacytować tych dwóch Bogów, których wyznawcami naówczaseśmy się uznawali. Ja, mojemu dotąd pozostałem wiernym...
— Mnie mój — rzekł ponuro Rajmund, za cześć mu oddawaną źle się wypłacił! Słuchaj, proszę. Wiesz o ożenieniu mojém. Miałem i mam do dziś dnia szaloną ambicyą zdobycia w społeczeństwie stanowiska i tych środków, któremi się ludziom panuje... Chciałem być bogatym i używać...
Ożenienie nie miało innego celu, nad dostarczenie mi narzędzi do zrobienia karyery.
Mniej więcej musisz wiedzieć warunki w jakich rozpocząłem mój zawód. Miałem trochę grosza, protekcyą i śmiałość wielką. Róża, moja żona, była i jest bardzo piękną, i na urok jej twarzyczki i młodości rachowałem także, dla ściągnięcia ludzi do mnie...
Tu Rajmund zamilkł i chwilę szedł z głową spuszczoną, patrząc na ziemię.
— Wszystko to przeciw fatalizmowi który mnie ścigał, nie pomogło. Dorobiłem się znaczenia, stosunków, wpływu, nawet znacznych pieniędzy. Ale te pożerały i pożarły wymagania życia na wielką stopę! Żyłem po pańsku — mam dom jeden z najwytworniejszych w stolicy — i dotąd nic więcej nad długi!
Kwiryn westchnął.
— Wszystko to jest niczém, ciągnął dalej Rajmund — bo teraz dopiéro mogłem zacząć istotnie robić fortunę. Stałem już w progu, jeszcze lat kilka, a byłbym z pomocą stosunków począł nabywać dobra....
Wszystko to, całe moje nadzieje, przyszłość cała zachwiana, prawie stracona! ja zgubiony, jeśli ty mnie ratować nie zechcesz.
Kwiryn stanął zdumiony i blady.
— Ja? ja? ciebie? ale jakież ja mogę mieć środki? jaki związek z tym światem, w którym ty się obracasz?
— Jedno słowo ci to wytłómaczy, odparł z pewnym wstydem Rajmund. Do stolicy przyjechał z interesem Otton Kellner twój ulubiony uczeń. Posłyszawszy moje nazwisko, przyszedł wprost do mnie. Przyjąłem go jako twego wychowańca serdecznie. Tymczasem młokos mi żonę zbałamucił, i gdy to mówię ona wyjechała do Włoch dla niego, i on albo już jest z nią, lub goni za nią. Grozi mi rozwód. Nie dobijałbym się tak bardzo o żonę, gdyby ona dla mnie była nieodzownie potrzebną w interesach, w stosunkach...
Kwiryn patrzał i przestraszony i jak odurzony. Nie mógł dobrze zrozumieć brata.
Chłód z jakim się odzywał o żonie, a razem potrzeba posługiwania się nią, były dlań zarówno niepojęte.
— Otton! Otton! miałby się dopuścić takiego niepoczciwego szału! zawołał — ale ja go znam doskonale! Namiętny jest, prawda, jednakże razem bojaźliwy, i przebojem nie zwykł iść nigdzie. Jakim sposobem on się ośmielił na to! — nie — nie pojmuję!...
Rajmund nie śmiał całej prawdy powiedzieć, że żona jego ośmieliła młokosa i sama prawie narzuciła mu się. Wstyd mu się do tego było przyznać.
— Rekszewski mi wprawdzie pisał o tych jakichś zalotach, dodał Kwiryn, ale w tak fatalném świetle ich nie przedstawił. Zburczałem w liście Ottona, napisałem słowa prawdy, byłem pewny że się opamięta.
Jestżeś pewny tego co mówisz?
— Jak najpewniejszy jestem tego, że Róża pojechała do Włoch — dodał Rajmund. Z domu się wybierając, pod pozorem odwiedzenia matki, którą nazywa ciotką, miała niewiele pieniędzy; Szambelan gdyby chciał, dostarczyćby jej ich nie mógł, bo mu zawsze braknie — musiała więc wybrać się kosztem Ottona, a najprędzej z nim razem.
— Zatém, rozpaczliwie zawołał profesor, już na to niema żadnego ratunku!! Cóż ty chcesz? odebrać mu ją? Po takim skandalu? wziąść ją napowrót do domu? Rajmundzie!...
Zagadnięty spuścił wejrzenie na ziemię znowu.
— Konieczność mojego położenia! zamruczał.
Kwirynowi twarz się zaogniła, oczy poczęły iskrzeć oburzeniem.
— Najpierwszą koniecznością dla człowieka — zawołał, jest na siebie nie ściągać sromu! Cóż ci może pomódz kobieta, o której wszyscy wiedzieć będą, że z jakimś młokosem z domu uciekła, i z rąk jego nazad do ciebie zmuszona wróciła??
Zmilczał Rajmund trochę.
— Zostaw to mnie, odparł. Chcę ją odzyskać, przebaczę — mam do tego prawo; to rzecz jest moja!! Na ciebie rachowałem, że mi po bratersku podasz rękę.
— Ale cóż ja mogę, dziś, gdy się to nieszczęście dokonało! przerwał Kwiryn....
— Otton cię kocha, ty jesteś jeden który wpływ nań mieć możesz — odparł Rajmund. Sądziłem że dla mnie, dla uratowania mnie, zechcesz uczynić ofiarę — ocalisz mi życie!
— Cóż ja mogę! wtrącił Kwiryn — napisać! to się na nic nie zdało!
— Możesz pojechać — dognać ich, i oderwać od niej Ottona — zawołał, za szyję obejmując Profesora Rajmund.
Kwiryn, choć wcale nie był usposobiony do wesołości, rozśmiał się dziwnie — smutno jakoś.
— Ja? profesor? mający uczniów powierzonych mi na stancyi, mający obowiązki urzędnika! ja, co na dwa dni się ztąd oddalić nie mogę — miałbym, rzuciwszy istotne zobowiązania, lecieć niewiedząc czy dogonię, czy co zrobię! Rajmundzie kochany, twoje nieszczęście uczyniło cię — mniej bacznym na następstwa! Kochani cię, gotów jestem uczynić co jest w mojej mocy, ale to czego wymagasz przechodzi możność i czyniłoby ze mnie ofiarę nadaremną. Ciebie nieocaliwszy, zgubiłbym siebie!
— Przepraszam, przerwał Rajmund, dobywając papierów z bocznej kieszeni surduta — myślałem o wszystkiém; gubić cię ani chcę, anibym mógł znieść przypuszczenia takiej ofiary. Dla tego wyrobiłem w Wilnie urlop i pasport do Włoch...
Kwiryn zaniemiał...
Był swém położeniem szczęśliwy, nigdy w życiu zmiany jego nie pragnął — człowiekiem był przecież, miał marzenia. Wiedząc że się one nigdy nie mogą ziścić, bawił się niemi po dziecinnemu, jak się bawi snem złotym i chce przedłużyć senność aby go nie stracić, chociaż czuje się, że to złudzenie i mara jest próżna. Jednem z tych śmiesznych marzeń profesora były klasyczne Włochy, ojczyzna wielkich pisarzy, ziemia dziejów wielkich — nigdy się jej widzieć nie spodziewał. Tu nagle, przychodziła nietylko możność odbycia podróży, ale wszelkie do niej ułatwienia, przymus niemal. Kwiryn na czas jakiś straciwszy mowę, pod wrażeniem tego co mu się niby snem wydawało — stał jak człowiek olśniony, upojony i nieprzytomny. Potrzebował znowu zawładnąć sobą, nimby się odezwał i rzeki słowo, którego odwoływać nie zwykł.
Pokusa była wielka i straszna. Zdawało mu się, że z drugiej strony uledz jej mógł tylko z egoizmu, gdy surowy obowiązek, do którego pełnienia nawykł przez całe życie, nakazywał mu brata obronić od wstydu i prowadzić na inną, na prawą drogę pracy i opamiętania.
Zdało mu się, że to właśnie była chwila w której, przybity wypadkami, przekonany o niebezpieczeństwie dalszego kroczenia po manowcach, powinien był usłuchać głosu życzliwego i zmienić cały swój tryb życia....
— Rajmundzie — odezwał się — zdaje mi się, w sumieniu mém przekonany jestem, iż zamiast słuchać ciebie i uledz tobie, powinienem na miłość matki, na pamięć ojca zakląć cię, abyś się opamiętał, wyrzekł swoich ambitnych jakichś celów i planów, a wrócił nam odbolawszy, przecierpiawszy, jak marnotrawny syn, do skromnego bytu, który cię szczęśliwszym uczyni....
Chce cię porzucić żona — tém lepiej, będziesz wolnym; wyrzecz się tego niezdrowego stanowiska w stolicy, wracaj na wieś...
Chciał mówić dłużej, gdy Rajmund przerwał mu zmarszczony.
— A daj mi pokój z twemi kazaniami! Proszę cię! czas to stracony — ja nie mam innych zgryzot sumienia nad te, żem był niezręcznym i łatwowiernym.... Mojej karyery wyrzekać się nie myślę, i gdybym ją jutro miał rozpoczynać nanowo, jestem gotów.
Nie żądam od ciebie ofiary nadzwyczajnej. Miejsca nie utracisz. W dodatku ocalisz swojego najukochańszego wychowanka; bo jeżeli się, rozwiódłszy Różę, ożeni z nią, ona go zrujnuje i tak jak mnie wystrychnie. Kobieta płocha, zalotna i zepsuta tak, że płochości swej nawet za grzeszną nie uważa... Grzeszy z naiwnością dziecka, któreby się objadało trucizną. Otton zdaje mi się dobrym chłopcem, ona go do rozpaczy przyprowadzi.
— A ty się o taką kobietę dobijasz? zapytał Kwiryn.
— Bo mi właśnie taka jest potrzebna — rzekł zimno brat.
— I całej ohydy posługiwania się takiemi niecnemi środkami nie widzisz? zakrzyknął profesor.
— Widzę tylko, że ludzie są zepsuci i że z ludźmi zepsutemi inaczej się nie robi nic, jak właśnie takiemi środkami.
Dosyć tego nawracania! zakończył kwaśno Rajmund.
Profesor stał już milczący — nie wiedział ani co, ani jak miał mówić dalej.
Pomimo wzruszenia rozmową, Rajmund, który już pierwsze jej lody przełamał, był stosunkowo ochłodły i obojętny niemal. Szukał tylko w sobie sposobu, w jakiby do brata miał przemówić, tak aby go na swoje przekonania nawrócił. Rzecz była trudna, stali bowiem na przeciwnych krańcach, i nic ich nie łączyło, nie mogło zjednoczyć. Rajmund postanowił mniej o sobie mówiąc, bić głównie w obowiązek ocalenia Ottona.
— Mniejsza o mnie, dodał, widzisz że ja już według twej opinii jestem zgubionym niepowrotnie. Zdaje mi się, że masz obowiązek z tej toni dobyć biednego młokosa, który jeszcze na coś się w świecie przydać może. Zapomnij o mnie, pamiętaj o Ottonie, toż twoje ukochane dziecko....
Mówię ci — przepadnie!
Profesor był rzeczywiście przywiązany do Kellnera; sam on to rozpieszczone dziecko, popsute, niezmierném staraniem i czuwaniem na szlachetniejsze pokierował drogi. Nieszczęściem temperamentu szalonego, krwi gorącej odjąć ani zmienić nie mógł, a te go o szwank przyprawiły.
Na wzmiankę o uczniu, czoło Kwiryna się zachmurzyło. W istocie żal mu go było.
— Mój bracie — odparł, gdybym choć mógł być pewnym, iż tego Ottona wyrwę z rąk płochej kobiety! Przypuszczam, że jeszcze w czas przybędę, że da mi mówić i prosić: czém są słowa biednego nauczyciela przeciwko namiętności młodej?
W dwóch życia godzinach najstraszniejsze, najgwałtowniejsze są prądy krwi i fantazyi — w pierwszych i ostatnich’! Choćbym mu do nóg padł błagając, czy on mnie posłucha??
— Według twojej teoryi obowiązków, z trochą szyderstwa odezwał się Rajmund — choćby się pewnym nie było skutku, próbować potrzeba zawsze.
Kwiryn spojrzał nań. Pokusa podróży chwytała go powoli za serce. Miał gotowy urlop, miał pasport, mógł uczniów powierzyć jednemu z młodszych profesorów, mógł wiosną odetchnąć na Południu, widzieć rękopisma w Ambrozyanie, może nieoszacowane skarby biblioteki Watykanu, Wirgiliusza z IV-go wieku.....
Rajmund z przenikliwością jakiej nabył obcując z ludźmi różnemi uczuł to, że brat chwiać się poczynał, a choć się pokusy nie domyślał, posądzał go, że osłabł i skorzystał z tego, aby naledz mocniej.
— Powinieneś jechać dla Ottona — rzekł, powinieneś.
— Nad siły nikt obowiązanym nie jest, odparł spokojniej Kwiryn. Gdybym się chciał podjąć tej trochę śmiesznej pogoni, do której prawa nie mam, zbywa mi na zapasie.
— Pieniędzy ja dostarczę! rzekł sucho Rajmund.
— A jakimże tytułem ja je wziąść mogę? spytał profesor.
— Jakim chcesz! Pożyczki bez terminu, amortyzacyjnej, bez procentu, odparł Rajmund niby żartobliwie, pomocy braterskiej, nawet wiesz co — zwrotu długu, bom ci z Wilna dotąd winien.
— Daj mi z tém pokój, wtrącił Kwiryn.
Szli ciągle błądząc po pustych ulicach ogrodowych, siadając na ławkach, wstając i idąc znowu, powracając w jedne miejsca tak jak w rozmowie do jednych z obu stron argumentów powracali.
Kwiryn był na pół zwyciężony, owładała nim pokusa coraz bardziej, wstydził się swej słabości, miał wyrzuty sumienia, walczył; naostatek gdy już oba mocno się czuli zmęczeni a i wieczór nadchodził, profesor spójrzawszy na zegarek, odezwał się, że potrzeba wracać do domu.
— Daj mi czas do namysłu, rzekł cicho.
— Do jutra tylko — odparł Rajmund — jutro musisz wyjechać.
Zaprzeczył przypuszczeniu Profesor, zarzekając się iż tego uczynić nie może.
Rajmund nic już nie odpowiedział. Dość pośpiesznie szli napowrót, gdyż profesor się lękał aby godzina zwykła wieczerzy uczniów, jadających z nim razem najczęściej, nie minęła, a przez to i godzina spoczynku się nie przewlekła.
Około dworku zdala już spostrzegli gromadkę chłopców zabawiającą się w piłkę wesoło. Jak tylko zobaczyli zdala Kwiryna, pierzchnęli wszyscy dać hasło do wieczerzy.
W izbie wspólnej na przeciwku, stół już był dla wszystkich nakryty, a że gościa miał profesor, którego trochę chciał przyjąć lepszą strawą niż była powszednia, oprócz butelki z wodą, stało piwo i wino; obrus był czysty (choć nie w niedzielę), miska poziomek deser obiecywała, do którego na podstawce od filiżanki miałki cukier przygotowano.
Poszli wprost do tej jadalni wspólnej, choć Rajmund się trochę skrzywił, bo mu studenci i korepetytor nie bardzo byli do smaku. Oprócz tego potrzeba było przejść przez zapomnianą formalność modlitwy przed jedzeniem, a sama wieczerza, choć podróżny głodem do niej był usposobiony, wydała mu się dziwnie spartańską. Nie domyślał się tego, iż dla uczniów i profesora była Lukullusową ucztą, która w rocznikach domu zapisaną być miała na wiekopomne czasy. Mleko z kluseczkami hreczanemi jako zupa, zrazy zawijane, naleśniki, a po nich poziomki, — możnaż było więcej wymagać?
Miał Kwiryn za zasadę nie jeść nigdy nic innego nad to co uczniom mógł dawać. Nawykły do bardzo skromnego życia, nie przywiązując wagi do żadnego zbytku, cieszył się w duszy, iż brata mógł przyjąć tak przyzwoicie. Ani się domyślał, że mu to bardzo nędzném się wydawało.
Gdy po poziomkach modlitewkę dziękczynną odmówiono, chłopcy wysypali się na półgodzinną bieganinę, dozwoloną dla zdrowia po wieczerzy, bracia poszli do pokoju profesora, a Rajmund nie czekając tu już, nie wznawiając rozmowy, zażądał wrócić na spoczynek do gospody, do której go Kwiryn przeprowadził. Tu się pożegnali.
— Masz czas do jutra, Kwirynie, rzekł Rajmund, ale zaklinam cię, nie odmawiaj mi.
Pamiętaj o Ottonie!
Nocy część strawił profesor bezsennie. Jakie pobudki przemogły i skłoniły go do przedsięwzięcia podróży, być może, iż sam on nie wiedział dobrze. Stało się, że mimo wielu trudności, formalności, nieznośnego pośpiechu, mnóstwa drobnych do załatwienia spraw tyczących się ulubionych uczniów, Kwiryn następnej nocy wybrał się w podróż razem z bratem, mającym go przeprowadzić do Wilna. Wilno się okazało nieuniknioném.
W kilka dni później, niewierząc sam sobie i swej przygodzie, profesor był na drodze do Wiednia, Tryestu i Wenecyi, gdzie możliwém było, iż się zbiegi owe zatrzymały.






Nad Lagunami piekło już słońce jakby lipcowe, choć maj się ledwie poczynał. Stara Adryatyku królowa w promieniach jego występowała w całym swym blasku zdala, w całej swej nędzy zbliska. Dziwna bo to dziś mieszanina wspaniałości zgrzybiałych i ruin świeżych, zbytku i niechlujstwa, najcudniejszych fantazyj i najnieznośniejszych brudów....
W pierwszej chwili może przybywającego więcej uderza opuszczenie, oszarpanie, wynędznienie miasta Dożów, niż jego piękności.
Nierychło oko się oswaja z tą skorupą pleśni, z temi trądy murów, ze śmieciskami pływającemi po kanałach i z po za marszczek a mchów starości dostrzega rysy dawnej potęgi, smaku i przepychu....
Czasem gdy mrok, noc, albo strumienie światła obleją tak te mury rosnące z wody, iż dla oczu zginą ich plamy, stara Venezia la balia odradza się na jakieś oka mgnienie i przesuwa jak marzenie i widziadło, wnet ustępując Wenecyi ruinie, dogorywającej wśród prozy powszedniej, po poetycznych swych bachanaliach — przeszłości...
W salonie drugiego piętra hotelu San Marco, wychodzącym oknami na plac-salon, z widokiem na dziwną bizancką świątynię strojną i ubarwioną — jednego ranka widać było kobietę młodą, piękną, z twarzyczką ożywioną, niemal rozgorączkowaną, rozciekawioną, ale razem zniecierpliwioną i podrażnioną. Spoglądała ona niekiedy na plac, ale częściej na drzwi saloniku. Na stole było świeżo ustawione śniadanie na dwie osoby, po angielsku podane, bo tu cudzoziemcy wszyscy do smaku i nawyknień większości, więc anglików, mniej więcej stosować się muszą.
Po upływie minut kilku, pani siedząca w oknie, zbytecznie strojna jak na rano, nadto ubrana jaskrawo, zatupała niecierpliwie nóżkami, chwyciła za sznur od dzwonka i targnęła nim silnie. Zjawił się służący.
— Mówiłam, prosić mojego brata!
— Ubiera się — natychmiast będzie, odparł uśmiechający się sługa, który tytułowi brata widać nie wierzył. W tém z tyłu za nim, ukazał się w stroju rannym, letnim pan Otton, z chustką batystową w ręku.
— Czekałam! zawołała prawie gniewnie Różyczka, naśladując mimo wiedzy Ludwika XIV-go:
J’ai failli attendre!
Z rodzajem wymówki powiedziawszy to, skierowała się ku stolikowi. Po drodze Otton schwycił jej rękę, ale mu ją wyrwała. Siedli.
— Zawsze jeszcze zły humor! szepnął.
Czyż Wenecya nie będzie nigdy tak szczęśliwą, abyś się jej uśmiechnęła?
— O! wątpię bardzo — odparła żywo Róża, aby to obrzydliwe miasto uśmiech inny jak politowania, wywołało mi na usta. Prawdziwie nie pojmuję — mówiła, niezręcznie nalewając herbatę, którą zaraz od niej odebrał Otton, sam zaczynając gospodarować — nie pojmuję jak ludzie mogli przechwalić tak tę brudną ruinę! Co tu pięknego? proszę mi powiedzieć co tu jest pięknego?
Otton patrzał i słuchał nie chcąc ją drażnić odpowiedzią.
— Kościół! Ś. Marek, ze swoją pogarbioną podłogą, zczerniały, zbrukany, a przecież widzieliśmy piękniejsze!
Ruszyła ramionami.
— Woda w kanałach jak pomyje! Pfe! Na ścianach wszędzie pełno pleśni, wilgoci, stęchlizna! I każą mi to uwielbiać!!
— Jednak, proszę cię — są piękności w swoim rodzaju — rzekł nieśmiało Otton.
— Ja żadnej a żadnej nie widzę; ubogo, biednie, nudno! Miasto umarłe, milczące, żadnego ruchu!
— Zobaczysz, że rozpatrzywszy się — dodał Otton.
— Ale ja nie mam najmniejszej ochoty siedzieć tu dłużej — przerwała gorąco i stanowczo Róża. Jedźmy jak najprędzej...
Zmusiłeś mnie widzieć pałac Dożów — okropny — w którym sufity może są najpiękniejsze, a na te patrząc, kark boli. — Mam już Wenecyi dosyć.
— Przy nocy księżycowej ma tu być urocze! zawołał Kellner.
— A! dziękuję! krzyknęła Róża. Księżyc nie wiém czy na nowiu, a jabym tu pełni czekać miała... Umrę! nie mogę....
Otton wziął jej pulchną rączkę i niosąc do ust, rzekł.
— Różyczko kochana, jeden mi dzień daruj!
— Ja nie jadę dla ciebie, ale ty dla mnie, spodziewam się — odparła.
Otton się trochę zachmurzył.
— Dokądże? spytał.
— A! gdzie chcesz, byle się raz ztąd wybrać! zawołała — i padła na krzesło, minkę robiąc znudzoną, zniecierpliwioną, niemal groźną. Śniadanie jej nie smakowało, powietrza znieść nie mogła. Prawie tak samo nudziła się w Wiedniu, a biedny towarzysz podróży zaczynał ją posądzać, że zły humor miała w sobie, i że miejsca zmiany wcale nań nie wpływały.
— Powiedz, szepnął nieśmiało — powiedz mi szczerze, może nie Wenecya, nie Włochy, ale jakie uczucie wewnętrzne zatruwa ci tę podróż, którą ja wystawiałem sobie tak uroczo!
— A! i ja marzyłam o niej, że rajską jakąś będzie chwilą, odparła Róża krzywiąc się — gniewam się że mi zawód uczyniła, ale się do grzechu popsucia jej nie poczuwam. Wcale przecie nie tęsknię za moim panem Rajmundem i kocham Ottona, — ale cóżem winna, że mi te przechwalone cuda nędznemi się wydają!!!
— Jedźmy więc dalej! odparł Otton, bylebyś weselszą była, bo mnie czynisz nieszczęśliwym!
Uśmiechnęła mu się Różyczka i uderzyła go rączką po ramieniu.
— Nieszczęśliwym! proszę! zawołała z przekąsem. Śmiesz się nazywać nieszczęśliwym, ty!
Pogroziła mu — Otton ręce jej całował z zapałem młodzieńczym.
— Pomniesz mi mankietki! odezwała się...
Otton się rzucił do ust, ale zaledwie ich dotknął, gdy go odtrąciła.
— Proszęż się znajdować przyzwoicie... włosy mi się porozrzucają...
Rozmowa zaczynała już być trzpiotowatą i weselszą, gdy wszedł służący... i dał znak jakiś panu Ottonowi, który podszedł ku niemu.
— Jakiś pan, na dole czeka i chce się widzieć...
— Ze mną? zapytał zdumiony Otton.
— Tak jest.
— Cóż to za sekreta? spytała żywo Róża zaniepokojona.
— Wywołują mnie na moment, odparł Otton — natychmiast powracam..
— Proszę się nie bawić! dodała nakazująco.
Otton musiał zejść za służącym aż do ciemnego podwórka, z jednej strony wychodzącego na prokuracye, z drugiej na jakiś, kanał zapchany gondolami i czółnami, stanowiącego wnijście do hotelu San Marco. Tu sługa wskazał mu na skromnie ubranego człowieka, który oczekując zapatrzył się na gołębie karmione przez jakąś angielkę, — obrazek codzień między kawiarnią Floryana a hotelem, kilka razy na dzień się powtarzający.
Otton podchodził ku niemu, z pewną obawą, aby to nie było omyłką jakąś, bo się tu nikogo spotkać nie spodziewał — gdy nieznajomy odwrócił się — i poznał w nim swojego kochanego nauczyciela Kwiryna.
Z okrzykiem radośnym rzucił mu się na szyję.
— Sen to czy mara!! zawołał.
— Nie — najrzeczywistsza rzeczywistość, stary twój sługa z ciałem i kośćmi! odparł Kwiryn, ze wzruszeniem wpatrując się w trochę zbladłą twarz ucznia swego.
— Ty, tu! profesorze!! ale, jakimże sposobem! powtarzał i uradowany i zmięszany Otton.
Tymczasem głośne to powitanie zaczynało przechadzających się pod prokuracyami zwracać uwagę, ciekawi Włosi gromadzili się koło nich. Otton to postrzegł.
— Kochany profesorze, rzekł biorąc go pod rękę — albo chodź do mego pokoju na górę, albo gdzie chcesz — tylko tu stać tak nie możemy, bo się na nas gapią.
— Nie, do was na górę nie pójdę — odparł profesor, obawiający się tam kogoś napotkać, a tego chciał właśnie uniknąć. Chodźmy gdzie ci się podoba. Ja Wenecyi tak jak nie znam, przybyłem dopiéro wczoraj, nie widziałem tak jak nic...
— Wiesz co? zawołał Otton po namyśle. Pozwól mi zbiedz na górę po laskę i kapelusz, służę ci natychmiast.
Kwiryn skłonił się i korzystając z czasu zwrócił ku galeryi, przez którą ciągle płynął strumień ludzi, zatrzymując się przed kawiarniami, wystawami sklepowemi i mnogiemi przekupniami krążącemi tu nieustannie.
Profesor téż wkrótce był zmuszony opędzać się natrętnym roznosicielom paciórek szklanych, muszli, gąbek, żywych żółwiów, osmażanych fruktów i pomarańcz. Poznawano w nim cudzoziemca i najśmielsi chłopcy z gazetami, chcąc go skusić, wywoływali mu tytuły dzienników we wszystkich świata językach.
Ruch ten i wrzawa jakie go otoczyły, zabawiłyby go może, gdyby więcej rozumiał język a mniej miał troski na sercu.
Otton tymczasem, przemyślając co tu mogło sprowadzić profesora, a nie wpadłszy jeszcze na domysł, że przybywał w sprawie brata, biegł po wschodach najprzód do Róży, aby jej zameldować się, że musi odbyć przechadzkę....
Siedziała w salonie zadumana jeszcze nad herbatą Róża i miała małe zgryzoty sumienia. Nie że męża opuściła, bo ten jej był więcej niż obojętnym; nie że mu się sprzeniewierzyła, bo małżeństwa nigdy nie brała na seryo ale, że jej, życia wielkiej stolicy, w której ciągle coś rozbudzało, bawiło, drażniło — żal było. Przy największych staraniach Ottona, tych wygód co w domu mieć nie mogła; jedna intryga nie zaprzątała jej dosyć, nie starczyła. Nudziła się, kaprysiła, a choć kaprysom czyniło się zadość — wnet po nich próżnia się czuć dawała i znużenie. Otton zaczynał jej powszednieć i męża zawsze jednego, przypominać.
Zobaczywszy wchodzącego, Róża, która samotności nie znosiła, wstała wołając.
— A! to doskonale, że się zbyłeś tak prędko — popłyniemy gdzie? gdzie daleko na morze, może mnie to rozerwie.
— Przepraszam cię, Różyczko, zawołał Otton czule, wcale się jeszcze nie pozbyłem tego pana, który ma do mnie interes, muszę z nim iść i zabawię pewnie z godzinę.
— Ale któżto jest? coto jest? przerwała gwałtownie Róża, rada, że choć sporem przerwie nudy. Otton chciał ją zbyć ogólnikiem.
— Interes.... i dosyć pilny....
— Proszęż mi mówić otwarcie! ja muszę i powinnam wszystko wiedzieć. Nie cierpię żadnych tajemnic!
Kellner pokręcał wąsika, sam niewiedząc co skłamać, ni co powiedzieć.
— Jest to ktoś — z kraju, który mnie poznał, i — chce pomówić ze mną. Nie znasz go.
Tą odpowiedzią niezaspokojona wcale, Róża zaczynała się coraz bardziej burzyć.
— Więc któż? więc o czémże ma być ta rozmowa? Dla czegoż ja nie zasługuję na tyle zaufania, abym się dowiedziała nazwiska.... i rzeczy...
Nie pojmuję takiej miłości gorącej, dodała z wyrzutem, co kawałek serca zachowuje i okrywa; która ma tajemnice dla siebie i nie dzieli się wszystkiém.
— Kochana Różyczko — odparł nieco urażony Otton, czasem się tajemnice zachowuje dla tego tylko, aby ukochanej oszczędzić troski i niepokoju....
— Ja takich dziecinnych pieszczot nie lubię — przerwała — i wymówek podobnych nie przyjmuję. Któż to jest? jakim się tu sposobem zjawił? proszę mi mówić prawdę, bo słowo daję, śmiertelnie się pogniewam.
Otton i groźby i gniewy swej ukochanej z młodzieńczą dobrodusznością brał za dowody przywiązania; przemówienie do obowiązków dzielenia się z nią wszystkiém, poruszyło go.
— Nie mam potrzeby taić przed tobą, jest to dawny mój, ukochany nauczyciel — rzekł.
— Kto? kto? krzyknęła Róża, brat mojego ex-męża?
— Tak jest!
— Cóż on tu robi?
— A, ja nie wiem!!
— To ja ci powiem, wtrąciła głosem drżącym Róża — wysłany jest przez Rajmunda! niema wątpliwości. Wspomniał co o mnie?
— Nic a nic!
Róża poruszyła się żywo....
— Brat Rajmunda! O! on tu darmo się nie znalazł! Ja cię z nim samego na rozmowę nie puszczę. C’est dit! ani mi myśl: albo go tu proś, lub ja idę z wami!
— Ty! z nami! łamiąc ręce krzyknął Otton. Zlituj się! ale jakże ja cię mam zaprezentować! Co on pomyśli?
— Zaprezentować? pod mojém własném nazwiskiem! z pogardliwym śmieszkiem zawołała Róża. A mnie to co obchodzi, co tam jakiś prosty człek, parafianin, pomyśli sobie o mnie! Wyda mu się może dziko, że ktoś jeździ z żoną jego brata!! ale — mnie to wszystko jedno!
— Różo! — błagając zawołał Otton.
— Dajże mi pokój z tą swą skromnością studencką! przerwała już coraz gniewniej. Mam iść do rozwodu, mamy się pobrać przecie, to i nie potrzebujemy robić z tego sekretu. Biorę kapelusz i rękawiczki, idziemy razem...
To mówiąc wbiegła do drugiego pokoju szybko, a Otton pozostał zadumany smutnie.
Był do niej namiętnie przywiązanym — lecz, zaczynał rozmyślać o życiu przyszłém!!
Marwiczowej na jej nudy, już zaczynające przechodzić w stan chroniczny, wypadek ten był najskuteczniejszém lekarstwem w świecie.
Ożywiła się, odżyła, krew popłynęła w niej żywiej, przewidywała walkę. Pomimo pozornej niecierpliwości i rozdrażnienia, była temu rada, była w swoim żywiole znowu. Nie wątpiła, że ten brat męża, którego ona tak jak nie znała, musiał być cokolwiek do Rajmunda podobny. Spodziewała się więc zawojować go łatwo...
Nim Otton wyszedł ze swej smutnej zadumy, Różyczka przybrana jak do wyjścia w kapelusiku, w którym jej było bardzo do twarzy, z parasolikiem koronkami obszytym, z lekkim szalem na ręku, wybiegła już gotowa... Chwyciła Ottona za rękę nakazująco.
— Chodź, idziemy!
Najmniejszego niepokoju nie widać było na jej twarzy, ale waleczną chęć boju, niecierpliwość spotkania nieprzyjaciela.
Otton zmięszany, zbiedzony, szedł jak na ścięcie.
Oprzeć się jej już nie było podobna.
Kwiryn stał zapatrzony na przekupniów, gdy przed nim ukazał się Otton wiodący za rękę, zarumienioną, z oczyma zuchwałemi Różę.
Na widok ten biedny Profesor tak się zmięszał, iż w pierwszej chwili, ledwie nie ratowanie się ucieczką na myśl mu przyszło.
— Pani Marwiczowa — rzekł słabym głosem Otton.
Profesor uchylił nieco kapelusza.
— Przecież, odezwała się śmiało Róża, powinieneś mnie pan był poznać, boś raz widział! a spodziewam się, żem tak bardzo nie zbrzydła i nie zmieniła się od tego czasu.
Byłam do niedawna żoną pańskiego brata; porzuciłam go, i idę do rozwodu, a oto mój przyszły mąż! To mówiąc, zwycięsko ukazała na młodego towarzysza swojego.
Cynizm z jakim to wszystko wypowiedziała tak zmięszał Kwiryna, że na dość długi moment stracił mowę. Patrzał, jąkał się, nie mógł, nie namyślił się jak się miał odezwać. Róża tymczasem ciągnęła dalej.
— Jeżeli pan zawędrowałeś do Włoch, aby mnie skruszoną i za grzechy żałującą odprowadzić panu Rajmundowi, bardzo pana żałuję, bo się napróżno fatygowałeś.
Profesorowi zwolna wracała przytomność.
— Nie mylisz się pani, rzekł spokojnie i zwolna, tym tonem pedagogicznym, od którego żaden nauczyciel nie jest wolnym. Chciałem choć spróbować zwrócić panią na drogę obowiązków!!
Róża rozśmiała się.
— A! z tego tonu, rzekła, ze mną pan nie zajdziesz daleko...
Najpierwszym obowiązkiem człowieka, jest być posłusznym sercu... Pana Rajmunda nie kochałam nigdy, wydali mnie za niego tak jak gwałtem; namęczyłam się dosyć. Pokochaliśmy się z Ottonem, miałamże męża oszukiwać?
Kwiryn zamilkł.
— Ot, przejdźmy pod stare prokuracye, dodała śmiało Róża, a niemi do Giardino Reale, tam siądziemy na ławce, każemy dać lodów i będziemy się kłócić, jeśli chcesz...
Gdy to mówiła, Profesor stał zupełnie znów oniemiały, a stan jego widząc Otton, chwycił za rękę i ściskał ją — szepcząc.
— Chodź, kochany Profesorze!
Zawrócili się więc w milczeniu. Róża idąc sama przodem, zatrzymywała się ciągle to przed fotografiami, to przed szkłami, to kupując coś u roznoszących, wesoła, zuchwała, niespuszczając tylko z oka idących za sobą.
Około kawiarni Floryana kilku Włochów wstało i przybliżyło się, aby pięknej cudzoziemce lepiej się przypatrzeć. Na śmiałe ich wejrzenia Róża odpowiedziała ledwie nie odważniejszemi jeszcze.
Szli tak dalej, a Kwiryn już opłakiwał w duszy daremnie przedsięwziętą podróż, gdy Róża z lekkim okrzykiem ale wesołym, stanęła nagle.
Naprzeciw nich od Piazzety szedł średniego wieku mężczyzna z twarzą rysów arystokratycznych, nadzwyczaj dystyngowaną, uderzający wśród tłumu czémś pańskiém i niepospolitém, ubrany z angielska tak, że na pierwszy rzut oka wziąść go było można za wyspiarza, tém bardziej iż około słomkowego kapelusza obwinięty miał biały szalik, mający bronić od słońca.
Otton poznał w nim zdala jednego z powszednich gości petersburskiego salonu państwa Marwiczów. Byłto natrętny adorator pani Róży, senator S. Wiemy jakim sposobem się tu znalazł.
Oczy jego przed pozdrowieniem pięknej pani padły ciekawie na Ottona; zdawało się jednak, że znalezienie go tu obok Marwiczowej, zbyt nie obeszło ani zdziwiło.
Róża pozdrowiła go nadzwyczaj uprzejmie, wesoło, bez najmniejszego zmięszania się. Otton oddał ukłon zimno, Senator podał rękę Marwiczowej i szli tak już wszyscy razem ku Giardino reale.
Kwiryn rad był korzystać z tego niespodzianego spotkania, aby się z Ottonem rozmówić pocichu, Róża zaś, dla której Senator był zabawką nową, zapomniała potrzebnego nad niemi nadzoru. Mówiła już bardzo żywo z dawnym znajomym.
— Jakże się to stało, żeś pan mógł opuścić stolicę?
— Rzecz bardzo prosta — odparł grzeczny Senator, stęskniłem się za panią a instynkt serca poprowadził mnie w jej ślady.
— Bardzo to ładne, ale panie senatorze, mówmy prozą!
— Niestety! jest to proza i prawda na nieszczęście moje, odparł przybyły — ubolewam że pani mi wierzyć nie chcesz. Goniłem za moim ideałem!
Róża podziękowała mu wejrzeniem śmiałém.
— Pan wiesz, rzekła, że ja się z mężem rozwodzę?
— A! a! tegom się nie spodziewał! zniżając głos, z ironią odparł Senator. Pani nadto jesteś rozumną, aby tak sobie postąpić!
To mówiąc obejrzał się i zobaczył, że Otton z Kwirynem w tyle pozostali. Począł więc śmielej.
— Na co się to pani zdało? Lepiej jest zawsze męża zwodzić, niż się z nim rozwodzić. Młody ten człowiek dla którego, przypuszczam, że chcesz uczynić tę ofiarę, zakopie się z panią na wsi, będzie zazdrośny. Kocha się, więc się rychło dla niej zrujnuje? Cóż potém?? Gotoważeś pani dla niego przypasać fartuszek i na wsi gospodarować! pani co jesteś stworzoną, aby świetnieć w salonach i być szczęśliwą.... uszczęśliwiając drugich choćby jedném wejrzeniem!!
Zdaje mi się, żeś pani nie obrachowała dobrze następstw!
Różyczka się zamyśliła trochę.
— Otóż pierwszy pan, panie Senatorze, rzekła, co mi mówisz do przekonania. Mamże się przyznać? ale ja się już nudzę okrutnie! Powiedz pan czy mu się podobała Wenecya? ale to obrzydliwa ruina! a śmierdzi!
Senator, który wielbić był zwykł na wiarę cudzą, wszystko co od wieków inni sławili, usłyszawszy tę herezyą wygłoszoną tak śmiało, głową tylko potrząsł....
Róża nastawała na „obrzydliwość“ stolicy Adryatyku. Rozmowa z drażliwego osobistego przedmiotu, przeszła na rzeczy mniejszej wagi. Róża dopytywała o stolicę, o baronowę, o znajomych, o rozmaite małe intryżki których nie wiedziała końca, o to kiedy Senator wyjechał, co o niej mówiono i t. p.
— O pani, odpowiedział adorator, nie mówiono nic. Wyjechałaś pani ze starym Szambelanem, którego wszyscy za jej ojca uważają. Vous etes en regle. Dla tego powrotu jej wyglądają wszyscy i spodziewają się go... Ja z niemi, dodał grzeczny Senator, bo pewny jestem, że wprędce się pani sama przekonasz, iż zrywać z tym poczciwym Marwiczem a mieniać go na zakochanego, zazdrosnego młokosa, który, choćby był majętnym, nie ma i nie potrafi zdobyć żadnej pozycyi — byłoby najfałszywszą rachubą.
Różyczka skrzywiła się nieodpowiadając, co już było znakiem że perswazye skutkowały. Wchodzili właśnie pod daszek kawiarni dosyć pustej jeszcze, i dziećmi z niańkami tylko ożywionej. Róża zawołała o lody. Wszyscy zajęli miejsca przy jednym stole i rozmowa stała się ogólną. Kwiryn słuchał nie mieszając się do niej. Siedział smutny przewidując już, że wycieczka podjęta z taką gorliwością, żadnych nie przyniesie owoców. Róża czarnemi oczyma z kolei rzucała to na Ottona, to na Senatora, to na brata mężowskiego, którego badała ze szczególném natężeniem i uporem.
Śmiałe te wejrzenia wyzywające, niepokojące, z których nań padały jakby iskry rozpalone, Kwiryna wprawiały w stan zupełnie dlań nowy; radby był uciec od nich. Róża, która musiała czuć ten skutek, podwajała bombardowanie nieszczęśliwej ofiary...
Mówiono o Wenecyi, na którą z całych sił swych narzekała i gromadziła przeciw niej najpoczwarniejsze zarzuty. Począwszy od powietrza i wody aż do kamieni i ludzi, wszystko tu dla niej było nieznośném. Położenie Profesora było już dosyć przykrém, lecz w porównaniu Ottona stawało się może trudniejszém i boleśniejszém jeszcze. Miał przed sobą znanego rywala, o którym wiedział, że był w łaskach dawniej, a teraz piękna Róża przyjmowała go tak jakby z nich nigdy nie wypadł. Zimno mu się zrobiło w sercu i ochota odpadała od życia. Pod stołem mimowolnie zaciskał pięści, jakby chciał bić i rozbijać, choć sam nie wiedział kogo. Gniewał się na Różę. W tém samém świetle widywał ją w stolicy nad Newą, ale naówczas położenie było inne, udawanie koniecznością — a tu?? mogła śmiało być dla Senatora obojętniejszą.
Właśnie jednak dawać mu się zdawała pierwszeństwo nad Ottonem, którego pewną będąc, zaniedbywała zupełnie.
Kwiryn téż nie rozumiał tego.
Przyniesiono granity. Senator począł po cichu coś śmiejąc się szeptać z Różą, a że im zniżanie głosu było niewygodném, przenieśli się do drugiego stolika, opodal nieco.
Otton bladł i żółkł z gniewu który w sobie tłumił.
— Kochany mój — rzekł do niego po cichu Kwiryn — opatrzność czuwająca nad tobą sprowadziła tu tego pana... Masz przedsmak tego, coby cię w życiu z nią czekało...
Kellner pożerał granit i milczał. Dał się długo rozgadać profesorowi, nim westchnąwszy głęboko odpowiedział mu.
— Wszystko co mówisz jest prawdą, ale wystaw sobie człowieka chorego, któregobyś uwagami i argumentami chciał uzdrowić! Czuję się chorym, nie zależy od mojej woli odzyskać stracony pokój i zdrowie. Znasz ty coto namiętność?
— Nie — odparł Profesor zimno. Namiętność każda jest jak cholera, którą można uleczyć w pierwszym początku; gdy się rozwinie bywa śmiertelną. Leczyłem się zawsze, gdym uczuł pierwsze jej symptomata.
— Szczęśliwy jesteś — odparł Kellner, alem ja rozumu ani doświadczenia nie miał. Jestem wciągnięty w wir, w koło zaczarowane, z którego już nie mam siły się wyrwać...
Gotowem życie dać.
Kwiryn go za rękę pochwycił.
— Szkoda życia na to — rzekł. Chociaż wątpię ażeby moja tu bytność na co się przydała, mam przeczucie, że Senator mnie wyręczy, a nieszczęśliwy brat mój odzyszcze to czego tak pragnie... Ja zostanę przy tobie... i — otrzeźwisz się.
— Ja nie chcę wytrzeźwienia! wolę śmierć! przerwał wybuchając Otton.
W tym momencie od drugiego stolika dał się słyszeć głos wesoły, który Kellnera oblał jak wodą zimną. Róża śmiała się leżąc w krześle, Senator pochylony poufale coś opowiadał. Zdala mieniała wejrzenia z Ottonem i zdawała się bawić jego rozpaczą...
Miała jednak tyle przezorności, iż widząc ją dochodzącą do tego stopnia, który groził wybuchem, nagle skończyła z Senatorem i przyprowadziła go znowu do wspólnego stolika...
Tu wkrótce gość z nad Newy pożegnał ją i towarzyszów, i szybkim oddalił się krokiem. Otton miał czas, zakląć na wszystko co mu najdroższém było, Kwiryna, aby się nieznacznie oddalił, wyprzedzając ich do hotelu Ś. Marka — a sam na sam zostawił go z Różą.
Profesor ulitowawszy się nad nim, zwolna powlókł się przypatrując mennicy, pałacowi Dożów, Salucie, Doganie, dalekiej wysepce S. Jerzego i Giudece..
Otton blady stał czekając na Różę... Zbliżywszy się doń, popatrzała nań zmrużonemi trochę oczyma.
— Cóż mi powie mój Otello? zapytała szydersko...
— Dobrze mi dobrałaś imię — począł namiętnie Otton — na nieszczęście nie mogę się wywdzięczyć Desdemoną... Masz jakąś dziką przyjemność rozdzierać mi serce!!
— Jesteś zazdrośny? to zabawne! uśmiechając się i odrywając kwiatki z bukietu odezwała się Róża.
— Jestem zazdrośny, bo...
— Bo ja jestem zalotna! Niestety! nie umiem być inną! C’est à prendre ou à laisser!
— Nie masz serca!
— Być może! być może, ale mam fantazye! Każdy tylko to ma co mu dano! poczęła mówić idąc zwolna.
— Jakież będzie nasze życie w przyszłości? zapytał Otton ciągle się burząc.
Zamiast odpowiedzi, Róża bawiąca się bukietem, który powoli obrywała, jedne listki do ust biorąc, drugie rzucając na ziemię, wtrąciła pytanie.
A propos! Jeżeli myślisz że my możemy mieszkać zawsze na wsi i tète à tète — (spójrzała nań) to wprost — nie może być.
Otton zamilkł. Szli zwolna. Róża okiem ścigała przed niemi powoli kroczącego Kwiryna, nie racząc burzy swojego towarzysza najmniejszém wejrzeniem łaskawszém ukołysać.
— Jabym na wsi wpół roku umarła z nudów. Nawykłam do stolicy, mam stosunki i przyjaciół. W Petersburgu musimy mieć dom własny, bo ja z drugiemi lokatorami w jednym mieszkać nie cierpię; na lato daczę z dużym parkiem.
Kellner milczał — szedł z oczyma spuszczonemi w ziemię.
Widząc, że go nie wyrwie z tej zadumy gniewnej, poczęła o czém inném...
— Jak to jednak dobrze, że my przed ślubem sprobowaliśmy życia razem? Któż wie? Zaczynam sądzić, że mybyśmy może długo z sobą wytrwać nie mogli. Dobrze się o tém przekonać zawczasu...
— Różo! zawołał Otton — tyś czasem tak nielitościwa...
— Ja zawsze jestem jednakowa — mówię co myślę i czuję. To ty się zmieniasz. Mówisz że kochasz! piękne mi kochanie! Chcesz mieć niewolnicę na kolanach przed sobą! ja nią być nie umiem...
Kellner uderzył się rozpaczliwie ręką w czoło, Róża rozśmiała się.
— Jutro jedziemy! dodała zmieniając głos. Czy i Profesor z nami?
Napróżno wyczekawszy odpowiedzi, dodała, spieszniej iść zaczynając.
— Dla czegóż nie? Niech jedzie, zastąpi nam kuryera! Wielką mam ochotę go bałamucić. Musi być rzeczą zabawną takiego purytanina przywieść do — upadku.
Zaśmiała się znowu.
— Profesorze! odezwała się do idącego naprzód — proszę do nas — mam potrzebę mówić z panem.






Późnym wieczorem powrócił z głową zwieszoną smutnie profesor Kwiryn do jednej z izdebek małych w hotelu Luna. Cały ten dzień przebył na strasznych mękach, w zupełnie daremnej walce z kobietą, która z poważnych, najsilniej uczutych słów jego czyniła sobie igraszkę...
Zaczynał się przekonywać, że posłannictwo jego, równie jak każde inne, musiało pozostać bez najmniejszego skutku, i że wypadek chyba jakiś, kaprys kobiety — coś niespodzianego, mogło Ottona ocalić.
Do młodego ucznia oszalałego dziwnie, mówić było próżno, jak sam wyznawał był chorym, a na chorobę nie mogły działać argumenta. Róża zaś ze wszystkiego żartowała, zarazem uwziąwszy się Kwirynowi jeśli nie zawrócić głowę, to go podbić urokiem swoich wdzięków.
Najmniejszego to nie uczyniło na nim wrażenia, oburzyło go tylko, lecz zaniepokoiło i upokorzyło, bo widział że ta kobieta miała go jak innych za człowieka bez zasad, za łatwą zdobycz, za istotę którą wolno jej było pomiatać.
Wyobrażał ją sobie zepsutą, ale takiej jakiejś płochości bez uczucia, bez sromu, naiwnej, bezmyślnej, nie przypuszczał ani w niej ani w żadnej innej kobiecie. Zdała mu się wyjątkową, fenomenalną — poczwarną, a trzeba było ażeby jego nieszczęśliwy brat i najukochańszy uczeń, trafili właśnie na tę istotę niebywałą...
Czuwając długo, Kwiryn mocno potém ze znużenia nad ranem usnął, obudził się późno i nie był jeszcze gotów do wyjścia, gdy z wielkiém podziwieniem jego, służący mu przyniósł kartę wizytową Senatora, który pragnął z nim mówić.
Nie mogąc pojąć co to znaczyć miało, Profesor przeprosił jako nie ubrany i obiecał sam zejść do mieszkania pana S. dowiedziawszy się o nu-merze. Senator miał salonik z alkową na pierwszém piętrze. Kwiryn zastał go ubranym już przy herbacie i gazecie.
Nadzwyczaj uprzejmie przyjął go wielki pan z tą grzecznością ludzi dobrego towarzystwa, która natychmiast kruszy lody i czyni swobodnym.
— Daruj mi pan, że go niepokoję — odezwał się gospodarz. Nie mylę się, że jesteś bratem Marwicza, męża pięknej Róży!
— Tak jest! odparł smutnie Kwiryn.
— Rozumiem więc pańskie przybycie tutaj, ciągnął dalej Senator. Ta biedna Róża, prawdziwe dziecko, postąpiła sobie bez żadnego taktu. Słyszę że zamierza prosić o rozwód i wychodzi za młodego Kellnera, który młodszy jest pewnie od niej, nie tak bogaty jak się jej może zdaje, zazdrośny...
Ruszył ramionami...
— Masz pan jaki wpływ na bratowę? spytał.
Najmniejszego! odpowiedział profesor. — Nie jestto kobieta, na którą mógł by ktoś wpłynąć. Prędzej daleko miałbym prawo sobie pochlebiać, że wpłynę na Ottona, którego wychowałem i który mnie kocha. Ale ten — jest jak oszalały!
Senator się rozśmiał.
— Pierwsza pasya! — odparł chłodno. Ja pańskiemu bratu i tej biednej swawolnicy życzę dobrze. Trzeba się starać aby tej niedorzeczności koniec położyć...
Kwiryn nic nie mówiąc okazał tylko twarzą iż radby z duszy przyczynić się do tego.
— Weźmy się za ręce — dodał Senator wyciągając do Kwiryna rękę swą arystokratyczną, białą, piękną prawie jak kobiecą, miękką i zwiędłą — weźmy się za ręce. Pan działać się staraj na Kellnera, ja będę usiłował wpłynąć na bratowę.
— Oni dziś chcą w dalszą podróż wyruszyć — odezwał się profesor.
— Dokąd?
— Zdaje mi się, że pani Róża, która kieruje wszystkiém, sama dobrze jeszcze nie wie.
— Mniejsza oto — przerwał Senator — możemy im towarzyszyć, czy chcą czy nie chcą.
Chociaż najmniejszej już nie miał nadziei, aby mógł się przydać na co, Kwiryn dał się namówić Senatorowi do dalszej podróży. Po chwili rozstali się i profesor myślał co z sobą zrobi, czy pójdzie do biblioteki w pałacu Dożów, czy do hotelu San-Marco, gdy Otton wszedł do niego.
Był blady, od wczoraj zmieniony strasznie, i Kwiryn który przy pierwszém widzeniu się znalazł go zmizerowanym, chorobliwie wyglądającym, tego dnia niemal się uląkł o niego.
— Czyś nie chory? zapytał witając.
— Zdrów nie jestem — ale to mała rzecz — odparł siadając Otton. Zdaje mi się, że się musiałem zaziębić. Kaszlę, miewam wieczorami dreszcze, jakby febrę. Od kilku dni trochę krwią pluję...
— Radziłeś się doktora?
Otton się rozśmiał.
— Ale o to się radzić nie warto! To przejdzie samo w tym klimacie.
— Jedziesz dziś? rzekł przypatrując mu się profesor.
— Nie — Róża zmieniła projekt — rzekł kwaśno. Jeśli się nie mylę, bawi ją pan Senator, więc Wenecya stała się znośną.
Przeszedł się Otton po pokoju i dodał.
— Dziwna kobieta! Trzeba było ażebym ja właśnie trafił na taką uroczą, ponętną dla mnie, szatańsko sympatyczną istotę bez serca!!
— I — dodał ściskając go profesor — i chciał los swój na wieki z nią związać!!
— Gdybym dziś nawet ochłonął i uczuł niebezpieczeństwo, kochany profesorze — dołożył Otton ponuro — cofnąć się nie mogę.
Uczciwy człowiek nie opuszcza tak kobiety, której dał słowo.
— Zrozumiałbym to — odezwał się Kwiryn, gdyby przez to kobieta zgubioną, skompromitowaną być miała. Ta nieszczęśliwa, którą ja ze wstydem nazywać muszę bratową, może powrócić do domu! Żądają jej tam! Losu jej na sumieniu mieć nie będziesz.
Otton pomyślał nieco.
— Tak — dołożył — ale ona mnie kocha — po swojemu!
To ostatnie wyrażenie wywołało uśmiech na usta Kwirynowi.
Rozmowa niepostrzeżenie się przedłużyła. Kellner zaczynał już być niespokojnym, zapragnął powracać do hotelu i zabierał z sobą profesora.
Wyszli więc. Pod prokuracyami ruch był jak zwykle wielki, powoli więc przeciskać się musieli pod portykami, nim od Luny dostali się do Ś-go Marka. Już dochodząc tu, Otton się zatrzymał. Zdawało mu się, że zdaleka postrzegł idącą z Senatorem Różę. Szła sparta na jego ręku, żywo prowadząc rozmowę. Nie był tego pewien Otton i dopiéro poznawszy parasolik i kapelusz, szybko pociągnął z sobą Kwiryna.
Chciał dogonić tę parę, lecz daleko prędzej idąca Róża już była około Piazetty, i gdy oni się zbliżyli do kolumny Ś. Teodora, siedziała w gondoli ze swym towarzyszem. Dwóch wioślarzy żywo popędziło czółno ku Lido. Otton ze wzruszenia zakaszlał się mocno. Chciał wziąść zaraz drugą gondolę, (stręczyło się ich mnóstwo) i dopędzać zbiegów; profesor zaklinać go zaczął, prosić, tak że potrafił w końcu powstrzymać. Zostali więc na brzegu patrząc, jak czarna gondola uciekała im szybko i wesoło...
— Gonić byłoby i śmieszném i prawie niegrzeczném, rzekł Kwiryn. Daleko przyzwoiciej jest nie okazywać się tak zazdrośnym.
Nie mógł jednak zupełnie zostać obojętnym Otton, i rozmówiwszy się z gondolierami, którzy znali tego który powiózł Różę, umówił się aby mu do Giardino reale dali znać o powrocie.
Usiedli tymczasem na rozmowę, a pozostawszy sam na sam z uczniem, Kwiryn korzystał z tego aby go uspokoić i wystawić mu całe niebezpieczeństwo, na jakie go ta miłość nieszczęśliwa naraziła.
— Możesz-że się ty po niej spodziewać, aby dla miłości twej zmieniła charakter, temperament, nałogi, tryb życia? mówił do niego. Nie poszanowała małżeństwa jednego, drugie ją więcej nie będzie wiązać od tamtego. Widzisz jej płochość w tej samej chwili.
Otton odpowiedział broniąc się tém, że wieś i zmiana życia może wpłynąć na nią; widać jednak było że w to co mówił, sam nie bardzo wierzył. Smutny był jak noc, oburzony, rozżalony. Walczył z sobą, zdając się chwilami poddawać profesorowi i słuchać go z uwagą i wdzięcznością; potém znów wracały wspomnienia, namiętność, burza zawiedzionych nadziei nim miotała.
Siedzieli tak w Giardino bardzo długo; zjedli tu coś, czekali i czekali na mającego im dać znać gondoliera. Nareszcie pod wieczór, gdy niepodobna było przypuszczać, ażeby Róża z Senatorem, rybą gotowaną, jaką mogła znaleźć na Lido, miała się zaspokoić i zapomnieć o obiedzie, Otton wniósł że gondola musiała już przybić gdzieindziej do brzegu i pociągnął z sobą profesora do San-Marco.
Spodziewał się tu zastać Różę, ale — nie było jej. Służąca tylko powiadała, że przysłała po jakąś chustkę i że prawdopodobnie miała być w teatrze.
To nagłe wyemancypowanie się i takie lekceważenie Ottona, wprawiło go w gniew, który Kwiryn starał się jak mógł ukoić.
Poszli pod prokuracye do Floryana, chociaż Kellner chciał gonić za zbiegłą do teatru. Lecz że kaszlał coraz mocniej, a gniew powiększał jeszcze te napady, Profesor zaklął go, aby z nim pozostał. Gdy się ściemniać zaczęło, dreszcze napadły Ottona i Kwiryn ztąd odprowadził go do łóżka wprost, a sam pobiegł po lekarza, którego mu zalecono.
Stary Włoch, którego o tej godzinie niełatwo było wynaleźć za mostem Rialto, i któremu się nie bardzo chciało jechać — dał się wyciągnąć profesorowi, przybył do chorego, zapisał leki jakieś, nakazał spoczynek i ostrożność od zaziębienia.
Kwiryn go wyprowadzając zapytał wprost o stan Ottona, wiedząc jak choroby piersiowe w tym wieku są groźne.
— O! nie bój się pan — odparł doktor, pacyent jest roznerwowany, zmęczony, ma skłonność do choroby, lecz zapobiedz jej bardzo można jeszcze. Życzyłbym mu tylko z Wenecyi uciekać, bo tu dlań powietrze nie jest dobre... lato przebyć gdzieś w chłodzie, a zimę w Pizie... Nadewszystko zaś unikać wzruszeń i żyć wstrzemięźliwie i spokojnie...
Uspokoiło to nieco Kwiryna, nie odstąpił jednak chorego i pozostał przy nim. Lekarstwo byłoby może skutkowało, gdyby nie ciągły niepokój o Różę, która wcale jakoś powracać nie myślała, i z teatru, jak się okazało, udała się do kawiarni Floryana z Senatorem na lody i herbatę. Otton, choć znała zazdrość jego i drażliwość, wcale ją nie zdawał się obchodzić.
Była północ już, gdy odprowadzona przez swego wiernego towarzysza, Róża zjawiła się w mieszkaniu, dowiedziała od służącego o chorobie Ottona i weszła do pokoju, w którym Kwiryn przy nim siedział.
Zbliżyła się nieco ku łóżku.
— Cóż to — pan chory jesteś? spytała obojętnie. Pan wiesz jak ja chorych nie lubię, nie stworzoną jestem na siostrę miłosierdzia, to mnie nudzi.
Otton zaognionym wzrokiem odpowiedział jej tylko. Znudzona zwróciła się do profesora z zapytaniem.
— Seryo? chory?
A gdy Kwiryn potwierdził, poruszyła ramionami i skinąwszy ledwie głową Ottonowi, wyszła natychmiast.
Zdawało się, że na Kellnerze ta obojętność uczyniła wrażenie. Powołał do siebie Kwiryna i prosił go żeby przy nim pozostał. Noc przeszła dosyć niespokojnie, lecz dawane lekarstwo przemogło naostatek gorączkę i podrażnienie: Otton usnął. Pozasłaniano okna, a że sen nie przyszedł rychło, dano mu spać tak długo jak chciał i gdy się obudził, pani Róży już w domu nie było.
Doktor przybyły nie radził wstawać dnia tego; Otton, co dziwna, nie napierał się nawet i parę razy niespokojnie zapytawszy o Różę, rozmowy o niej nie wznowił.
Tak się ściągnęło do wieczora. Otton był drzemiący, cierpienie zdawało się już więcej moralne niż fizyczne... Profesor nie opuszczał go na chwilę. Róża się wcale nawet nie dowiadywała.
Druga noc przeszła spokojniej. Kwiryn ją przesiedział w fotelu drzemiąc, zrywając się, myśląc o swém osobliwszém położeniu i o bratowej swej, której pojąć nie mógł postępowania.
Zrana Otton spał jeszcze, gdy profesor wyszedłszy na korytarz, od niechcenia zapytał służącego o panią Różę. Stała w pokojach sąsiednich, w których najmniejszego ruchu słychać nie było.
— Pani? pan się pyta o tę która przybyła z chorym? Przecież ona w nocy wyjechała!
— Jakto? wyjechała! zakrzyknął Kwiryn — ale to nie może być!
Służący się uśmiechnął.
— Jakże nie może być? odparł. Bardzo dobrze wiem o tém, bom nosił na wyjezdném rachunek, sądząc że go opłaci. Odesłała mnie z nim do chorego pana. Tak, tak, pojechała w nocy, niemłody pan jej towarzyszył... Była w bardzo złym humorze.
Pot wystąpił na czoło Kwirynowi; myślał jak wybrnie z tego ze swoim chorym, jak mu to potrafi powiedzieć, jak go pocieszyć. Radowało go to w duszy, bo Otton zdawał się być ocalonym; lecz nimby się namiętności ukołysały, ile miał z nim do przetrwania!
Rozmyślał jeszcze w korytarzu stojąc, gdy posłyszał szmer w pokoju Ottona i wróciwszy do niego, znalazł go pokrzepionym, zabierającym się wstawać.
Kwiryn począł mu to odradzać.
Kellner zapewniał że się czuł dosyć silnym, by nieznośne mu łóżko porzucić.
— Chcę się też, dodał stanowczo — rozmówić raz z panią Różą, abym wiedział czy woli mnie czy Senatora.
— O to, zdaje mi się, że jej już pytać nie trzeba — odparł Kwiryn, chwytając podaną zręczność oznajmienia mu o wypadku niespodziewanym. Moja pani bratowa bez pożegnania nas opuściła i pojechała — nie wiem dokąd.
Otton zbladły siadł na łóżku, nie mogąc się na nogach utrzymać.
— Wyjechała? wyjechała ze wszystkiém? zapytał.
— Zostawiła nam tylko do opłacenia rachunki, dodał profesor.
Kellner oniemiał. Słuchał i nie wierzył, zadzwonił na służącego, który wszedł z miną wesołą.
Starał się okazać, choć wcale nie był spokojnym.
— Kiedy pani, siostra moja, wyjechała? zapytał.
— W nocy; kazała cicho wynosić tłumoki, aby pana nie przebudzono...
— Nie zostawiła listu jakiego?
Sługa zakręcił się żywo, powiadając że podobno karteczka była u gospodarza. Pobiegł po nią.
Tymczasem Otton siedział nie odzywając się, jak skamieniały, ocierał zwolna pot, który mu na czoło występował.
Służący na tacce przyniósł mały bilecik. Kellner żywo go otworzył.
Stało na nim słów kilka napisanych bujnym charakterem po francusku, któremi Róża oznajmywała że widzi, iżby w przyszłości z sobą niemogli być szczęśliwi i postanowiła, małą tylko wycieczkę zrobić po Włoszech, a potém, — powrócić do męża.
Żegnała Ottona zimno — z pewnego rodzaju cynicznym okrucieństwem.
Otton czytał długo, zwolna odłożył pismo na stolik, twarz mu się mieniła, popatrzył na profesora i z dziwném uczuciem, jakby dziecka potrzebującego opieki, podał mu rękę.
Kwiryn z wielkim taktem nie zagaił rozmowy, nie chciał go ani pocieszać, ani perswadować mu nic, chodził tylko około osłabłego i poruszonego ze staraniem macierzyńskiém.
Kilku godzin potrzeba było na to, nim mogli spokojnie zacząć mówić o tém co począć mają. Profesor powtórzył co słyszał od doktora, radził podróż.
Chwycił się tego Otton może w nadziei, iż się gdzie przypadkiem z wiarołomną spotkają, ale się z tém taił. Po chwili jednak rumieniąc się przyznał, iż natychmiastowy wyjazd będzie trudnym z powodu tej okoliczności, iż kasa była cała w ręku Róży i z nią odjechała. Kellner miał przy sobie zaledwie paręset franków, które nie mogły nawet wystarczyć na opłacenie hotelowego rachunku. Profesor gotów służyć całym swoim zapasem, nie miał więcej nad półtora tysiąca. Mogli opłacić niemi hotel wprawdzie, lecz pozostałość nie starczyła na dłuższą podróż wygodną. Potrzeba było pisać natychmiast do Sotera, aby co rychlej z pomocą pośpieszył, a tymczasem siedzieć gdzieś w kątku. Gdzie? oba dobrze nie wiedzieli.
Przywłaszczenie kasy w której być mogło dwadzieścia kilka tysięcy franków, ani dziwiło, ani oburzało Ottona, znajdował je zupełnie naturalném.
Przez cały ten dzień, który był ciepły i pogodny, przechadzali się po Piazecie, nad morzem pod galeryami, mówiąc o rzeczach różnych. Profesor unikał wspomnień o Róży, tém bardziej że czuł jak Otton był nią jeszcze zajęty, choć nie wymówił ani razu jej nazwiska.
Kazano podać rachunki, obliczono kasę wspólną, która wynosiła tysiąc kilkaset franków. W hotelu i za różne małe sprawunki trzeba było zapłacić z tysiąc, a ze skromnemi kilkuset puścić się oszczędnie w drogę.
Ktoś miejscowy radził okolice Genui, lecz na drogę i pobyt do czasu gdy od Sotera mogły nadejść pieniądze, mieli zapas niewystarczający. Opłacony gospodarz, który się z łatwością domyślał położenia, ofiarował się służyć kredytem u siebie tak długo, jakby się tym panom mieszkać podobało.
Tegoż dnia wyprawiono list naglący do Sotera i rad nie rad Otton pozostać musiał. Profesor nie potrzebował śpieszyć, urlop trwał jeszcze, przytomność jego była tu potrzebną. Napisał do brata, otwarcie opowiadając mu o stanie rzeczy.
Gwałtowne wstrząśnięcie jakiemu uległ młody szaleniec, oddziałało na stan jego zdrowia. Gorączka wieczorna wróciła, kaszel się powiększył. Żywy jego temperament malował się zawsze w ruchach, we krwi która twarz jego oblewała, gdy sobie przypomniał zawód doznany — lecz w słowach był lub starał się być wielce umiarkowanym. Czasem ironicznie żartował sam z siebie, ze swej łatwowierności, z szału, który, jak zaręczał, już powoli odchodził.
Profesor mimo tych zapewnień czuł dobrze, iż myślał ciągle o niewiernej i karmił się potajemnie nadzieją, że serce jej za nim zatęskni, że się gdzieś spotkają, że przejednać się mogą.
Całą winę przypisywał chytremu Senatorowi, który słabą kobietę potrafił nastraszyć następstwami, zniechęcić do Ottona i t. p.
Oczekiwany list od Sotera nie nadchodził, trzeba więc było szukać rozrywek w cichej Wenecyi, przechadzki odbywać po pustym ogrodzie publicznym, na cmentarzyskach starych na Lido, po wysepkach, w wycieczkach na morze.
Profesor wciągał ucznia do bibliotek, których był ciekawym; usiłował go zająć niemi lub przynajmniej rozerwać chwilowo. Jemu czas przechodził mile, a bywały dnie szczęśliwe, gdy sobie otworzył przystęp do jakich skarbów, w których rozpromieniony zapominał o wszystkiém, nawet o ukochanych swych studentach pozostawionych w Świsłoczy.
Stara biblioteka w pałacu Dożów mnóstwem osobliwości wabiła go.
Nie śmiał myślą już nawet sięgać do Ambrozyany, do Florencyi, do Watykanu, do Padwy i do ruin miast w Kampanii, których klasyczne szczątki tak bardzo pragnął oglądać.
Czas upływał — potrzeba było powracać i rozbudzić się z tego krótkiego marzenia, które więcej pragnień rozdrażniło niż mogło zaspokoić.
Oczekiwany list od Sotera nie nadszedł aż po długich czterech tygodniach, z których tylko jeden zużytkowali na poznanie Padwy...
Otton ani godziny dłużej nie chciał pozostać w Wenecyi, jak tylko weksel otrzymał. Natychmiast pobiegł do banku na Mercerye po pieniądze i nazajutrz byli już w drodze do Rzymu i Neapolu.
Ze swych rozmów z Różą, domyślał się Otton iż mając zamiar przebiedz Włochy, pewnie ku Neapolowi ulecieć musiała. On téż chciał tam śpieszyć, a profesor, którego nie puszczał od siebie, musiał się doń zastosowywać.
W stolicy świata mieli zabawić tylko tak długo, aby rozłakomić profesora do bliższego jej poznania. Niecierpliwość Ottona rosła teraz z możnością dogodzenia swej fantazyi.
Kwiryn pomimo ożywienia jakie okazywał, pozornych sił i zdrowia, wcale nie był rad z niego. Było coś gorączkowego, chorobliwego w obejściu się, mowie, w udawanej wesołości Kellnera. Dla uspokojenia profesora, poruszał się, żartował, śmiał, figle nawet płatał, lecz w tém wszystkiém czuć było przymus jaki sobie zadawał.
Nie obawiając się tak dalece o niego, Kwiryn w Rzymie mógł do skarbów, których widzenia był łakomy, uzyskać przystęp... Niestety! Korzystać z nich ani tu wolno było, ani czas dozwalał. Mógł się im tylko pokłonić.
Lecz i to go uszczęśliwiało...
Poczciwy Otton widząc go czasem wyegzaltowanym jakiémś dziełem dlań niedostępném, mnóstwem wydań jakie spotykali po księgarniach, kupował je i obarczał niemi nauczyciela, który w końcu hamować się był zmuszony nawet z objawami zbytniego zajęcia.
W Rzymie o zbiegach nie mógł powziąść wiadomości Otton, chociaż pilne czynił poszukiwania... Spodziewał się znaleźć w Neapolu lub okolicy, na Monto Cassino, gdzie pół dnia dał Otton Kwirynowi dla przypatrzenia się starym rękopismom benedyktyńskim — udali się do stolicy Kampanii.
Tu trafili tak szczęśliwie lub tak niefortunnie, iż w hotelu w którym stanęli, świeży znaleźli ślad pobytu pani Róży.
Na dwa dni przed przybyciem ich, siadła na okręt, który ją miał wysadzić na ląd w Marsylii. Gonić dalej było niepodobieństwem, spodziewać się czegoś — dzieciństwem. Otton po odebraniu wiadomości w pierwszym momencie stał jak przybity, blady, zrozpaczony — ale to przeszło...
Tak się przynajmniej zdawało profesorowi, bo tegoż wieczora zmusił go do picia i najszaleńsze jakieś począł robić projekta zabaw, wycieczek, rozrywek, na które wielce spokojny i umiarkowany Kwiryn przystać nie mógł.
Kellner chciał widocznie się upoić czémś, wybić klin klinem, aby zapomnieć o tém co w jego sercu pokutowało. Nazajutrz szukał znajomości, przeciw którym profesor protestował. Chcąc go od nich oderwać, wniósł wycieczkę na Wezuwiusz, do Pompei, w okolice...
Otton zgodził się na to, ale chciał je odbywać z takim pańskim orszakiem, z takiemi wygodami, iż Kwiryn rozrzutność znowu hamować musiał.
Młodzieniec śmiejąc się jakimś niezdrowym śmiechem, wyrywał mu się na popełnianie niedorzeczności kosztownych. Zatruwało to całą podróży przyjemność profesorowi. Bał się zbytnio powstrzymywać wybryki, sądząc wreszcie iż na uleczenie z choroby wpłynąć mogą. Przymusowy świadek i towarzysz różnych dziwacznych fantazyj, Kwiryn w końcu zaczynał już myśleć o odwrocie, bo i czas się zbliżał, gdy urlop zaledwie mógł starczyć do odbycia podróży. Lecz jakże było tego biedaka tu porzucić, na pastwę własnym jego dzikim pomysłom?
Skutkiem, czy wrażeń czy znużenia zbytniego, zdrowie Ottona się pogorszało, czego on zdawał się nie czuć, i szanować się ani myślał. Kwiryn nie wiele się znający na medycynie, instynktowo czuł że źle było.
Z jednej strony powoływały go obowiązki, z drugiej trzymała dla ucznia miłość. Pomiędzy tém dwojgiem znaleźć drogę jaką należało pójść, było mu niezmiernie trudno.
Dręczył się. Z Ottonem rozmówić się otwarcie nie miał jakoś siły, dopiéro gdy już ostatecznie trzeba było stanowić: wracać czy zostać, Kwiryn musiał zagaić sprawę z Ottonem. Zostać przy nim, znaczyło dla profesora stracić posadę, na której mógł być pomocą matce, wyrzec się przyszłości, zwichnąć i zbiedz z rozpoczętej drogi. Byłby siebie poświęcił chętnie; między matką i siostrą a uczniem, choć z bolem serca wybierać musiał pierwsze. Pogodzić obojga nie było sposobu. Otton zdawał mu się dosyć już z musu ostygły, a przynajmniej wrażeniami roztargniony, odciągnięty od swej namiętności, by z nim rozsądnie mówić było można.
Jednego wieczora gdy powrócili z Puzol, widząc towarzysza w dosyć wesołém usposobieniu, Kwiryn westchnąwszy przystąpił do rzeczy.
— Nie uwierzysz, rzekł, jak mi z tobą podróżować miło i wygodnie, ale z wszelkiego raju człowiek w końcu jakąś rózgą konieczności wygnanym być musi.
Pozwól, bym ci położenie moje wyjaśnił. Jeżeli nie powrócę w naznaczonym terminie, tracę miejsce, podpadam pod odpowiedzialność, a z miejscem sposób do życia i pomagania matce...
Będę więc zmuszony cię opuścić, choć nie bez trwogi śmiertelnej. Wiesz co Ottonie, wracaj ze mną. Klimat mógłby ci służyć, ale ty sam zostawiony sobie...
Kellner się uśmiechać zaczął.
— Prawda że bez ciebie — będzie mi trudno...
Zamyślił się nieco.
— Wiesz co — dodał przypuszczając w duchu, że Róża musiała skierować się nazad ku północy — gotowem powrócić! Cóż robić!
Kwiryn, w którym łatwość z jaką się na powrót zgadzał, wzbudziła podejrzenie iż gotów był gonić za Różą, zaledwie usłyszał to, zaczął sobie wyrzucać iż myśl poddał niedobrą.
Zawracać się nie umiał.
— Gdybyś bardzo spokojnie gdzieś siadł na jesień kurować swój kaszel, dodał, nie miałbym nic przeciwko temu. Lecz jeśli zaczniesz robić tak dwuznaczne znajomości niewieście, jak ci się już trafiało — jeśli będziesz się upajał dziwacznemi fantazyami...
— Za nic ręczyć nie mogę, rzekł Otton — bierz mnie z sobą.
— Choćby do Świsłoczy! zawołał ściskając go Profesor. Zmiłuj się Ottonie! panuj nad sobą.
Kellner się uśmiechnął.
— Pierwszy raz gdy przez dwanaście godzin nic nie będziesz jadł, odparł — powiem ci, profesorze, panuj nad sobą — nie bądź głodny!! Jestem zupełnie w takiém położeniu, głodny życia!!
Po krótkim sporze, którego Kwiryn nie chciał przeciągać, stanęło na tém, że powracają oba. Ottona zdawało się to uspakajać... Wzięto się do obrachunku czasu, tak aby go stało na wygodny powrót do kraju; trzeba było pośpieszać... Jeden dzień jeszcze profesor poświęcić miał muzeom. Otton mu towarzyszył... Tegoż wieczora z żalem Kwiryn pakował swe zdobycze: garstki ziemi, cegiełki, ułamki różne i nieoszacowane szpargały w starych pargaminowych okładkach.
Otton, jakby mu młodość wróciła, swawoląc pomagał i był wesół. Śpieszył się równie z nauczycielem. Opuścili Neapol i prawie niezatrzymując się Rzymie, zboczywszy tylko do Medyolanu na dni parę, znaleźli się w okolicach Wenecyi, od której odwiedzenia Kwiryn odwodził. Obawiał się w niej wspomnień i wrażenia jakie uczynić mogły.
Otton dziwnie posłuszny zgadzał się wszystko. Dobiwszy się do Wiednia, czuli się już jak w domu. Profesor obliczał dnie i śpieszyć musiał; Kellner pierwszego dnia zgadzał się na wszystko. Wybiegł tylko na miasto na godzin parę i dosyć późno powrócił, gdy towarzysz już o niego zaczynał być niespokojnym.
— Wiesz, profesorze — odezwał się wchodząc, tak się jakoś czuje zmęczonym, niezdrowym, potrzebującym wypoczynku, a Wiedeń wydaje mi się tak miłym, że — puszczam cię przodem.
Tobie pilno? nieprawdaż. Ja cię napędzę...
Chociaż dziwném się to nagłe postanowienie zdawało Kwirynowi, nie widział potrzeby mu się sprzeciwiać.
— Dla mnie już się ociągać z powrotem, niepodobna — odezwał się — ale i wy nie odpoczywajcie tu długo. Wiedeń ma sławę niebezpiecznej Kapui, a ja dla ciebie wszystkiego się boję!
— Kiedy ci słowo, daję że jak najgrzeczniej odpoczywać będę.
Nazajutrz Kwiryn udał się w dalszą drogę, nie bez jakiegoś niepokojącego przeczucia. Otton zwykle przed nim nie kłamał, nie miał żadnego powodu go posądzać...
Ciesząc się zdobyczami podróży, których dwie paki za nim ciągnęły, kilku wydaniami princeps, kilku białemi krukami literatury klasycznej, mnóstwem rozpraw o starożytnościach rzymskich, za bezcen nabytych, profesor szczęśliwie i w porę jeszcze dobił się do Świsłoczy. Gdy zobaczył maluśką kapliczkę Aniołów Stróżów u wjazdu, zaśmiała mu się twarz, a ot tam, wdali czerniał ten niepozorny dworek, w którym mu było tak dobrze, iż nic więcej nad to spokojne życie, jakie w nim pędził, nie pragnął.






Drugi już miesiąc upływał od powrotu Kwiryna. Miał on teraz tyle do opowiadania o swej niespodzianej do Włoch wycieczce, iż jeszcze pożądańszym był gościem u kolegów, ich żon, sióstr, i córek, wypytujących go o czarodziejski kraj, którego nigdy oglądać się nie spodziewały.
W opowiadaniach Kwiryna było wiele naiwnego realizmu; nie ubarwiał bardzo, lecz tego co widział tak czuł piękność, tak się umiał niém przejmować, iż się go odsłuchać nie mogły panie i panowie.
Schodzono się oglądać przywiezione skarby, które istotnie były jak na ubogiego Kwiryna dosyć wielkiemi, bo do nich Otton potajemnie i jawnie dołożył dużo; włoskie pargaminowe oprawy miały teraz osobną półkę i w wielkiém będąc poszanowaniu, od pyłu okrywały się papierem.
Kwiryn ze swej podróży najmilszeby był wywiózł wrażenia, gdyby go nie trwożyło nieco to, że ani od Ottona, ani od brata dotąd żadnej nie miał wiadomości.
Otton przyrzekł mu dać znać o sobie, od brata spodziewał się jeśli nie podziękowania, to odpowiedzi na list, przy którym mu zwrócił resztę zaoszczędzonych pieniędzy.
Z Żulina było tylko jedno pismo od matki, po odebraniu różańca rzymskiego i korali dla Jadzi przeznaczonych.
Profesor zamyślał się już zgłosić do brata aby mieć pewność, że pieniądze nie przepadły, gdy jednego dnia kładnąc się już spać, posłyszał chrapanie koni u bramy i stukanie do niej.
Zerwał się więc chwytając swój sławny szlafrok, w którego objęcia po podróży powrócił; lecz nim miał czas go wdziać, ujrzał w progu Rajmunda.
Stał w stroju podróżnym, z włosami rozrzuconemi ponad twarzą dziko zmienioną, i chmurną, od ostatniego widzenia się z Kwirynem jakby nagle postarzały.
Zawsze przywiązany do rodziny Profesor, na widok jego podbiegł go witać i ściskać. Na te oznaki czułości Rajmund prawie nie odpowiadał. Siadł w krześle...
— Cóż ty tu robisz? jakto szczęśliwie dla mnie żeś przybył! zawołał profesor.
— Dowiesz się o wszystkiém — odparł sucho przybyły — ale najprzód — wszak ja tu u ciebie miejsca i łóżka nie znajdę?
— Miejsce się znajdzie, łóżko moje gotów ci jestem oddać — rzekł Kwiryn, ale u mnie nawykłemu do wygód, dobrze ci nie będzie. Studencka wrzawa zrana.
— Tak, masz słuszność — odezwał się wstając Rajmund — chodź ze mną do oberży, każę tam zajechać — mam dużo do mówienia.
Profesor natychmiast ubierać się zaczął, rzucił na ramiona płaszcz i był w gotowości towarzyszenia bratu. Szli więc, bryczkę za sobą prowadząc. W drodze Rajmund się odezwał nagle.
— Wiesz, ta niepoczciwa Róża dała się zbałamucić Senatorowi. Żenić się z nią nie może, bo na wsi ma gdzieś jakąś starą żonę. Tymczasem porzuciła mnie. Musiałem się pokłócić z Senatorem. Chcieli się pozbyć niewygodnego świadka, pobudzili na mnie wierzycieli, zabrano mi wszystko, do ostatniego krzesełka z domu — zrujnowany jestem. Ocaliłem to co mam na grzbiecie... Wszystko przepadło! W stolicy się pokazać nie mogę — cała moja karyera zwichnięta. Dobrze żem ocalił skórę!
Mówił prędko, chwytając powietrze, przerywanym głosem, napół gniewny, wpół rozłzawiony swém nieszczęściem. Dokończywszy stanął naprzeciw brata, który nie wiedział jak go pocieszać.
— Cóż myślisz teraz z sobą?
— Nie wiem — waryuję! zawołał Rajmund wchodząc do gospody, w której izbę osobną kazał sobie pokazać. — Radź mi!
Kwiryn zadumał się, nie miał pojęcia ani położenia brata, ani coby go mogło dźwignąć z tego upadku.
— Zostało ci co? zapytał.
Rajmund pogardliwie twarz wykrzywił.
— Jużciż nie byłem tak głupi, rzekł, ażebym zawczasu nie zabezpieczył sobie choć mizernych kilku tysięcy rubli — ale co mi po nich! co one znaczą! Krocie mi z rąk wydarli, ta niegodziwa kobieta i jej wielbiciele!
Odwrócił się do Kwiryna.
— A i twój tam już jest! dodał.
— Kto?
— Pan Otton! Jejmość ostrożna trzyma sobie dwóch na zapas; nie jeden to drugi się ożeni, a tymczasem jej oba na fantazye dostarczać muszą. Najęła apartament przy Wielkiej Morskiej... Ani do niej dostąpić! Służącego wzięła który był u nas i zna mnie — aby drzwi zamykał przed nosem. Mówić nawet ze mną nie raczyła. Musiałem uciekać, boby mnie za resztę długów postarała się wsadzić do kozy, albo i gorzej jeszcze.
Piękna lala! dodał z gniewem.
— Przypomnijże sobie Romku, rzekł łagodnie Kwiryn, jakeśmy cię prosili abyś jej nie brał, jak matka zabraniała i przeciwiła się.
— Co mi będziesz wypominał po czasie, kwaśno i porywczo wtrącił Rajmund; wiem i bez ciebie żem sam winien, to mojego położenia nie zmienia.
Jak nieprzytomny przeszedł się po izbie parę razy Rajmund usiłując zapalić cygaro, zwrócił się do brata milczącego i począł głosem zachrypłym.
— Miałem jeszcze jeden środek — tego starego Szambelana, godnego ojca miłej córeczki, myślałem go nasadzić na nią, aby mu nie czyniła wstydu. Chciałem posłać go do stolicy. Słaby człek dałby się był namówić może — tymczasem w drodze już dowiedziałem się, że go apopleksya ubiła!
Machnął ręką.
— Moja jejmość pewnie po nim coś odziedziczy, a dopóki będzie miała grosz przy duszy, niema co z nią mówić.
— Czyżbyś ty myślał jeszcze o pojednaniu się z nią? zapytał Kwiryn.
— O jakiém pojednaniu? zaśmiał się cynicznie Rajmund — ona mi jest potrzebna, zresztą!!!
— Zdaje mi się — przerwał profesor, że w taki sposób jak ty straciwszy raz stanowisko, już go nawet z pomocą i protekcją odzyskać nie można.
— Wszystko można! zawołał Rajmund — ludzie zapominają gdy im z tém wygodnie. Jutro dom na dawnej stopie otworzywszy, miałbym kogo chciał!!
Profesor słuchał tylko, nie pojmował bowiem ani stosunków, ani kombinacyj brata.
— Próżno to już teraz prawić o tém — ciągnął odpocząwszy Rajmund, który zawzięcie dym ciągnął z cygara i puszczał go, jakby nie wiedząc co robi...
Do stolicy teraz powracać nie mam po co; kobieta ta ma takie protekcye, żeby mnie mogła Bóg wie dokąd wygnać i osadzić, abym jej nie zawadzał. Muszę nanowo rozpoczynać gdzieś — nie wiem, w Wilnie, w powiatowém mieście!!
Ruszył ramionami.
— Nie nawykłem do waszych wszawych interesów, na których się pięćdziesiąt, sto rubli w kilka tygodni zarobi ledwie. W Kobryniu ta Okułowiczowa gotowa mi szkodzić.
Tymczasem, dodał zwracając się do Kwiryna, myślę pojechać do matki i posiedzieć u niej, dopóki czegoś nie wymyślę.
Tym ludziom, mówił rozgrzewając się coraz bardziej — zdaje się może, że już mnie się pozbyli i utopili, że więcej na wierzch nie wypłynę. Omylą się bardzo. Upartszego nade mnie człowieka na świecie niema. Potrzeba rozpoczynać nanowo, no — to rozpocznę, a w kaszy się zjeść nie dam. Poznają mnie oni jeszcze!!
Rozpoczęta w ten sposób między braćmi rozmowa, przeciągnęła się prawie do rana. Kwiryn był raczej słuchaczem w niej niż doradcą; przerywał zaledwie bratu słowem jakiém, które rzadko do przekonania jego trafiało.
Po rozmaitych dziwacznych pomysłach rzuconych na wiatr, Rajmund, uznając chwilową swą niemoc, musiał się ograniczyć na najskromniejszém postanowieniu jechania do matki i przesiedzenia jakiegoś czasu w Żulinie. Nie było wątpliwości, że tam zostanie po macierzyńsku przyjęty. Kwiryn, obiecywał mu też na jaki tydzień w czasie świąt przybyć do nich, wedle zwyczaju swego.
Rajmund, nie dosyć może pewien jak go przyjmie matka, która i z wydania Julii nie była rada, i z całego postępowania starszego syna — zajechał, jak się okazało, do Świsłoczy, w nadziei zabrania z sobą brata, jako pośrednika. Kwiryn właśnie w tej porze jechać nie mógł, ale dał list czuły do matki, i po dniu strawionym razem, bracia się z sobą rozstali.
Rajmund wyjeżdżając, zamiast boleć nad sobą, klął, odgrażał się i zemstę srogą wywrzeć nad żoną poprzysięgał. Nieszczęście, jakie go dotknęło nie poprawiło go wcale, zajadlejszym uczyniło tylko. Smutny powrócił do przerwanego życia swojego spokojnego profesor. Los brata i szał nieszczęśliwego Ottona zarówno go zgryzły. Obu im żadną nie mógł być pomocą; Kellner wstydząc się swej winy, nie odzywał się nawet do niego.
Czas do świąt upłynął bez wieści o nich. Raz tylko od siostry miał krótki list z Żulina, z którego, jeśli się było można co domyślać, to chyba nic dobrego. Jadzia bowiem zdawała się unikać donoszenia czegokolwiek o bracie.
Z pewnym niepokojem najął sobie profesor furmankę do Żulina, i na wigilią, wedle zwyczaju, do matki pośpieszył. Złe drogi i nieosobliwsze konie sprawiły, że się opóźnił tak, iż wieczorem dopiéro, prawie gdy już do stołu siadać było potrzeba, znalazł się przed dworkiem w Żulinie.
Jadzia wybiegła do niego uradowana, opowiadając jak matka była niespokojna czy nie zachorował, lub czy się mu co w drodze nie stało, nie mogąc się na wilią doczekać.
Ze łzami w drugim progu przyjęła go staruszka...
Nie rozpytywano już bardzo o przyczyny opóźnienia, widząc że stanął zdrów i cały. Do wieczerzy dawno było gotowém wszystko. Zdziwił się Kwiryn oglądając, czekając i nie widząc brata, którego pewnym był, że zastanie w Żulinie. Obawiał się spytać o niego, widząc że matka o nim nie wspomina.
Naostatek Jadzi szepnął do ucha.
— Gdzież jest Rajmund?
Dziewczę położyło palec na ustach, jakby go przestrzedz chciało, ażeby nie mówił o nim.
Staruszka rozpytywała Kwiryna, opowiadała o swém gospodarstwie, mówiła o znajomych i sąsiadach, lecz w całym ciągu rozmowy ani słówka o Rajmundzie nie powiedziała.
Jadzia także unikała wspomnienia o nim, a przestrzeżony Kwiryn milczał, przewidując już, iż coś niemiłego znowu stać się z nim musiało.
Gdy się domownicy rozeszli, a Jadzia poszła po swém gospodarstwie, w którém matkę wyręczać musiała, stara Marwiczowa widząc się sam na sam z synem, podniosła ku niemu blade swe oczy i potrząsając głową, odezwała się.
— Rajmund znowu po swojemu poczyna.
— Nie śmiałem pytać o niego — odezwał się profesor. Widzę że nawet na wilią nie przybył.
— A co jemu tam z nami wieczerza i opłatek, smutno a płaczliwie mówiła matka. To człowiek co się nie poprawi nigdy, a mnie, pókim żywa, pociechy nie sprawi.
Staruszce zwolna łzy się z oczu sączyć zaczęły.
— Gdy od ciebie tu przyjechał, po tej swojej petersburskiej katastrofie — ciągnęła cicho dalej pani Marwiczowa — przez dni kilka musiałam słuchać kondolencyj jego nad sobą, narzekań i przekleństw.
Pocieszałam jak mogłam. Niespokojny kręcił się, chcąc coś poczynać, a nie wiedząc co... Jam też radzić nie umiała.
Przyznał się a raczej wygadał, że miał coś grosza, radziłam mu wziąść dzierżawę i pracować choć na cudzym zagonie. Ludzie przecie tak żyją i familie utrzymują.
Westchnęła stara z boleścią.
— Ale Rajmund na powolną taką pracę cierpliwości nie ma, dodała. Jemu trzeba prędko zawsze, a coś zaraz wielkiego od razu.
Przyjechał w tydzień coś ksiądz do nas i zgadało się o śmierci Szambelana — niech mu Bóg nie pamięta, potém o wdowie Szambelanowej, która właśnie była zjechała z Wilna na rezydencyą do Korznicy.
Jak tylko o niej posłyszał Rajmund, jakoś zaraz się ożywił, a drugiego dnia powiedział mi, że musi pojechać odwiedzić wdowę. Nie bardzo mi to w smak było, ale gdybym i odradzała nie posłuchałby mnie pewnie. Pojechał rano Rajmund, obiecując tegoż dnia powrócić. Czekaliśmy do późna, nie przyjechał. Nazajutrz nie było go też do wieczora.
Przyjechał dosyć jakoś rozweselony, żywszy, co mnie ucieszyło dosyć. Jeden dzień zaledwie posiedziawszy, znowu pod pozorem interesu do Szambelanowej. Miał wrócić prędko, bawił tydzień. Tknęło mnie to boleśnie, tak że gdy się zjawił nareszcie, poczęłam go badać i robić wymówki.
— Wie matka co, odpowiedział mi wraz, bez ogródki — co ja mam ukrywać rzecz, która się rychło na jaw wyda. Byle mój rozwód z żoną się skończył, a o ten nie będzie trudno, — żenię się z Szambelanową.
Posłyszawszy, ażem krzyknęła.
— Bój się Boga! A on mi na to. Nie mam nic lepszego do zrobienia. Kobieta niemłoda, ale przywiązana do mnie oddawna. Na dobrach ma dożywocie i kilkakroć sto tysięcy prostym długiem zapisanych, które mi przeznacza. Ma i stosunki po świecie za życia męża porobione. Z jej pomocą się wygrzebię.
Rozpłakałam się słysząc go tak mówiącego; chciałam zaklinać, odwodzić, ale mi zszedł z oczu kończąc tém, że małoletnim nie jest...
Mniejsza już o ożenienie z kimby chciał, tylko nie z kobietą o której, jak o nieboszczyku jej mężu, najokropniejsze rozpowiadano historye... Drugie ożenienie od pierwszego ani lepsze ani rozumniejsze.
Mówiąc to, płakała stara pani Marwiczowa, a Kwiryn zaciąwszy usta, milczeniem swój smutek okrywał. Wiedział on, że Rajmunda odwieść od tego co postanowił, było niepodobieństwem; czekał jednak na niego, w nadziei że może uprosi go, aby biednej matce nie przyczyniał zmartwienia.
Czwartego dnia dopiero przybył Rajmund, tak wesół jakby nie przebył nigdy przygód, o których nie miał jeszcze czasu zapomnieć. Zobaczywszy Kwiryna ruszył ramionami, czytając na jego twarzy zasępienie; z matką się przywitał z lekka jakoś — i po obiedzie zszedł do bocznej izdebki z profesorem.
— Widzę już co się święci — zaczął pierwszy, zamykając drzwi za sobą — czekasz tu na mnie z perorą! Oszczędź sobie fatygi. Słyszałeś od matki że się mam żenić z Szambelanową? Powinniście mi winszować. Prawdziwa opatrzność nade mną. Kilkakroć sto tysięcy od razu zyskuję, baba ma dożywocie na dobrach odłużonych, z których ja tymczasem — chytro, mudro, wierzycieli sprocesowawszy, poskupuję. Mam cały plan ułożony z góry: za lat kilka będę panem milionowym, a tych co mają na majątkach wierzytelności puszczę z torbami!
Począł się śmiać, zacierając czuprynę.
Kwiryn już był usta otworzył, by coś powiedzieć, gdy Rajmund pociągnął dalej.
— Matka ci mówiła pewnie, że Szambelanowa za życia męża nie najlepszej używała reputacyi? No, to co? Postarzała, i teraz jej to nie w głowie. We mnie się dawno kochała...
— Mój Romku — rzekł wreszcie tęskno Kwiryn — dalej więc chcesz iść tą drogą, której już raz spróbowałeś. Żenisz się znowu z rachuby, z kobietą o wiele starszą od siebie; żadnej rękojmi szczęścia, a główny cel obdarcie ludzi z tego co im słusznie należy...
Zlituj się!
Rajmund przerwał śmiechem.
— Romanse! czułości! wilk od tego nie tyje. Na świecie, mój kochany, kto nie zjada, ten jest zjedzonym... U mnie pierwsza rzecz o sobie pamiętać — reszta, to tam potém, gdy ja nie będę głodny.
Mówcie i róbcie sobie co chcecie — ja się żenię. Rozwodu tylko co nie widać, bo i Róży on potrzebny; ślub ks. Wikarego był nieosobliwy.
Rozśmiał się znowu.
— Za kogo ten dyabeł Róża pójdzie, nie wiem. Wątpię aby za twojego Ottona, bo tego słyszę już zrujnowała tak, że mu się niewiele należy. Majątek podobno na sprzedaż, a on chory na suchoty. E! z nią to galopem idzie!
Rajmund mówił to z takiém jakiémś okrucieństwem, chłodem strasznym i szyderstwem, że Kwirynowi zimno się zrobiło najprzód, potém aż nadto gorąco. Zwykle umiarkowany i łagodny, uczuł się zburzonym tym cynizmem.
— Wiesz, Rajmundzie — zawołał — stary jestem i ostrzelany ze wszystkiém, ale ciebie słuchając, rumienię się. Oszczędź mi wstydu i nie mów więcej. Gdyby cały świat takim był, jakim ty siebie malujesz, nie wartoby na nim żyć było.
Rajmund popatrzył nań z pogardą.
— Nie nowina to dla mnie, żeś ograniczony i że życia nie rozumiesz — odezwał się. Ja się w retorykę i moralność a uczuciowość nie bawię. Com ci mówił niegdyś, tego się trzymam. Bogiem dla mnie życie i używanie, jakim kosztem, o to nie pytam. Niech się głupcy bronią. Patrz na świat cały: mocniejszy słabszego wszędzie zjada — to prawo natury, ja innych nie znam.
— Prawo bydlęce! zawołał Kwiryn w uniesieniu — nie chcesz więc być człowiekiem, wyrzekasz się duszy?
— Słowa! słowa! vox, praetereaque nihil, przerwał Rajmund...
Ty skiśniesz na nędznej profesurze w lichej dziurze — sameś winien sobie — ja mam więcej ambicyi.
— Ani jej, ani sukcesów twych ci nie zazdroszczę — wtrącił Kwiryn. Mam politowanie nad tobą, jak nad obłąkanym.
— Wzajemnością ci płacę! odparł Rajmund kłaniając się. Dajmy sobie pokój — kwita byka za indyka!
Oba nadąsani przerwali, lecz Rajmund nie wytrzymał długo i popatrzywszy na brata, począł mówić dalej.
— Na wesele nie mam cię co zapraszać! Wątpię żebyś przyjechał.
Baba moja, jak się umaluje i wystrychnie do ludzi, wcale niczego wygląda. Lat musi mieć pewno pięćdziesiąt kilka, ale to właśnie dobrze! Szaleć już nie będzie. Lubi wista i tłustą gawędkę. Zaraz po ślubie jedziemy na rezydencyą do Wilna, a tam rozpocznę taniec z wierzycielami... Już ja w tém, że się będą mieli zpyszna!
Szambelan był ciamajda; interesa są w daleko lepszym stanie niż się można było spodziewać. Trochę sprytu i sprężystości, a dobra białoruskie oczyszczę i dołączywszy zapis mej przyszłej żony — nabędę. Kto wie, może się i przy tutejszych utrzymam!!
Jak skoro rozwód stanie i ślub wezmę, pojadę do Petersburga i przez pierwszą żonę będę interesa robił. Pomoże mi. Żądna jest grosza.
Znowu się śmiać zaczął, co Kwiryna oburzyło tak, iż wstał, nie chcąc słuchać dłużej i wyszedł z pokoju, wracając do matki.
Rajmund wkrótce po nim zjawił się także, ale nawet nocować nie chcąc w Żulinie, konie kazał zaprzęgać i po chłodném pożegnaniu, odjechał.
W czasie pobytu profesora nie przybył już więcej. Po rzeczy swe zostawione u matki przysłał służącego i pozostał przy swej narzeczonej. Wiadomości od niego nie było już żadnych.
Matka unikała z Kwirynem rozmowy o synu, którego uważała za straconego; modliła się o jego nawrócenie tylko i płakała.
Około Trzech Króli, profesor musiał już być nazad na swém miejscu, przy uczniach swoich, i z niewymowną radością powitał Elzewiry na półce, stare wydania weneckie, nawet pargaminowe foliantów okładziny.
W tém na pozór jednostajném życiu, któreby komu innemu nie starczyło może na wyżywienie ducha, on znajdował się zupełnie szczęśliwym.
Ludzie prawdziwie silni duchem, wszędzie i zawsze najmniej potrzebują z zewnątrz posiłku i bodźców, własne środki im starczą. Posadźcie ich nad zdźbłem trawy i w niej znajdą przedmiot do badania, rozmyślania, uczenia się, wyciągania wniosków, z których gmachy budować będą. Człowiek słaby potrzebuje tego popychania do życia nieustannego z zewnątrz, tej gotowej karmi, którą czczość własną i bezsilność ratować musi. Wielcy ludzie obchodzić się tylko mogą małém, mali potrzebują bardzo wiele.
Zbiegł tak czas do Wielkiej nocy prawie, do której pozostawało parę tygodni, a Kwiryn zawczasu się cieszył podróżą na święta do Żulina, gdy umyślny posłaniec od siostry przyniósł mu wiadomość straszną o bardzo groźnej chorobie matki. Staruszka, chwyciwszy zimnego powietrza, dostała zapalenia płuc, które w jej wieku prawie było nie do uleczenia.
Profesor natychmiast się uwolnił i na całą noc poleciał do swoich z niepokojem, który mu ani o posiłku ani o spoczynku myśleć nie dawał. Pomimo całego pośpiechu, nie zastał już matki przy życiu, rozpłakana siostra rzuciła mu się na szyję.
Ciało na pogrzeb czekało...
Chwila to była dla Kwiryna okropna. Stara ta matka, którą zaledwie po kilka razy do roku widywał, stanowiła dlań jak jakaś świętość, węzeł z rodziną dawną, z przeszłością, bez niej nagle uczuł się sierotą. Na Rajmunda wcale rachować nie mógł, ani na serce, ani na pamięć o braterskich obowiązkach. Julia równie prawie dla nich była stracona, utonąwszy w świecie, który nie miał z tym żadnego związku... Ich dwoje z Jadzią zostali sami. Ona już nie pierwszej młodości, on zwiędły od pracy.
Na pogrzeb matki zjawił się Rajmund, który, choć jeszcze się nie ożenił z Szambelanową, bo formalności rozwodowe nie były dopełnione, przybył paradnym jej ekwipażem, z kamerdynerem, odegrywając rolę pańską, do której co mu dawało prawo, było niemal sromotném. Nie wstydził się jednak tego bynajmniej.
Z Kwirynem i siostrą zamienił ledwie słów parę, obiecując im przybycie swe za dni kilka do Żulina.
Z rana trzeciego dnia przyjechał w istocie, czarno ubrany, nachmurzony — zimny. Opowiadań Jadzi słuchał z roztargnieniem, a gdy się po obiedzie znaleźli sami z Kwirynem, odezwał się do niego.
— Sprawa sprawy nie tamuje — smutek smutkiem, a my do interesu przystąpić musimy. Matka miała dożywocie na Żulinie, a teraz ja mam na nim tak jak połowę, bo siostry biorą część czternastą. Ja tam o ten kiepski Żulin nie dbam, a teraz pieniędzy będę potrzebował; zapowiadam więc, że sprzedam schedę moje.
Kwiryn, który wcale na interesach się nie rozumiał, pobladł tylko usłyszawszy tę groźbę, lecz znając brata, miał tyle ostrożności, iż wymówił się nieznajomością swą i zdał wszystko na prawnika, którego miał uprosić.
Z narady okazało się, iż po odtrąceniu tego co długi wynosiły, miał Kwiryn parę tysięcy rubli do spłacenia, jeżeliby się przy Żulinie utrzymać pragnął, a tego sobie najgoręcej życzył. Miał nadzieję, że Rajmund się zgodzi na rozłożenie wypłat, na układ jakiś, któryby mu wybrnięcie z zobowiązań ułatwił.
Na pierwsze wspomnienie o tém, Rajmund odparł zimno.
— Ja pieniędzy potrzebuję. Wiesz że się sentymentami nie rządzę. U mnie interes interesem, a brata w nim dla mnie niema. Płać i bierz, a nie, to Żulin pójdzie na licytacyą.
Prosić na nicby się było nie zdało. Kwiryn wolał szukać pomocy u obcych, i, choć w ciężkich warunkach, znalazł przecie żądaną kwotę, ale płacąc ją, zarazem dał uczuć Rajmundowi, iż stosunki braterskie nadal istnieć już między nimi nie mogły.
Słysząc to, ruszył ramionami pan Rajmund.
— To mi wszystko jedno — odezwał się, nie rozumieliśmy się nigdy.
Ocaliwszy w ten sposób Żulin dla siebie i siostry, gdy począł się rozpatrywać w położeniu w jakiém się znalazł teraz, Kwiryn dostrzegł łatwo, iż dwóm obowiązkom zadosyć uczynić nie mógł. Trzeba było albo Żulin lub ukochaną profesurę i spokojne życie swe poświęcić, a zostać skromnym hreczkosiejem, aby pracą codzienną, oszczędnością, czuwaniem, wybrnąć z ciężarów i szmatek ziemi niegdyś ojcowskiej, macierzyńskiej, do któréj tyle pamiątek przyrosło — ocalić.
Ze wszystkich ofiar, jakie w życiu zmuszonym był uczynić — ta może kosztowała go najwięcej. Lecz była koniecznością. Kwiryn pojechał ze ściśnioném sercem podać się o uwolnienie... Wyrzec się przytém musiał tych lat, które mu dawały prawo do emerytury.
Rozstanie ze szkołami, z młodzieżą było dlań nad wyraz wszelki boleśném.
Łzy cisnęły się do oczu, gdy go koledzy i dziatwa tłumnie odprowadzali do kapliczki Aniołów Stróżów... Połowa serca biednego profesora zostawała tu w tym cichym zakątku, w którym mu tak błogo było, tak spokojnie jak u Boga za piecem.
Z nieotartemi prawie łzami dowlókł się Kwiryn do Żulina, gdzie nań czekała siostra — i tu dopiero odetchnął lżej, wmawiając w siebie, że zawsze mu kilka godzin pozostać może dla nauki i książek.
Pierwszą wiadomością jaką otrzymał od Jadzi, wysiadając niemal, było, że Rajmund wziął już ślub z wdową i natychmiast oboje państwo wyjechali do Wilna.
Oprócz tego oznajmiła z trwogą pewną Jadzia, że urzędowe jakieś pismo nadeszło do brata, którego ona otwierać nie śmiała. Jak wszystkie kobiety, Jadzia na sam widok urzędowej pieczęci, już była przerażoną. Kwiryn, który w tej tajemniczej kopercie nic ważnego się nie domyślał, uspokoiwszy siostrę, odłożył rozpatrzenie się w niej do jutra. Dzień ten, resztkę, chciał poświęcić na bezpieczne rozłożenie książek swoich, o które miał obawę wielką, czy w drodze nie zamokły.
Staroświeckie szafy stojące w sieni obrane były zawczasu na bibliotekę, i Jadzia z nich wyprowadziła wszystkie skorupki, porcelanę, obłamki jakie tam długo spoczywały.
Przyszłe życie brata i siostry, obiecywało się tu, jeżeli nie bardzo obfitém w roskosze, niezbyt dostatniém, przynajmniej spokojném i miłém. Jadzia obejmowała gospodarstwo całe nietylko kobiece, ale część męskiego, którego Kwiryn dopiéro uczyć się musiał.
Nie było już doń starego Gierstuta; następca, także dawniej sługa Marwiczów, poczciwy ale nie zbyt obrotny Panasiewicz, potrzebował wskazówek i dodawania mu odwagi, trwożył się bowiem najmniejszą rzeczą niepotrzebnie.
Kwiryn obiecywał wziąść się gorąco do gospodarstwa i uczyć się go z praktyki spodziewając iż parę lat starczy na obznajomienie z niém. Miał téż na myśli sprowadzenia sobie dzieł o praktyce rolniczej, któreby mu posiłkować mogły.
Nazajutrz rano potrzeba było przystąpić do rozpieczętowania pisma urzędowego, które taką w pannie Jadwidze budziło obawę.
— Powiększyła się ona, gdy Kwiryn, rzuciwszy okiem na nie, zbladł, ręce załamał i krzyknął.
Pismem tém oznajmywano mu o zgonie nagłym pana Ottona von Kellnera, zmarłego w stolicy, który na parę dni przed śmiercią rozporządzeniem testamentowém, przy świadkach uczynioném ze wszelkiemi formalnościami, legował dawnemu nauczycielowi sumkę dosyć znaczną.
Starczyła ona na uwolnienie Żulina od wszystkich jego ciężarów.
Pierwszy wykrzyk boleści i żalu po zgonie ucznia ukochanego, zakończył się łzami wdzięczności dla niego.
Z dołączonej kopii testamentu widać było, że umierając zostawiał swe majętności mocno odłużone. Pani Róża wyposażoną była sumą kilkudziesiąt tysięcy rubli, a że po Szambelanie brała także zapis dość wielki, od którego Rajmund nie mógł się żadnym wykrętem uwolnić, była więc dziedziczką co najmniej półtora kroć stu tysięcy. Z tém o męża nie mogło jej być trudno...
Niespodzianie położenie Kwiryna stało się przez to znośniejszém. P. Soter Rekszewski donosił, iż legat mógł być wypłaconym wkrótce, z sumy jakiejś w depozycie będącej, która nań została przeznaczoną.
Nie czyniło to profesora majętnym, lecz robiło go bezpiecznym, gdyż inaczej nie byłby przy największej oszczędności mógł się utrzymać na Żulinie. Ani jemu, ni siostrze niespodziane to szczęście głowy nie zawróciło. Oboje cicho za nie podziękowali Bogu, lecz to ani trybu ich życia, ani stopy jego nie zmieniło. Profesor tylko wykrzyknął, że uczoną Jenajską gazetę trzymać będzie i choć jedno pismo filologiczne. W tém znajdował szczęście całe...
Przez parę miesięcy Kwiryn urządzał się w domu, ustawiał książki, i nieśmiałe czynił wycieczki w pola, kłaniając się spotykanym wieśniakom, i zamierzając jak będzie można najprędzej szkółkę założyć.
— Nim tam do tego przyjdzie, odezwała się raz wieczorem siostra do niego, ja powiém o czemś, co było zawsze wolą matki...
Tyś się powinien ożenić!
— Daj ty mnie pokój! ofuknął profesor z oburzeniem wielkiém, ja już nie jestem w wieku do ożenienia. Czuję się starym. Któraby tam mnie chciała na naszym Żulinku... Nie! nie! Dobrze nam będzie jak jest. Gdyby się tobie trafił kto — no, nie mówię. Zmieścilibyśmy się wszyscy, bo ja miejsca wiele, nawet z książkami nie potrzebuję, a mnieby przy was było weselej.
Zarumieniła się Jadzia, i nie mówiono już o tém więcej.
Życie płynęło im cicho i błogo, a profesor zaczynał znajdywać, że gospodarstwo całego czasu nie pochłania. Studyował gorliwie Pliniusza, w którego erudycyi encyklopedycznej roskoszował się i podziwiał ją...






Kwiryn miał jeden z tych szczęśliwych temperamentów, które się z każdém prawie położeniem godzić umieją, gdy w niém fałszem się nie trzeba łatać. Oswajał się więc i z tém życiem wiejskiém, w którém znajdował przyjemności nowe, niespodziane, młode lata przypominające.
Zawód nauczycielski wdrożył go był do pewnej regularności i rachuby ścisłej z czasu; przywiązywanie się do godzin stało nałogiem, który przeszedł z nim do Żulina. Gospodarstwo w niektórych swych gałęziach godziło się dobrze z tą metodą, w innych ją łamało. Trafiały się niespodziane zajęcia i wypadki, które tryb życia z góry wyznaczony, wywracały. Profesor naówczas chodził trochę zmięszany i skłopotany, jakby grzech popełnił niesłuchając zegara.
Lecz tu gospodarstwo despotycznie rządziło, było na pierwszym planie; jemu musiał swe ulubione studya poświęcać i poddawać się wymaganiom.
Miało to swą dobrą stronę, bo nie dawało profesorowi zupełnie zaschnąć i stać się machiną filologiczną.
Jakkolwiek nauka była dlań najwyższym celem życia, obowiązki względem siostry, potrzeba utrzymania niezależności od ludzi, zmuszały zaniedbywać ją potrosze. Do tego przyczyniała się myśl smutna, że bądź co bądź, ze studyów swych on sam tylko mógł korzystać; uczniów nie miał, a o ogłaszaniu drukiem owocu pracy, myśleć nie mógł.
Robiło mu to wielką, dziecinną prawie przyjemność, gdy rozwiązanie szczęśliwe jakiej zagadki, co do tekstu, którego z klasycznych pisarzy, posłane do Jeny lub Halli, wydrukowane tam zostało. Ale się to trafiało rzadko.
W pierwszym roku pobytu na wsi, zaczął Kwiryn tęsknić za swą szkołą i towarzyszami. Pisywał do nich listy, odbierał odpowiedzi; raz pojechał w odwiedziny, i złożyło się tak, że wzięty za słowo, zaprosił profesora historyi z żoną i córką do siebie na wakacye.
Z profesorem, którego przezywano Seneką, dla tego że się lubił tym pisarzem zajmować, Kwiryn był w najściślejszych stosunkach przyjaźni. Byłto człowiek już nie młody, ale żwawy, krzepki, żywego temperamentu, wesoły i wielki bellico tibrorum. Jak Kwiryn, czytał wiele, chciwie, nienasycenie.
Sama pani profesorowa, imieniem Matylda, wielce poważna, sucha, milcząca, smutna, stanowiła zupełną sprzeczność z małżonkiem. Może właśnie melancholia, która była jej stanem normalnym, zmuszała Senekę do utrzymywania się w wesołym humorze za dwoje.
Państwo Senekowie mieli córkę jedynaczkę pannę Faustynę, już przeszło dwudziestoletnią, która we wszystkiém więcej wzięła z ojca niż z matki. Było to dziewczę śmiałe, żywe, zanadto na kobietę uczone, obdarzone pamięcią wielką, a zdaniem matki do gospodarstwa niezdatne, i z tego powodu nigdy za mąż wyjść niemające.
Ojciec się nią cieszył, bo czytała klasyków w oryginale i jak on lubiła czytać wiele. Matka to upodobanie, niewłaściwe dla kobiety, opłakiwała.
Z powierzchowności panna Faustyna przypominała ojca, marszczyła nawet brwi jak on, gdy się czém gorąco zajmowała; ale młoda była, zręczna i ładna. Trochę męskie i rubaszne miała ruchy i sposób znajdowania się między ludźmi, za śmiałą mowę, niekiedy nieco despotyczny zdradzała charakter, lecz z energią tą łączyła dobroć wielką i cierpliwość. Potrzebowała jej wiele z poczciwą matką, która świat i życie widząc w barwach najczarniejszych, narzekała, płakała, i troszczyła się nieustannie o coś, a gdy rzeczywistych powodów do martwienia się brakło, tworzyła je sobie.
W czasie swojego pobytu na profesorstwie, z Seneką i jego córką spotykał się Kwiryn bardzo często. Niekiedy panna Faustyna opanowywała go całemi godzinami, trzymając na rozmowie. Zajmował się nią, kłócił chętnie, lecz jak z innemi pannami tak z panną Faustyną, zrywał potem nagle i miesiącami ledwie zdaleka się im kłaniał...
Jakim sposobem Seneka sam się na wakacye zaprosił, czy Kwiryn jego, podobno profesor nawet dobrze nie wiedział. Złożyło się to niechcący, niespodzianie, ale gdy raz słowo było dane, cofać się nie myślał. Wracając do domu, układał tylko jak gości najwygodniej pomieści i co powie siostrze, która mogła niezupełnie być im rada.
Dla panny Jadwigi w konsyderacyą wchodzić musiała wielka rzeź drobiu, którą pobyt trzech osób spowodować musiał, starania o świeże mięso, dopilnowanie kuchni, dla której poczciwy Kwiryn był tak wyrozumiałym, iż nigdy mu się nic złém nie wydawało.
Pomieszczenie przybyłych już z góry ułożone, profesorowej i pannie wyznaczało pokoje przy Jadzi i z nią razem, a Senece z Kwirynem. Domek był szczupły, inaczej rozłożyć było trudno.
Pierwszego dnia po powrocie nie śmiał profesor oznajmić o tém siostrze; dopiéro nazajutrz uściskawszy ją i uprzedziwszy iż wie, że się pewnie gniewać nie będzie, przyznał się do zaproszenia.
Panna Jadwiga zamiast zakłopotania okazała z tego prawdziwą radość, wiedziała bowiem że to bratu zrobi przyjemność, i z góry obmyślać zaczęła urządzenie się jak najwygodniejsze z gośćmi przyszłemi. Kwiryn starał się ich odmalować w jak najpiękniejszych kolorach, — co do samej pani przyznając, że była kwaśną, ale razem ciesząc nadzieją, że powietrze i życie wiejskie z tego ją uleczy.
W pokoju profesora postawiono wcześnie łóżko dla Seneki; w dawnym matki, obok którego stała Jadzia, przygotowano wszystko dla profesorowej i jej córki. Jadzia co się tyczy kuchni porobiła wcześnie zapasy — i chociaż profesor ręczył, że do żadnych wykwintów i zbytków nie byli nawykli, gotowała się występować co się zowie.
Zawczasu sprowadzono kilka butelek wina starego francuskiego, którego miano używać pomiernie, lecz zbywać na niém nie powinno było.
Obrachowano dzień przybycia tak dobrze, iż profesor wyszedłszy na gościniec pod krzyż, miał przyjemność wkrótce zobaczyć budę, która mu obiecanych wiozła gości. Jechali bryką pożyczoną na folwarku, którą żydek końmi czterma nierównego wzrostu powoził, z wielkim wysiłkiem głosu i biczyska. Nienawykła do podróży rodzina, upakowana była jak najniewygodniej, i profesorowa miała powody nieustannie się lękać wywrotu, złamania osi, spadnięcia koła i t. p, gdyż furman wożący najczęściej wełnę lub towary, nie więcej się troszczył o ludzi jak o nie. Wszyscy zobaczywszy uprzejmego gospodarza powysiadali na gościńcu... Zdala widać było dworek maleńki i ubogi, który im Kwiryn pokazał.
Parva sed mihi apta, med nulli obnoxia, odezwał się Seneka.
Profesorowa okolicę znajdowała tém piękniejszą, że była smutną; panna Faustyna rozpatrywała się jeszcze... Żyd przodem wyprawiony już miał czas się wypakować i zajechać pod stajnię, gdy Kwiryn pokazując ciągle granice swojego państwa, i opowiadając o gospodarstwie, doprowadził gości do ganku, w którym na nich Jadzia czekała. Na stole był już obfity podwieczorek zastawiony, samowar kipiał, a panna Faustyna choć pomawiana o brak zamiłowania w gospodarstwie, z Jadzią już o kurach i gęsiach w dziedzińcu spostrzeżonych żywo rozprawiała.
Melancholicznej profesorowej więcej niż domek, podobały się jego starożytne sprzęty, o dawnej zamożności świadczące — Seneka poszedł zaraz z Kwirynem obejrzeć wyznaczone mu mieszkanie i uściskał go, spostrzegłszy przy swojém łóżku, ze trzy wydania listów i pism rzymskiego filozofa.
Pochwyciwszy je do rąk, tak się zaraz zajął niemi, że trzeba mu je było wyrwać prawie gwałtem, aby go do podwieczorku zaciągnąć.
Panna Faustyna w domu zwykle bardzo rozmówna, śmiała i rządząca się, tu nadzwyczaj się okazywała, jak na siebie, milczącą i wstrzemięźliwą. Patrzała, chodziła, wyglądała oknami, zabierała ciekawie znajomość z życiem wiejskiém, które prawie jej było obce.
Dnia tego dwaj towarzysze przegadali niemal noc całą, a Faustyna, dawszy usnąć matce, na ganku długo siedziała z Jadzią, która się ożywiła jej przybyciem.
Zwolna nieśmiałość profesorównej niknęła, właściwy jej charakter zaczął się objawiać nazajutrz. Poszła w dzień do pokoju ojca, a że tam pełno było książek Kwiryna, poczęła się w nich grzebać, zabrała z nich kilka, dowiedziała o innych złożonych w szafach w sieni, i w nich też gospodarowała, znajdując, że są bardzo źle poukładane.
— My tu je z panną Jadwigą uporządkujemy, rzekła odchodząc.
Zajmowało ją i gospodarstwo, rzecz nowa, tak że przyjaciółce towarzyszyła, dla obeznania się z niém, do obory i spiżarni.
Profesorowa tymczasem z robotą siedziała wzdychając w oknie. Wszystkim im od razu było dobrze z sobą i jakby się z Jadzią od wieków znali, do wieczora byli z nią, w najpoufalszym stosunku.
Z familią Seneki nowe życie wstąpiło do Żulina: weselej było, pełniej. Głos starego historyka, pełen rubaszności jakiejś i pogody niczém nigdy niezamąconej, rozlegał się po domku z jednej, z drugiej strony szczebiotanie Jadzi i Faustyny.
Uczona panna, jakby zapomniała o swych atrybucyach miejskich, tu rozprawiała o kuchni, o zapasach domowych, o różnych drobnostkach, z żywém zajęciem niemi. Chciała się stać użyteczną, rwała do roboty. Słowem szło dziwnie harmonijnie i raźnie dni pierwszych, a dwaj uczeni, gdy nie było dokąd na przechadzkę, szli gęsiego miedzami po polach i zapamiętale rozprawiali o kwestyach spornych z dziejów starożytnego świata...
W kilka dni zaczął się pewien ład tworzyć i program zajęć dziennych; wszystko wchodziło w karby. Profesorowa odżywiona, mniej nawet była smutną, a panna Faustyna odzyskała całą swą śmiałość dawniejszą. Nawykła przewodzić rodzicom, zaczęła rządzić się i u Kwiryna, a co gorzej, nim nawet samym, na co on przyzwalał.
Prawda, że te łagodne rządy niewieście były mu bardzo wygodne. Trzeciego dnia panna Faustyna lepiej od niego wiedziała gdzie która książka leżała i szła o zakład, że ją znajdzie pociemku. W szafach w sieni sama zrobiła porządek pewien i rozpierzchłe tomy poklasyfikowała systematycznie.
Kwiryn w wielu rzeczach odbierał od niej skazówki, które znajdował nadzwyczaj trafnemi.
Zdarzało się, że gdy w domu profesor Seneka zabawiał swą smutną zawsze żonę, a Jadzia biegała po gospodarstwie, Kwiryn w ganku zasiadłszy z panną Faustyną, zagadywał się z nią godzinami całemi.
Ile razy Jadzia to dostrzegła, starając się im nie przeszkadzać, obchodziła dworek i powracała do niego drugą stroną. Niekiedy Seneka, gdy się ci państwo zasiadywali nazbyt długo, wychodził z pokoju i stojąc w progu wołał.
— O czémże asaństwo możecie rozprawiać tak godzinami? hę?
Faustyna zarumieniona nagle zrywała się i wbiegała do dworku, a Kwiryn przyznawał się naiwnie, iż na przyjemnej rozmowie z profesorówną, ani się postrzegł jak mu czas upłynął.
Stosunek Kwiryna z nią był jakiś dziwny; czuł dla niej najżywszą sympatyą, widział że ona go lubi jak brata, a ile razy mu przemknęło się po głowie że to mogło prowadzić do małżeństwa, ogarniała go trwoga nadzwyczajna.
Żenić się niezmiernie obawiał. Miał w tym względzie teorye własne i zaczerpnięte w klasykach, które mu przedstawiły związki małżeńskie jako jeden z najtrudniejszych do rozwiązania problematów życia. Nie chciał ani siebie narażać na próbę niebezpieczną, ani kobiety na żywot z sobą nieszczęśliwy, gdyż w pokorze nie uznawał się godnym ani przywiązania ani poświęcenia, jakie związek trwały pociąga za sobą.
Zdaje się że profesor i żona jego, widząc stosunki tak bliskie i przyjazne Kwiryna z ich córką, rachowali prawie napewno iż się z nią ożeni.
W parę tygodni gdy już byli jakby jedną rodziną, Seneka raz znalazłszy się sam na sam z Faustyną, spytał.
— No — cóż? kiedy tam wasze wesele?
— Jakie? z kim? odparła panna.
— No — przecież to w oczy skacze, że wy z tym poczciwym Kwirynem romansujecie!
Faustyna się rozśmiała...
— Gdzież tam! zaczęła powoli — jesteśmy najlepszemi w świecie przyjaciółmi, niby parą kolegów wielce przywiązanych do siebie. Kwiryn zagadawszy się ze mną, nie puszcza mnie od siebie; gdy chcę odejść, za rękę chwyta i sadza przy sobie — ale o czémś inném nad przyjaźń serdeczną, niema mowy.
Jesteśmy jak brat i siostra.
— No, i więcej nie potrzeba — odparł Seneka. On jest nieśmiały, tyś rozumna, pomóż mu żeby ci się oświadczył: będziecie z sobą szczęśliwi.
— Ja z nim pewniebym szczęśliwą była, bo nie znam dla siebie sympatyczniejszego człowieka; ale jemu — jemu czegoś innego potrzeba, aby w nim się uczucie rozbudziło...
— A ja myślę że uczucie rozbudzone jest, rzekł profesor, tylko tchórzliwe...
Seneka wielce córkę zachęcał, aby nieśmiałemu koledze połowę drogi oszczędziła. Faustyna potrząsała głową i ruszała ramionami. Sama pani profesorowa wskutek swojego melancholicznego usposobienia utrzymywała, że oni mają już takie szczęście, że i to co najprawdopodobniejszém się wydawało, pewnie się nie uda. — Kwiryn tymczasem zdawał się zupełnie szczęśliwym.
Powoli owe przypadkowe posiedzenia na ganku z Faustyną, stały się zwyczajem. Niekiedy tylko z ganku wysuwali się dla odmiany w dziedzińczyk, a gdy wrota znajdowali otwarte, kilkadziesiąt kroków na grobelkę między wierzby.
Gospodarz miał wszakże na uwadze, aby się sam na sam z panną nie puszczać zadaleko, i gdy dworek z ócz tracić zaczynali, zawracał ku niemu.
Gdy tak raz szli z sobą, zajęci bardzo poważną rozmową, Kwiryn się odezwał nagle.
— Wie panna Faustyna, że gdy ztąd wyjedziecie, okrutnie nam tęskno będzie. Ja szczególniej tych wieczornych rozmów naszych nierychło zapomnę, będę czuł brak ich wielki.
Spojrzała nań śmiało profesorówna.
— A mnie się zdaje, rzekła, że rad będziesz pan do swej samotności powrócić, bo bądź co bądź, ją przekładasz nadewszystko.
Zamyślił się Kwiryn trochę.
— Dla czego tak pani sądzisz? zapytał.
— Powiem panu otwarcie, boć poufale z sobą jesteśmy i tego mi za złe nie weźmiesz, odezwała się Faustyna. Gdybyś pan nie przekładał samotności nad wszystko, do tej pory byłbyś sobie wybrał towarzyszkę.
Profesor głową potrząsł.
— Pani myślisz, że cudze szczęście wziąść na swą odpowiedzialność jest tak łatwo? W młodości z bardzo gorącém uczuciem zapomina się o następstwach; później, choćby uczucie było najsilniejsze, rozum i sumienie powstrzymują.
— A dla czegóż pan sądzisz, że osoba wybrana nie byłaby z nim szczęśliwa? spytała panna.
— Dla tego że a priori, ani ja ani ona zaręczyć za to nie może i obrachowanie przyszłości, która jest wynikiem tysiąca różnych przyczyn dla nas niedostrzeżonych, jest niepodobieństwem. Patrzyłem w mojém życiu na rozgorzałe serca — dodał profesor — z których wkrótce zostały tylko popioły, lub co gorzej — strupieszałe szczątki.
Panna Faustyna pomilczawszy trochę, zapytała go.
— Kochałeś się pan kiedy?
— Ja? odparł przestraszony profesor rumieniąc się.
— Mów pan prawdę! dodała śmiejąc się profesorówna.
— No, to powiém. Nie — zawołał Kwiryn. Ile razy zabierało się na coś podobnego w sercu mojém, wczas cofałem się przez tchórzostwo.
Powiem więcej: kilka razy w samej pannie Faustynie gotów byłem się zakochać, a teraz, gdyśmy tak długi czas z sobą przebyli, mogę się przyznać że — że taki jestem rozkochany — ale, cugli sobie nie puszczę!!
Profesorówna stanęła i poczęła mu się przyglądać litościwie.
— Co pan pleciesz? spytała.
— Prawdę mówię. Kocham się w pannie Faustynie, ale potrafię to zwalczyć, bo wiem że najprzód pani mi nie możesz się wywzajemnić...
— Któż to panu powiedział? odparła profesorówna.
Kwiryn zmięszał się, ujął ją nieśmiało za rękę.
— Nie żartuj panno Faustyno.
— To nie są wcale żarty, ja dla pana mam serdeczne uczucie — braterskie... odpowiedziała panna.
Kwiryn ją w rękę pocałował.
— A gdyby ono na próbę zostało wystawione — rzekł, gdybyś pani spoufaliwszy się ze mną, poznawszy mnie lepiej, rozczarowała się, zbrzydziła mnie sobie, i za chwilkę przelotnego może uczucia opłacać miała całém życiem??
Profesorowa zamilkła chwilę.
— Nie mogę się panu narzucać — rzekła — lecz....
Zamilkła nieco zarumieniona i chciała wracać ku dworkowi.
Profesor zatrzymał ją.
— Panno Faustyno — rzekł, biorąc powtórnie rękę i niosąc ją do ust z uszanowaniem. Zróbmy umowę. Przyjedźcie do nas na wakacye w roku przyszłym: jeżeli się jej serce dla mnie nie zmieni, znajdziesz pani wiernego sługę w gotowości pójść z nią do ołtarza... Będę szczęśliwy, to pewno, ale pani??
Faustyna położyła mu rękę na dłoni.
— Dziwak pan jesteś — ale zgoda — do przyszłego roku.
— I, niech to zostanie między nami — dodał żywo Kwiryn.
Wstydzę się mojego tchórzostwa, gdy pani jesteś tak mężną i tak łaskawą — przemódz się nie mogę...
Uśmiechnęła się panna Faustyna.
— Co do mnie, rzekła spokojnie, możesz być pan pewnym że się nie zmienię. Za mąż pójść trafiło mi się, jestem trudną; w panu cenię szlachetny charakter i sympatyczne jakieś z mojém usposobienie. Będę czekała, kiedy chcesz.
Kwiryn nieśmiało przycisnął jej rękę do serca, pocałował raz jeszcze, niepomnąc na to, że już z ganku można było widzieć te czułości. Jakoż Jadzia je wyszpiegowała z okna, profesor z ganku — byli pewni, że coś się rozstrzygnąć musiało.
Kwiryn co najprędzej zmienił rozmowę, popatrzyli sobie w oczy, uśmiechnęła mu się Faustyna i wrócili spokojni napozór, jakby nic nie zaszło.
Profesor jednak w ganku ojca znalazłszy, czując że jest zmięszany, wymknął się ochłonąć do swego pokoju.
— No — a cóż? skończyliście z Kwirynem? zapytał Seneka córki; admirowałem tu ztąd jak cię za ręce chwytał i ściskał...
Faustyna się uśmiechnęła, ale poważnie.
— Zdawało się ojcu — rzekła — Kwiryn ma taki zwyczaj, gdy żywo się zajmie czemś, ręce chwytać, całować nawet i ściskać, ale u niego, to innego nad poufałą przyjaźń, nie ma znaczenia.
Seneka ruszył ramionami — i popatrzywszy na córkę, rzekł cicho.
— Sekreta! niechże będą sekreta! Waćpanna masz nadto swojego rozumu, ażebyś mojego potrzebowała. Rób jak lepiej, ja się nie mięszam.
Jadzia, która także się domyślała finału, życząc go sobie dla brata, zobaczywszy iż pobiegł do pokoju swego, pogoniła za nim. Rzuciła mu się na szyję.
— Kwirynie! widziałam! wiem! oświadczyłeś się Faustynie!
Prawda! Tam na grobli, zdaleka postrzegłam jak ręceście sobie podawali, a ty raz wraz całowałeś.
Profesor podniósł ręce obie do góry.
— Na miłość Boga! cicho! nie ma nic! nie mówiłem nic! całowałem żartem...
Jadzia odskoczyła zdziwiona.
— Kwirynie! ja mam oczy i serce które odgaduje.
— A ja ci daję słowo, że dotąd niema nic!!
Popatrzał na nią tak jakoś przekonywająco i błagalnie zarazem, że Jadzia zwątpiła i zamilkła.
— Mów co chcesz — odparła chłodnąc — niema dotąd nic, ale będzie.
Profesor na to odpowiedział.
Proszę cię — każ dawać wieczerzę, wiesz że profesorowa nie lubi jeść późno.
Wymknęła się brząkając kluczykami siostra — trochę gniewna i urażona na brata.
Przy wieczerzy, gdyby nie znakomity takt i zimna krew panny Faustyny, profesor byłby się zdradził, tak nieswój i milczący zjawił się do stołu. Profesorówna nie zmieniwszy bynajmniej humoru, nie straciwszy odwagi, dodając jej wszystkim, utrzymywała rozmowę i zatarła ślady wrażenia, jakie po sobie zostawiła przechadzka.
Skutkiem tego porozumienia dla ócz baczniejszych ojca i Jadzi było, że choć napozór byli z sobą Kwiryn i Faustyna jak dawniej, siadywali z sobą dłużej, obchodzili się poufałej, czuć było zbliżenie się jakieś i niby tajemną umowę. Oczy ich mówiły więcej i śmielej.
— Gadaj ty sobie co chcesz, mówił Seneka do córki: wy się z sobą znacie jak łyse konie. Dlaczego to ma być sekretem dla mnie i dla matki, nie rozumiem wcale.
Faustyna milczała, i to coś znaczyło.
Gdy dzień odjazdu nadszedł wreszcie, Kwiryn najprzód na najmowanie koni nie pozwolił, kazał swoję wygodną brykę przygotować, a Jadzia z własnego domysłu napełniła ją zapasami nie na drogę, ale do domu. Pod kozłem woźnicy kryła się utajona faska masła, w workach i węzełkach różnego rodzaju krupki, jedne ulubione Senece, drugie dla delikatnej pani zdrowe i t. p. Kwiryn kawał drogi odprowadzał swych gości, a nie było bez kozery, że on i panna Faustyna szli jakiś czas pieszo z sobą, tak się urządziwszy, aby rozmowa ich do uszu rodzicielskich nie dochodziła.
Przy ostateczném już w bryce pożegnaniu, całując w rękę matkę melancholiczną, odezwał się Kwiryn.
— Niech pani pamięta że mam słowo — na przyszłe wakacye!!
— Tak, ale na święta wyborniebyś pan nam mógł oddać rewizytę, przerwała Faustyna. Rok okrutnie długi się wyda...
Seneka z całej duszy zapraszał; stanęło na tém, że Kwiryn w czasie świąt się obiecał.
We dworku Żulińskim wydało się straszliwie pusto, a jakby naumyślnie panna Faustyna pozostawiła po sobie wszędzie widome wspomnienia. Książki były przez nią uporządkowane, w niektórych ona zakładki powsuwała. Na stoliku Kwiryna znalazł się kartelusz, a na nim dwa wiersze Horacyusza napisane jej ręką, — wielkiego znaczenia. Co najprędzej schował je do pugilaresu Kwiryn, i gdyby się nie wstydził, byłby je pocałował...
Siostra teraz gdy pozostali sami, takie mu ciągle robiła wymówki, tak go prześladowała Faustyną, do której się przywiązała, iż Kwiryn naostatek jej się przyznał, że — tylko dla większego upewnienia się się o własném i jej sercu, na rok ostateczne postanowienie odłożył.
Jadzia śmiała się i gniewała razem; jej pilno było dla brata i dla Faustyny, bo wiedziała bardzo dobrze, iż profesorówna kochała się w Kwirynie. On temu zaprzeczał dowodząc, iż nikt w świecie w nim się kochać nie mógł, i że panna jeśli dlań miała trochę szacunku — to już było bardzo wiele.
Siostra miała najmocniejsze przekonanie, iż po tym śmiesznym roku próby, brat się niezawodnie ożeni; zawczasu więc już robiła do tego przygotowania w domu...
Kwirynowi na pół dane słowo zupełnie zwichnęło życie; chodził trwożnemi myślami miotany, niespokojny — niekiedy opanowany do tego stopnia obawą jakąś, że mizerniał, i najulubieńsze prace swe rzucać musiał, nie mogąc się zająć niemi.
Naówczas Jadzia, znająca go już doskonale, śmiechem i żartami rozpraszała te smutki.
Od Rajmunda wprost żadnych nie było wiadomości, ludzie jednak wiele o nim mówili, i nim się zajmowali. Wziął się zaraz bardzo czynnie do interesów, i już się to odbijało w majątku, który Szambelan zostawił w sąsiedztwie. Wierzycieli opanowała trwoga wielka; niektórzy z nich w fałszywém przekonaniu, iż Kwiryn mógł mieć wpływ jaki na brata, poprzybiegali do niego z prośbami o pośrednictwo i narzekaniami na niesłychane zamachy, któremi groził im mąż pani Szambelanowej.
Kwiryn wymawiać się im musiał tém, że stosunków żadnych nie miał z bratem, który stał się dla niego obcym zupełnie.
Prawnik, którego z ramienia swojego wysłał tu Rajmund, opowiedział w miasteczku o stosunkach jakie miał pryncypał jego w stolicy i radził wierzycielom układy, jeżeli nie chcieli stracić wszystkiego.
Korzystano z najmniejszej nieformalności, zaniedbania, przemilczenia, aby wierzycieli, którzy Szambelanowi ufali do zbytku i nieopatrznie zaniechali pilnować się — odprawiać z niczém. Wrzaski i narzekania wcale w rachunek nie wchodziły.
Wedle wieści jakie przybywały z Wilna, p. Rajmund z żona otworzył tam dom na stopie, do której przywykł był w Petersburgu i mieszkał na przemiany tu i w stolicy.
Pani Róża, która się wydała za mąż, za bogatego przedsiębiercę budowy kolei żelaznych, miała, jak powiadano, silnie dopomagać pierwszemu mężowi, z pomocą stosunków jakie w wielkim zachowała świecie.
Wkrótce téż dowiedział się Kwiryn, iż brat jego na łup wierzycielom oddawszy majątek położony w Kobryńskiém, nabył na imię swoje i żony całe dobra białoruskie.
Oprócz tego szeptano coś o rozmaitych interesach bardzo korzystnych, które miał nawspół podejmować z temi co ich sami prowadzić nie umieli.
— Co pan chcesz! rzekł mu przybyły pod koniec roku z Wilna prawnik, który majątek tutejszy zdawał nowonabywcy — co pan chcesz — pański brat już ma magnacki majątek w ręku a czego się dorobi przy swej zręczności, rozumie i stosunkach, tego przewidzieć niepodobna... Szczęśliwy człowiek!
Stara Szambelanowa poszedłszy za niego odmłodniała — wygląda wcale niczego... A dom prowadzą!!






Rok upłynął, i Seneka z rodziną, dotrzymując słowa, znowu, tym samym żydem i tąż samą bryką, trochę lepiej wysłaną, przybył do Żulina.
Zamierzony kres próbie kończył się, lecz podobno nie czekając nań, w czasie świąt już Wielkanocnych, zaręczył się Kwiryn z panną Faustyną. Wesele więc nastąpiło w Sierpniu, a odbyło się tak cicho i skromnie, bez gości (wyjąwszy proboszcza), iż mało kto o niém wiedział. Kwiryn nie znosił żadnych występów, obawiał się towarzystw tłumniejszych i chciał uroczyste dni życia przebyć w skupieniu ducha, sam na sam ze swą młodą żoną i jej rodzicami.
W sąsiedztwie wyrzucano mu to jako skąpstwo — o czém on nie wiedział. Stosunek przyjacielski z panną Faustyną tak przygotował oboje, iż nie potrzebowali prawie nic zmieniać w obejściu się z sobą.
Seneka z żoną, zrozumiawszy to, iż pobyt ich obojga teraz mógł dla młodego małżeństwa być niewygodnym, choć wstrzymywano ich i proszono, obiecawszy się na święta, powrócił do Świsłoczy.
Młoda gospodyni, której Jadzia zaraz chciała oddać kluczyki i rządy, ofiarując się jej być pomocą, zwróciła jej śmiejąc się te godła panowania, zarzekając się iż wcale nie myśli psuć tego co ona tak dobrze zagospodarowała.
— Czasu nawet nie mam, odparła; najprzód z Kwirynem muszę o tysiącu rzeczach radzić i kłócić się z nim; chcę być z nim ciągle razem. Muszę doprowadzić go do tego, aby się i sam rozkochał szalenie i w moję miłość dla siebie uwierzył!!
Po całych dniach siadywali razem w kancelaryi, przy stoliku z książkami, ale Jadzia dowodziła że żadne z nich ani kartki nie tknęło i że sobą a nie nauką się zajmowali. Wieczorem chodzili najczęściej sami na przechadzki... Kwiryn, dotąd regularny bardzo i pilnujący zegara, pod wpływem żony, której poddał się najzupełniej, zaniedbał i zapomniał o dawnych nałogach...
Siadywali czasem do późna, wstawali o dziesiątej, obiad przychodził gdy chciał i już w końcu Jadzia musiała zaprowadzać jakiś porządek. Więcej roku trwało to życie jakieś niesforne a bardzo szczęśliwe, urodzenie syna dało hasło do uspokojenia i ładu. Faustyna karmiła go sama, profesor siedział nad kolebką, chociaż go odpędzano.
Mamyż opisywać zwykły przebieg życia ludzkiego, które jest ciągłą, choć czasem wolną metamorfozą człowieka, uczucia, i sił jego? Wszystko ulega temu prawu zmiany, a szczęśliwym jest kto raz obrawszy kierunek stały, nie zbacza z niego, podlegając tylko wpływom, które jego prądem idą. W sercach poczciwych, w umysłach niespaczonych nie zmienia się przynajmniej zasadnicza ich natura — pozostaje sobą. Tak Kwiryn z całem swém przywiązaniem do żony przetrwał pierwszą gorączkę miłosną, i ona zachowała dlań uczucie, z którém niemal mu się niegdyś narzucać musiała...
Po synku, przyszła w lat parę córeczka, która nie żyła długo.
Lat dziesiątek przeminął jakoś na wsi niepostrzeżony, nieliczony. Zmarła stara profesorowa, a Seneka dla coraz słabnącego wzroku, musiał z emeryturą wycofać się ze swego zawodu. Zamierzał osiąść gdzieś w miasteczku, lecz ani córka ani zięć nie pozwolili na to. Ściągnięto go gwałtem do Żulina. Kwiryn osobny dlań domek wystawił w ogrodzie.
W ciągu tego dosyć długiego czasu dla innych — co się z panem Rajmundem działo, Kwiryn wiedział tylko ze słuchów, przez ludzi. Nigdy brat się nie zgłosił do niego, nie okazał chęci przyznawania się z nim do pokrewieństwa. Powiadano nawet, że pytany przez kogoś czy był w jakim stosunku z Marwiczem z kobryńskiego, zaledwie do dalekiego jakiegoś przyznawał się kuzynostwa. Rajmund był teraz co się zwało wielkim panem. Oprócz dóbr białoruskich, miał znaczne majętności około Wilna, dom własny w mieście — i — jak powiadano, kapitały. Brał udział w wielu przedsiębierstwach budowy kolei, gmachów, mostów, i — wiodło mu się doskonale. Ludzie mówili o nim z poszanowaniem, jakie należy wielkiej sile. Co się tyczy charakteru i osoby, wyrażano się różnie. Przyznawano mu tylko jednomyślnie nadzwyczajnie trafny rzut oka w interesach, zręczność niezrównaną i energią niczém niezachwianą w przeprowadzaniu raz powziętych planów.
Byłto już człowiek znany i chętnie widziany w sferach wyższych, zaszczycony kilku honorowemi prezesostwami i tytułem Radcy. Powiadano że przyjaciół nie miał tak dalece, ale, z czém mu lepiej było — obawiano go się i kłaniano nisko.
Opowiadania te dochodziły do Kwiryna, który ich słuchał ciekawie, a im bardziej szczegółowe były, tém mniej zachęcały do zbliżenia się i zawiązania stosunków nanowo. Drogi dwóch braci rozchodziły się teraz tak daleko od siebie, iż ich sobie obcemi uczyniły.
Z zapisu biednego Ottona zmarłego tak wcześnie, Kwiryn odzyskał był prawie wszystko; pozostało jednak parę tysięcy rubli, dla których nieodzowną stała się podróż do Wilna. Stary Soter obiecywał je wypłacić z ustępstwem zaległych procentów, wzywając profesora aby sam na dni kilka przyjechał dla formalnego pokwitowania.
Nawykły do domu, w którym mu było dobrze, nie oddalał się Kwiryn nigdy, chyba zmuszony, na kilka godzin. Dłuższa podróż bardzo ciężką dlań była, zakłopotał się koniecznością przedsięwzięcia jej i posmutniał. Porzucić żonę, dzieci, dom, a wreszcie i książki ukochane, odbywać podróż niewygodną, kosztowną, samemu, z niepokojem w duszy o ten Żulin, do którego był przyrósł — wydawało mu się nieszczęściem prawie.
Przez te lata ostatnie ociężał był, zardzawiał, postarzał, a żona się tém niepokoiła. O ile on podróży się tej opierał, o tyle ona zaczęła do niej namawiać i zachęcać.
— Potrzeba żebyś jechał, doprawdy, nie tak dla tych pieniędzy, jak żebyś się przetrząsł, rozruszał i orzeźwił. Nadto bo zasiedziałeś się w domu, mówiła do niego.
— Ale, duszeczko moja — po co się ja mam trząść? Świata nie ciekawym, podróż mnie zmęczy, odwykłem od niej. Dałbym plenipotencyą i wszystkoby się skończyło...
— A ja mówię żebyś jechał, nalegała żona. Sam mi później podziękujesz... Przed czasem, siedząc, starzejesz i robisz się ociężałym, książki cię pochłaniają. Umysł potrzebuje spoczynku i odmiany. Jedź... Ja mam dużo sprawunków, które mi porobić musisz...
— Właśnie ja się do tego zdałem! mruczał profesor...
— Potrafisz je zrobić, bo ja dam bardzo dokładne informacye — mówiła żona. Naostatek i książki się tam u Zawadzkiego znajdą, do których wzdychasz dawno...
Faustyna miała wpływ wielki na profesora, wzięła w pomoc starego ojca i Jadzię — tak że gdy się wszyscy naposiedli na Kwiryna, w końcu i on przyznać musiał, że podróż była nieuchronną. Odkładał ją z dnia na dzień, zwlekał, nudził — nareszcie prawie niewiedząc sam jak do tego przyszło — wybrać się musiał.
Parę książek wziął z sobą do bryczki, aby na piaskach powoli jadać zaglądać do nich, i na popasach a noclegach czasu nie tracić. Jechał dosyć wygodnie starą bryką, tą jeszcze którą dawniej Senece pożyczał, odnowioną tylko i pomalowaną nanowo, własnemi końmi i z chłopakiem do usług, który podróżą pierwszą w życiu tak długą, radował się wielce.
Zapasy z domu aż do samego Wilna starczyć miały.
Jesień była jeszcze bardzo ciepła i piękna, drogi nie zbyt popsute, piaski stężałe od deszczów, i profesor prędzej daleko na miejscu stanął niż się spodziewał. Doznał téż na samym wstępie wrażenia, którego nie przewidywał. Czasy akademickie zapomniane, przypomniały mu się żywo i serce uderzyło wspomnieniami młodości. Na każdym kroku stało jakieś widmo przeszłości, witając go i uśmiechając mu się. To co sądził zupełnie już martwém i przysypaném popiołami, wstało z grobu. Młodość którą tu widział, odżywiła go; poweselał i posmutniał razem, lecz z odrętwienia, w jakie go wprawiło szczęście domowe, otrząść się musiał.
Uczuł się jakby innym człowiekiem i nie było mu z tém przykro; doznawał tylko chwilami uczucia jakby zgryzoty sumienia, za to iż w myśli niewiernym się stał szczęściu swojemu teraźniejszemu.
Pierwszego wieczora zaraz powstrzymać się nie mógł od błądzenia po ulicach, na których szukał zmian i pozostałości po dawnych czasach. W wielu kątach znalazł dzień wczorajszy tak zachowany, jakby go od dzisiejszego lat wiele nie dzieliło...
Łzy mu się kilka razy zakręciły w oczach.
Nazajutrz poszedł do Sotera. Stary posunął się bardzo, lecz interesów nie rzucał, trybu życia nie zmieniał i trzymał się na swój wiek dobrze. Oczy mu tylko nie służyły, nad papierami popsute.
Rozmowa pierwsza przekonała Kwiryna, że wyśmienicieby się był mógł obejść bez podróży i sprawę załatwić przez posły. Domyślał się w tém nawet intrygi żony, która chciała go koniecznie zmusić do rozerwania się i odświeżenia wrażeniami nowemi. W ciągu gawędy, Soter począł mówić o panu Rajmundzie.
— Juściż nie może to być, abyś asindziej nie odwiedził chociażby brata. Prawda że to dziś jest figura, wielki pan, ale związki krwi nie zrywają się nigdy.
— Ja tam o tém nie myślałem, żeby mu się narzucać — odparł Kwiryn. Widziećbym go rad zapewne, alebym sobie nie życzył, aby mnie posądził, iż mogę czego żądać od niego, albo się chce stosunkami z nim przechwalać.
— Choćby dla ciekawości powinieneś asindziej zajrzeć do niego, dodał Soter.
Kwiryn zamilkł, wspomnienie to o bracie jednak utkwiło w nim. Wyszedłszy od adwokata, powiedział sobie, że go tam przecież nie zjedzą, gdy pójdzie.
— A nie przyjmą mnie! Bóg z nim.
Drugiego dnia począł myśleć seryo o odwiedzeniu brata. Jako niedoświadczony i niepewien zwyczajów wielkiego świata, do którego Rajmund należał, postanowił ustroić się we frak z rana, wziąść chustkę białą na szyję i — nie chybiając panu Radcy, pójść mu się pokłonić.
Wybrawszy się, przechodząc około restauracyi w której z Wilna wyjeżdżając się żegnali, pomyślał sobie jak się to zmieniły czasy. Rajmund dotrzymał słowa, wyrósł jak obiecywał, lecz czy był szczęśliwym?? O tém się miał dopiéro przekonać. Żydek poprowadził go do kamienicy, będącej teraz własnością p. Rajmunda. Kwiryn znał ją dawniej, lecz była do niepoznania odmienioną, aby na mały pałacyk wyglądała. Państwo Marwiczowie zajmowali ją całą. Na dole stała służba i znajdowały się składy, na pierwszém piętrze apartamenta paradne i pokoje pani, na drugiém stał sam p. Rajmund, sekretarz jego i kancelarya. Mnogie interesa czyniły ten dwór nieodbicie potrzebnym.
We wrotach opatrzonych we dwie misternie rzeźbione latarnie, stał szwajcar, który mu ukazał na wschody, a że żądał widzenia się z panem, kwaśno posłał go na drugie piętro.. Cisza uroczysta panowała w domu pięknie urządzonym, ale smutnym. Zaszedłszy po dywanach na piętro, domyślił się Kwiryn drzwi i otwarłszy je znalazł w obszernym przedpokoju. Tu na krześle wygodném spoczywał służący w liberyi, poważna i przejęta ważnością stanowiska swojego postać, która się podniosła z pogardliwą miną na widok wchodzącego i mierząc go od stóp do głowy, spytała czego sobie życzył.
Kwiryn odparł, że chciałby się widzieć z panem.
Tymczasem płaszcz mu się odchylił, i pod nim pokazał frak — a biała chustka na szyi.
Służący wiedział, że po fraku przed południem włożonym i po białej chustce na rano, poznaje się ubogich natrętów, którzy obyczajów świata nie znają; skrzywił się i patrząc w okno, odparł mu zimno, iż Jaśnie Pan Radca o tej godzinie nie przyjmuje.
Profesor zapytał więc pokornie, kiedyby mógł się widzieć.
Na to pytanie natrętne, służący nie odpowiedział rychło i lekceważąco w końcu, siadając na swe krzesło, rzekł, jakby się go pozbywał.
— Bywa różnie — ja tam nie wiém. Proszę przyjść kiedyindziej...
Kwiryn który przewidywał, iż go tu coś podobnego spotkać może, miał już zawczasu przygotowany bilet, wystrzyżony z kawałka papieru i własnoręcznie podpisany; wyciągnął go więc służącemu, który nawykły będąc do kart wizytowych na pięknym papierze, z herbami, ledwie raczył przyjąć i rzucił na stoliczek stojący blisko, o który ziewając się opierał.
Krótka ta scena w przedpokoju brata, uczyniła na Kwirynie wrażenie dziwne; śmiać mu się chciało. Cała ta wielkość i państwo nie obudziły w nim najmniejszego ani poszanowania ani za- zdrości. Radby był tylko zobaczył, co się za tą teatralną dekoracyą kryło.
Zwolna zszedł po wschodach, na które właśnie dwóch panów niemłodych, wyglądających bardzo poważnie, wstępowało — i znalazł się znowu w bramie. Tu szwajcar, figura opasła, który w niepoczesnym profesorze domyślał się z kwitkiem odprawionego solicytanta, zaczepił go poufale.
— A co? nie przyjęli pana?
— Nie — odparł Kwiryn.
— Bo o tej godzinie z prośbami i interesami nie przyjmują, dodał łaskawie szwajcar.
— Ale ja ani prośby ani interesu nie mam — odezwał się, uśmiechem żegnając go, Kwiryn i — odszedł...
Na górze p. Rajmund, który się dokończył właśnie ubierać, po chwili zadzwonił na służącego.
— Był tam kto?
Sługa, który na bilet pisany nawet nie spójrzał, podał go panu w milczeniu.
Obojętném z razu okiem rzucił nań znudzony, zestarzały, dumny pan Radca. Wejrzenie zatrzymało się na kartce i zdumione pozostało długo w nią wlepione.
„Kwiryn Marwicz. “
Dwa te wyrazy cały świat przeróżnych wspomnień, i myśli wywołały w duszy dorobkowicza. Począwszy od ubogiego domku w Żulinie, od czasów akademickich, od dworku w Świsłoczy, w różnych postaciach przedstawiał mu się ten brat, o którym słyszał że się nędznie z córką profesora ożenił i biedę na wsi klepał. Nie widział go od tak dawna. Kwiryn się nie zgłaszał do niego przez lat tyle, iż przypuścić nie było podobna, aby bez przyczyny ważnej jechał do Wilna i stawił się u niego.
Rajmundowi zaraz na myśl przyszło, iż niepraktyczny pedagog wszystko stracić musiał, znajdował się w potrzebie i przybywał brata błagać o pomoc i ratunek.
Zmarszczył się i usta zaciął.
Służący czekał, czytając w twarzy pana.
— Czy jaśnie pan każe przyjąć tego jegomościa, gdyby przyszedł drugi raz? zapytał służący.
Jaśnie pan właśnie dumał nad tém. Całkowicie odtrącić brata, drzwi mu zamknąć przed nosem, nie wypadało. Niedbał Rajmund o opinią, z której się zwykł był śmiać pogardliwie, jednakże nie chciał jej drażnić.
W duchu mówił sobie.
— Prawdziwe nasłanie Boże i kara ci biedni ludzie, co na majętnych rzucają się jak na pastwę. Pokoju od nich niema; zdaje się im że człek całe życie na to pracował, aby ich potém obdzielał... Trzebaby siedzieć tylko na zawołanie z ręką w kieszeni!!
Nie był jeszcze pewnym co ma zrobić z bratem, a im więcej myślał, tém mocniej się w tém utwierdzał, że musiał doń po sukurs przybywać.
— A to tego nie zbyć lada czém! myślał dalej — ani setką ani półtora rubli... Wie żem bogaty. Każe sobie służyć i będzie wprost domagał się tego jak obowiązku. Raz zaś począwszy dawać, końca temu nigdy nie będzie.
Marszczył się coraz bardziej.
Bilet rzucił od niechcenia na stolik, potém go zasunął pod jakąś miseczkę i odparł czekającemu.
— Jeśli nikogo u mnie nie będzie, przyjąć go...
Kwiryn szedł powoli do swej gospody, rozmyślając nad tém czy ma być powtórnie u brata, czy drugi raz szczęścia nie próbować — gdy posłyszał za sobą chód żywy; obejrzał się i zdało mu się że mocno zestarzałego, zmienionego widzi brata.
W istocie onto był. Doktorowie nakazali mu dla braku apetytu przedobiednią przechadzkę, i zaraz po odejściu Kwiryna, po odprawieniu służącego, p. Rajmund wybiegł, bo się był opóźnił.
Piękna niegdyś twarz, tak była wymęczona i blada, że się dużo starszym niż był wydawał; gdy profesor utył i ociężał, on wysechł, pożółkł, wczesne marszczki krajały mu już twarz, która wyraz miała surowy, zimny, niemiły, odstręczający.
Nadzwyczaj staranne i modne ubranie, na pierwszy rzut oka dawało poznać w nim człowieka majętnego i wyższego towarzystwa; w dziurce od guzika tkwiła rozetka dwukolorowa, w ręku miał laskę z przepysznie rzeźbioną główką.
Obok niego Kwiryn ze swą białą krawatą, cylindrem nieco przedawnionym, płaszczem który kobryńskiego krawca był dziełem, wydawał się prawie śmiesznie; lecz na jego wypełnionej, rumianej wieśniaczej twarzy świeciła pogoda sumienia i serca...
Rajmund w całym swym blasku zdawał się światu złorzeczyć i wyzywać go, Kwiryn mu się dobrodusznie uśmiechnął.
Profesor nie był pewien czy ów mężczyzna przypominający Rajmunda, był nim w istocie. Przypatrywał mu się ostrożnie, gdy właśnie pan Radca raz nań skierowawszy wzrok roztargniony, także na pół poznał w nim brata, i wahał się jeszcze czy ma go wyminąć, nie postrzedz, czy od razu się go pozbyć w ulicy. Niepewność trwała czas jakiś. Kwiryn idący przodem począł zwalniać kroku, Rajmund w niepewności — ociągał się także.
Radca nie był z rodzaju tych ludzi, którzy wymijają niebezpieczeństwo; w naturze jego było przyjmować walkę, nie odkładać i kończyć od jednego cięcia. Zdało mu się i tu, że najlepiej będzie zbyć się natręta od razu: przyśpieszył więc kroku, brwi ściągnąwszy i wzrok wlepiając w Kwiryna, natarł na niego.
Profesor, który pośpiech ten wziął za objaw uczucia, wzruszony sam, zapomniawszy gdzie byli i jakie to mogło za sobą pociągnąć następstwa, rzucił się z okrzykiem bratu na szyję.
Rajmund nigdy się tak poufałej napaści nie spodziewał, pochwycony nagle, osłupiał na moment. Serce mu nie uderzyło, zarumienił się, chciał odepchnąć, sapnął, a gdy Kwiryn z uścisku go uwolnił, długo nie mogąc przyjść do siebie — stal w niepewności, wesołą czy kwaśną twarzą ma go przywitać.
Kwiryn wpatrywał się w niego i drżał, śmiał się, radby był ściskać go jeszcze — zapomniał wszystkiego czém Rajmund przeciwko niemu przewinił. Miłość braterska stara pochłonęła czarne wspomnienia, świeciła jasném.
— O mój Boże, jakżem ja szczęśliwy, że ciebie widzę! zawołał. Odprawili mnie od twoich drzwi z kwitkiem. Nie dziwuję się, bo natrętów napadać na ciebie musi mnóstwo... Nie wiedziałem już czy się dobiję, aby cię zobaczyć i uściskać, bo ja tu gościem na niedługo.
Rajmund, z mowy to tylko wymiarkował, że Kwiryn, przeciw wszelkiemu spodziewaniu, interesu nie musiał mieć. Odetchnął.
— Cóż tu robisz? — odezwał się z pańska — od tylu lat ani dawałeś znaku życia.
Nie podobało mu się że Kwiryn, jeszcze pod wrażeniem pierwszego wzruszenia, chwycił go poufale pod rękę i ciągnął z sobą dalej.
— Mój drogi, mówił głosem w którym radość brzmiała — nie chciałem ci się naprzykrzać. Dochodziły mnie wieści o sukcesach, ludzie szczęśliwi aż nadto dworaków mają, po com miał nudzić cię sobą?
Istnym przypadkiem, przeciw woli mej będąc w Wilnie, juściż minąć cię nie mogłem.
— Nie godziło się — sucho odparł Rajmund, idąc z nim powoli, a namyślając się co ma począć aby ani go sobie narazić, ani się zbyt nim obciążać.
— No — jakże ci się powodzi?
— Mnie! ale, chwalić pana Boga — rzekł Kwiryn — nie mogę się skarżyć. Głodem nie mrę, na dziatek wychowanie mi starczy.
— A! ożeniłeś się! Słyszałem z córką profesora!
— Tak, kobieta wyjątkowa! Żona wzorowa, matka rozumna, anioł dobroci, pracowita...
Słysząc te pochwały, Rajmund się uśmiechał ironicznie.
— No — to chwała Bogu! dodał, bardzo się cieszę.
Wypadało z tych niewielu zwierzeń Kwiryna, że stanowczo pomocy potrzebować nie musiał. Zmieniało to położenie, i pan Radca począł się namyślać, że wypadałoby brata prosić choćby raz na obiad. Ułożył to już naprędce tak, że nie miało być więcej nikogo, oprócz ich dwojga z żoną, i gościa. Chwalić się z tą figurą pocieszną trochę, niesalonową wcale, nie myślał.
Idąc zbliżyli się do hotelu w którym stał Kwiryn, a ten jeszcze rozgrzany, brata począł ciągnąć do siebie.
— Nie zastałem cię w domu — zawołał — zajdźże na moment do mnie! proszę cię!
Bądź co bądź, Radca wolał tego brata między czterma ścianami niż na ulicy, gdzie ich razem idących mógł ktoś zobaczyć niepotrzebnie. Zgodził się więc na to, i choć ze wstrętem wszedł do małego pokoiku, którego znaczną część zajmował staroświecki tłumok, na pół wypakowany.
Kwiryn zapomniał zupełnie, że miał z wysokim dygnitarzem i magnatem do czynienia.
— A! gdybyś ty wiedział, żywo zaczął mówić przysuwając się do siedzącego ostrożnie brata, który się lękał powalać o zapylone sprzęty — gdybyś wiedział jak mi to Wilno poruszyło serce, ile wspomnień odnowiło! Przechodząc koło domu Orłowskiej mało nie zapłakałem, przypominając naszę rozmowę przy butelce wina, w ciemnej izdebce na tyle!
Uścisnął go.
— Tak! mówił dalej — dotrzymałeś coś wówczas sobie zamierzał, doszedłeś do wszystkiego czego pragnąłeś — musisz być szczęśliwy! Ja, także — mam czegom pożądał, mierność i spokój, chatę cichą, książki...
— Z tą różnicą, przerwał z trochą dumy Rajmund, że ja — zdobyłem com chciał mieć, a ty na drodze naukowej, którą iść chciałeś, nie zaszedłszy daleko, cofnąłeś się.
— Ale mylisz się! mylisz! zawołał żwawo profesor. Nie sprzeniewierzyłem się mojemu Bogu. Jak ślęczałem i uczyłem się w akademii, tak uczę się i studyuję coś ciągle. Zakres wiedzy mojej rozszerzył się. Nie chwaląc się, umiem dużo, a niechcąc być zacofanym, ciągle zdobycze nowe do dawnych dokładam. Nauka jest studnią niewyczerpaną, a więc i źródłem zawsze żywém nowych roskoszy...
Żona, poczciwa żona pracuje ze mną, pomaga mi!
Kwiryn śmiał się mówiąc i promieniał. Rajmund uśmiechnął się téż.
— Przecież jaki z tego rezultat? co ci z tej nauki? Ze światem się nią nie dzielisz! Nie drukujesz podobno nic? nie słyszałem przynajmniej.
— Mało! mało! odparł profesor skromnie spuszczając oczy — lecz — kochany Rajmundzie — celem nauki niekoniecznie jest, aby się nią chwaliło przed światem. Ja się podnoszę nią, uzupełniam, wykształcam, rosnę. Myśli zaś które na tak uprawnym gruncie zakiełkują i dojrzeją, jeśli istotnie zasługiwać będą na to, zostawię po sobie!!
Możeż piękniejszy cel mieć człowiek nad zużytkowanie tych darów, które otrzymał, i spotęgowanie sił pożyczonych mu od Boga!
Zapał z jakim profesor mówił, w początku usposobił Rajmunda szydersko, potém zaczął go zdumiewać, naostatek obudził w nim rodzaj poszanowania.
Biedak ten, którego cały majątek nie równał się rocznemu dochodowi p. Radcy, taki był jakiś wielki, potężny, swobodny w tej chwili egzaltacyi, iż Rajmund mimowolnie mu pozazdrościł. Poruszył głową, zrobił jakiś ruch dwuznaczny — odpowiedzieć nie umiał.
Nad wszystko uderzało go to, że ten hreczkosiej uczony był tak rad ze swojego losu, tak szczęśliwy, tak obojętny na to co się działo w reszcie świata — jakby sobie lekceważył to właśnie, o co w pocie czoła, w walkach ciężkich on się dobijał, a dobiwszy się, nie czuł się wcale zaspokojonym.
Z jego chciwością majątku i wywyższenia działo się jak z żądzą wiedzy profesora: im więcej się napawał, zdobywał, tém pragnął więcej. Ta tylko różnica była między niemi, iż Kwiryn na każdym kroku swej drogi stal spokojny, pewien siebie, wiedział że studnia dna nie miała, gdy Rajmund dna budował, które się pod nim załamywały....
Chciał ze swej strony także się czémś pochwalić.
— No — odezwał się — ja ci wielce twych zdobyczy naukowych winszuję, lecz muszę ci téż pochwalić się, żem i ja nie wyszedł z rękami próżnemi.
Prawda, pierwsze kotki za płotki, ożenienie moje z Różą wcale mi się nie powiodło — ale następstwa jego zapłaciły za tę omyłkę. Poszczęściło mi się z teraźniejszą żoną moją, jej winienem całą krescytywę...
W czasie pierwszego pobytu w stolicy poznałem grunt, później z tego korzystałem, Róża mi pomagała. Wykwitowałem kredytorów, pospłacałem ich, majątek nabyłem... Później przyszły spekulacye różne, które się wiodły, dziś...
Tu Rajmundowi na myśl przyszło, że chwalić się zbytniemi dostatkami nie było bezpiecznie, i — dokończył.
— Dziś, prawda jestem jeszcze w dorobku, mam ciężary, ale z niczego zrobić to co ja — także sztuka!
Kwiryn nie zaprzeczał.
— Główna rzecz, zapytał — jesteś szczęśliwy?
Zagadnienie było niedyskretne, ale z list brata ujść mogło. Radca pomilczał trochę i odparł zimno.
— Bardzo!!
Ten wyraz stanowczy, zamykający usta dalszemu badaniu, był wyrzeczony tak jakoś bez uczucia, bez przekonania, iż profesor posłyszawszy go, zwrócił oczy na wychudłą, bladą i pomarszczoną twarz brata, i — nie pytał więcej. Czuł że ten biedny człowiek nie chciał być badanym.
— Chciałbym cię — odezwał się Rajmund, prosić do mnie choć raz na obiad. Ale jestem tak ciągle obarczony natrętami, gośćmi, klientami, iż nie wiem którego dnia potrafię drzwi im zamknąć, abyśmy byli sami. Bawisz tu długo?
— Rad nie rad, dni kilka jeszcze — rzekł profesor — ale proszę cię, ze mną sobie nie rób subiekcyi. Szczęśliwy jestem żeśmy się widzieli, mam nadzieję że choć na chwilę widzieć się będziemy jeszcze...
— Ja ci dam znać, którego dnia będą wolny, odparł Radca.
Zapraszać cię, kiedy muszę przyjmować damy wielkiego świata dla mojej żony, lub dygnitarzy których ja potrzebuję, byłoby to męczyć cię niepotrzebnie...
To mówiąc wstał p. Rajmund, ręką potarł czoło zmarszczone, i za kapelusz biorąc, zabrał się do wyjścia.
— Zatém do widzenia! rzekł w progu — oznajmię ci o dniu i godzinie.
— Powiada że jest bardzo szczęśliwy! w duchu pomyślał Kwiryn; może to być, lecz, że nie wygląda na zbyt uszczęśliwionego — to pewna. — Troska mu siedzi na czole!






Widzieliśmy niegdyś panią Szambelanową za życia pierwszego jej męża. Naówczas miała ona resztki piękności jeszcze; kilkanaście lat, mimo największych wysiłków sztuki, a może wskutek ich właśnie, uczyniły ją zgrzybiałą.
Twarz od kosmetyków prawie poraniona, zaogniona zawsze, najniewinniejszą mączkę ledwie znosiła; marszczek wygładzić nie mogło nic, oczy wpadły, a przepyszne zęby amerykańskiego dentysty, nie dodały wdzięku zwiędłym ustom. Byłato straszna ruina, obawiająca się światła dziennego, ratująca lokami, wstążkami, stroikami jak najwięcej osłaniającemi twarz poczwarnie brzydką, mchem i włosem bujnym porosłą. Sznurówki i suknie kunsztowne jako tako trzymać się jej dozwalały; miała jeszcze ruchy żywe i zręczne, choć ją to kosztowało. Zupełna strata wdzięków wpłynęła na charakter, już dawniej dosyć dziwaczny. Burzyła się ciągle, stała się podejrzliwą bez miary, gniewną, nieznośną.
Przy gościach którzy przychodzili na wieczory, na wista, na obiady, okazywała mężowi czułość największą, niekiedy zdającą się mieć na celu udręczenie go umyślne; sam na sam była tyranem, niedającym mu chwili spokoju.
Pomimo obietnicy zapisów i przyrzeczenia testamentu, pani Rajmundowa umiała się tak ubezpieczyć, iż w każdej chwili mogła rozporządzenie odwołać. Trzymała wszystko w ręku — a niekiedy nielitościwie naigrawała się z męża, iż na śmierć jej wyczekiwał...
Rajmund prześladowany, męczony, szpiegowany, trzymany na uwięzi, wściekał się, ale poradzić nic nie mógł. Praw swoich do majątku nie zrzekała się pani, a nowe nabycia męża pilnowała, aby nie na wspólne imię były robione, ale na jej tylko. Ile razy prawne formy wymagały tego ustępstwa, kazała sobie mężowi wystawiać rewersa przy świadkach, posyłała je do akt — i Rajmund na pozór coś posiadając, w rzeczy samej nic nie miał, oprócz zapewnień szyderskich i nadziei. Stara pani rozumiała to dobrze, iż wyrzekłszy się majątku, byłaby postradała męża. Niewolnik ten był jej potrzebnym na to może, aby swój zły humor i gniewy miała na kim spędzać.
Położenie Rajmunda w domu było tém przykrzejsze, że pani rozporządzająca znacznemi sumami, otaczała się faworytami płci obojej. Kamerdyner, piękny, urodziwy i bardzo roztropny mężczyzna, był niemal panem w domu, bo sam Radca się go obawiał. Służąca dawna rej wodziła z nim razem... Ludzi tych musiał Rajmund oszczędzać i z wielu rzeczami kryć się przed niemi. Na pozór wszyscy szanowali Radcę, obcym niewtajemniczonym trudno było się domyśleć, słysząc samę panią obsypującą go słodkiemi wyrazy i pieszczotliwemi nazwiskami, że ten mąż ukochany był w domu najnieszczęśliwszą istotą.
Byłoto małe piekło urządzone z największym kunsztem, tak aby zdala ani siarki od niego czuć nie było, ani płomieni nie widać.
Rajmund uczył się tu cierpliwości i przebywał próbę, na której zniesienie trzeba było jego sił i energii. Jedyną pociechą umęczonego było to, iż dowodnie wiedział wiek żony, która liczyła już lat siedemdziesiąt, a zdrowie miała skołatane wielce. Spodziewał się ją przeżyć.
Codzień prawie przeczuwając co się w myślach jego działo, jejmość mu powtarzała.
— Jeżeli rachujesz na śmierć moję, możesz się omylić. W mojej rodzinie żyją po dziewięćdziesiąt lat chérlając! Kto wie jeszcze, które z nas z brzegu!
Ile razy p. Rajmund czułym i przywiązanym chciał się okazać, śmiała mu się w oczy.
— Nie udawaj! mówiła — myślisz że ja ci uwierzę! kochać się we mnie trudno, ale wiedziałeś coś brał, bom wieku nie taiła. Za to masz pańskie życie, nie brak ci na niczém...
Choćby był chciał p. Radca pocieszać się po za domem jakiemi stosunkami, było to niepodobieństwem, tak ścisłe patrzano na każdy krok jego, tak szpiegowano wejrzenie każde. Jejmość posuwała ostrożność do tego stopnia, iż w całym domu nie było kobiety mającej mniej nad lat czterdzieści. Nieprzyjmowała téż dam młodych, tylko swe rówieśnice. Domy, w których się znajdowały panie wzbudzające najmniejszą obawę, zakazane były p. Rajmundowi. Ile razy wychodził na przechadzkę, wiedział z góry, iż kogoś ma za sobą, co kroki jego śledzi.
Jejmość bawiło to, gdy mogła się popisać przed nim ze swą wszechwiedzą.
Byłto jedném słowem człowiek nieszczęśliwy, zmuszony dla utrzymania godności swej udawać swobodnego, wesołego, zupełnie zaspokojonego swym bytem.
Ludzie mieli go za bogatego, gdyż znaczna część majątków pozornie szła na imię jego, choć w istocie była własnością pani. Stara, ile razy się publicznie o stosunkach majątkowych zgadało, czyniła go panem, udawała że się do niego odnosi we wszystkiém, grała komedyą nielitościwą.
Stan ten „na stopie wojennej“ trwał już od lat kilku, a zaostrzał się coraz bardziej. Para w początkach prób nieszczęśliwych emancypacyj, doprowadziły go do tej ostateczności. Rajmund nie obrachowawszy się z siłami swemi, kilka razy podrażnił swą dobrodziejkę, wywołał gniew i już go uśmierzyć nie mógł. Maski zrzucone zostały. Stara rada temu że miała z kim wojować, cała się oddała prowadzeniu walki z domowym nieprzyjacielem i wykwintnemu zamęczaniu najukochańszego męża.
Słudzy przed któremi mówiła ciągle, że on nie ma nic, że wszystko jest jej, okazywali mu tylko poszanowanie przy obcych. Rozkazy jego zresztą szły zwykle pod komfirmacyą samej pani, która czasem jej odmawiała.
Rajmundowi potrzeba było przyznać niepospolitą cierpliwość i takt w postępowaniu. Gryzł się wewnętrznie, płakał może niewidziany gorzkiemi łzami, ale przed ludźmi udawał człowieka, który rad jest ze swego losu i nie zamieniałby go na żaden inny.
W towarzystwie téż pani Rajmundowa była dlań sarkastycznie czułą i śmiesznie serdeczną, aby mu tém więcej dokuczyć jeszcze.
Marwicz byłby może wyrwał się z tego piekła — gdyby nie nadzieja, że żona w końcu zapisze mu wszystko jak przyrzekła. Ażeby potajemnie nie mogła zrobić rozporządzenia, na to jak najpilniejszą miał baczność.
W takim stanie rzeczy domyśléć się łatwo, iż p. Rajmund nie mógł bez zezwolenia żony brata na obiad zaprosić.
Powróciwszy z przechadzki, zastał już w salonie, zawsze przyciemnionym pod pozorem słabości oczu, a w istocie dla stanu fizyognomii samej pani — kilku zwykłych gości, ulubieńców gospodyni. Byli to jej partnerowie wistowi, roznosiciele płotek miejskich i pochlebcy, ludzie lat średnich, w większej części urzędnicy wyżsi i obywatele. Niektórzy z nich znali ją jeszcze jako Szambelanową i zaszczycali się dawno łaskami jej, z wielbicieli przeszedłszy na przyjaciół domu.
Obiady państwa Rajmundostwa sławne były pod względem gastronomicznym, gdyż i pani i on dbali bardzo o stół wykwintny. Stara jejmość jadła wiele, chciwie i lubowała się w przysmakach. Zawczasu przed każdym obiadem zapowiadała czego się goście spodziewać mieli, czasem tajemniczo ogłaszała, że coś nadzwyczajnego ma być na stole. Pod tym względem p. Rajmund skarżyć się nie mógł, gdyż karmiony był i pojony doskonale, a piwnica nic nie zostawiała do życzenia. Ex-Szambelanowa lubiła kieliszeczek likieru po kawie, a przy stole wino wytrawne i lat najlepszych.
Rozmowa przy obiedzie, jak to bywa u gastronomów, nigdy nie przechodziła w stan gorączkowy, płynęła łagodnie, nie tykając przedmiotów drażliwych...
Po kawie i likworze jejmość czasem drzemała w fotelu, goście więc zwykli się byli rozchodzić pocichu, nie przeszkadzając ważnej czynności trawienia. Po oddaleniu się ich, Rajmund niekiedy szedł także do swoich pokojów, chyba że, jak teraz, miał coś na sercu, o czém się chciał rozmówić z żoną.
Naówczas siadał za stolikiem, przewracał gazety i w milczeniu czekał, aż jejmość przebudziwszy się, każę sobie podać szklankę wody z cukrem, którą w tej porze codzień pijała.
Stało się i teraz, że ex-Szambelanowa wcale nie zważając na gości, a tém mniej na męża, zadrzemała; p. Rajmund siadł pocichu — i czekał.
Po dobrej półgodzinie obudziła się jejmość, chwyciła za dzwonek, którym dawała znak na wodę i kamerdyner faworyt, wspaniały mąż, pięknej twarzy, pleczysty, rodzaj Herkulesa domowego, wtoczył się ze szklanką na srebrnej tacce.
Otworzywszy oczy jejmość, dojrzała siedzącego męża. Gdy kamerdyner wyszedł, zmrużyła powieki i odezwała się ochrypłym głosem.
— A to już pewnie jakiś interes do mnie, bobyś nie czekał na moje przebudzenie.
— Interesu nie mam żadnego, odparł wstając i zbliżając się powoli Rajmund — w jednej rzeczy poradzić się chciałem.
— Pewnie już znowu pieniędzy na coś potrzeba! mruknęła stara.
— Nie — rzekł Rajmund cierpliwie. Mam trochę kłopotu. Przyjechał do Wilna mój brat, którego przeszło od lat dziesięciu nie widziałem.
— Przyjemna wizyta! To ten bakałarz! przerwała pani.
— Dziś gospodaruje na wsi, dodał Rajmund. Spokojny człowiek, prosty sobie...
Zamilkł trochę i dodał patrząc na wykrzywioną staruchę, która pod brodą fontaź od czépka poprawiała.
— Wypadałoby mi go raz prosić na obiad.
— Ale! zapewne! odezwała się jejmość. Jak zaczniemy tak wszystkich świętych zapraszać, piękne będzie towarzystwo.
— Przecież się to pierwszy raz trafia od lat dziesięciu — wtrącił Rajmund.
Wyczekiwał odpowiedzi — nie nadchodziła.
Jejmość byłaby się nieochybnie oparła na przekorę mężowi, ale ciekawość jakaś zrodziła się w niej; zawsze widząc tych samych gości, nudziła się niemi.
Wytrzymawszy więc w niepewności męża — odezwała się kwaśno.
— Na ten raz — proś go asan sobie — proś. Nie sprzeciwiam się, byle znowu nie przyczepił mi się nudziarz na codziennego stołownika, bo na to ja nie pozwolę.
— Ale on wkrótce wyjeżdża! odezwał się Rajmund.
— I żebym wiedziała kiedy — dodała kwaśno gospodyni. Nie będę potrzebowała występować z obiadem, bo on się na tém nie pozna.
— Ale, dla honoru domu, wtrącił Rajmund.
Rozśmiała się szydersko stara.
— Honor domu! powtórzyła parę razy... to przedziwne!
Zarumieniony mąż miał wychodzić już, gdy jejmość dodała głośno.
— Prośże go na jutro, zbędę się prędzej to i lepiej. Niedawnośmy siostrę asana przyjmowali, ale na tę nie mówię nic, bo kobieta do rzeczy i Baronowa; teraz brata profesora — jak tak pójdzie...
— Więcej krewnych nie mam! syknął kwaśno Rajmund, dążąc do drzwi.
Stara spojrzała ku niemu, i osądziwszy zapewne, że dosyć go na raz jeden zmęczyła, dała mu wyjść nie mówiąc słowa. Zamknęły się drzwi za nim, a wzrok ostry, złośliwy wlepiony trzymała w tę stronę. Zaraz po wyjściu męża zadzwoniła.
Kamerdyner wspaniały wszedł krokiem wolnym, z miną daleko śmielszą i pewniejszą siebie niż Rajmund. Ponieważ nikogo nie było w salonie i nie potrzebował na nic się oglądać, przybliżył się aż do stoliczka pani, i poufale sparł na nim.
Stara podniosła ku niemu wejrzenie, któremu słodki wyraz nadać się starała.
— Mój Henryku — odezwała się cicho, zadysponuj na jutro obiad, obiad... no, tak sobie, niewykwintny. Jegomość mój zaprosił brata swego...
P. Henryk rozśmiał się szydersko trochę.
— E! to tam z tém ceremonii niema co robić, rzekł, bo to do mądrych rzeczy nie nawykło. Gdyby nie to że jaśnie pani siądzie do stołu...
Tu nieco się zatrzymał.
— Czy będzie kto więcej na obiedzie? spytał.
— Ale nie! — opryskliwie dodała stara — niema się czém chwalić.
— To dla jaśnie pani można obiad zrobić osobno, a im dać taki, żeby drugi raz się nie wpraszał pan brat!
Pomyślała pani — idea była wcale nie zła do spłatania psikusa Rajmundowi, lecz stara była — ciekawą.
— Niechaj tam! odezwała się — muszę wyjść; każ zrobić obiad taki, abym ja jeść mogła.
— Dla jaśnie pani każę przystawki dać, niechaj patrzą i oblizują się.
Czy myśl ta trafiła do przekonania pani, trudno było zrozumieć; zamilkła. Kamerdyner postał moment, chciał już odchodzić, gdy skinęła nazad i przywołała go do stolika.
Poczęła mówić z pośpiechem gorączkowym.
— Nie — nie! rozumniej, milej mi będzie przyjąć tego prostaka po pańsku! Rozumiesz! Obiad żeby był jak dla najlepszych gości; srebra dać na stół, liberyą paradną — niech myśli pan brat, że on tu opływa... Tak lepiej, tak lepiej.
P. Henryk krzywił usta do uśmiechu, skłonił głową, jakby się godził na tę fantazyą niebardzo ją pochwalając, i wyszedł.
Nazajutrz, profesor odebrawszy zaproszenie na godzinę trzecią, o której jadać nie zwykł, musiał sobie kazać przynieść śledzia i szklankę piwa, aby nazbyt nie wygłodnieć. Ubrał się po wczorajszemu we frak, biały krawat, rękawiczki zachowane starannie i — punkt na trzecią stawił się z regularnością pedagoga, u drzwi brata.
Liberya w wielkim komplecie czekała w przedpokoju; brat wyszedłszy przeciw niemu, wwiódł go do salonu i poprowadził do fotelu żony, która na ten dzień ustroiła się w klejnoty, ale umyślnie uczyniła starszą, aby Rajmunda tém zawstydzić, że się z babą taką ożenił.
Z nieśmiałością zbliżył się do tej zawiniętej w koronki i atłasy ruiny profesor, z pokorą ucałował chudą rękę i wskazane sobie zajął miejsce.
Jejmość włożywszy lornetkę na nos zarumieniony, zaczęła mu się przypatrywać uważnie.
— Cóż to jegomościa tu do miasta przypędziło? spytała.
— Miałem trochę interesu! odparł swobodnie Kwiryn — bez tegobym się od gospodarstwa, żony i dzieci nie ruszył.
— A wiele aspan masz dzieci? zapytała stara.
— Dwoje tylko — odparł Kwiryn — więcej mi pan Bóg nie dał.
— Mieszkacie zawsze w tym Żulinku? odezwała się.
— A, zawsze, dzięki Bogu, mówił profesor wesoło. Jakoś się to potroszę oczyściło, zabudowało, i bardzo nam tam dobrze.
Jejmość popatrzała nań; rumiana, spokojna twarz wieśniaka prawie w niej obudziła zazdrość.
— Znać to na asanu, że mu tam dobrze na wsi — dodała, — wyglądasz jak pączek w maśle. A mój (wskazała na Rajmunda) co ja go tu pieszczę, chucham, co nie robię aby go odkarmić, patrzajcie jaki żółty i mizerny.
— Bo to niema jak na wsi, bratowo dobrodziejko! rzekł śmiejąc się profesor.
Słysząc to poufałe imię bratowej, którém ją uczcił Kwiryn, jejmość pobladła i czerwone plamy na jej twarzy wystąpiły sino. Rajmund drgnął wiedząc że ją to obrazi, profesor bynajmniej na to nie zdawał się zważać.
Z zaciśniętemi ustami, gospodyni spójrzała bystro na męża.
Zamilkli wszyscy. Wtém pan Henryk z pańskim tonem raczył zwiastować, że do stołu dano i drzwi jadalni otworzył, naprzeciw których bufet srebrami napełniony jaśniał zdaleka.
Stara podniosła się z trudnością, i nie podawszy ręki Kwirynowi, sama poszła przodem do stołu. Za nią ciągnął profesor, a za nim szedł gospodarz. W pokoju jadalnym, wzywana do stołu tylko wówczas gdy nie było gości, panna Grzybska, istna jędza, mało co młodsza od jejmości, stała już czekając na swą panią. Straszna jej twarz złością i szyderstwem napiętnowana, z oczkami małemi, otoczona peruczką i loczkami rudawemi, była podobna do poczwarnej maski starego greckiego teatru, szczególniej z ust dziwnie szeroko rozkrojonych, z wargami grubemi i obwisłemi.
Posadzono Kwiryna przy pani, a za nim tego domowego cerbera, który wejrzeniem krwawém mierzył to samego pana, to jego brata.
Miał profesor Kwiryn ten wielki przymiot ludzi prawdziwie wyższych nad tłum niski i tłum wysoki, że się nie dawał ani zmięszać, ani sobie niczém zaimponować. Nie miały dla niego wielkiej wartości ani srebrne półmiski, ani wspaniała zastawa, ani cała wytworność pańskiego domu. Patrzał i nie okazywał najmniejszego podziwienia, a znajdował się tu zupełnie tak, jakby siedział na prostej ławie przy dębowym stole gospody...
Wypogodzone to oblicze, na którém żadne szczególne nie odbiło się wrażenie, zaczynało drażnić starą panią. Cały występ był stracony. Kwiryn zjadał najkosztowniejsze przysmaki z tym samym apetytem, z jakim konsumował w Żulinie swój krupnik z półgęska.
Nie mogła się przy rybie wstrzymać gospodyni od uwagi trochę niegrzecznej.
— Weźno asindziej jeszcze kawałek tego łososia, bo takiego u was nie dostanie!
Kwiryn śmiejąc się podniósł głowę.
— Pani bratowo dobrodziejko, rzekł, nie tylko łososia, ale wszystkiego co ja tu z łaski państwa zajadam, w domu nigdy nie kosztuję. Mam zaś taką naturę zgodną, że mi i łosoś smakuje równie jak stokfisz lub śledź, i lada czém się żywię, nie przywiązując do tego zbytniej wagi. To mi wszystko jedno! zakończył wesoło.
Przeciągnęła się twarz pani, którą znowu ukłuło imię bratowej, tem mocniej, że Grzybska je słyszała. Humor się popsuł na chwilę.
Rajmund choć się wtrącał do rozmowy, dysponował, rozporządzał, znać było że nie miał tu wielkiej władzy. Służba go jedném uchem słuchała. Tego jednak Kwiryn mógł niedostrzedz, zabawiał brata i nadąsaną panią opowiadaniami o swych dzieciach i żonie, ciągle wesół i niedający się minami gospodyni zastraszyć.
Po kilku kieliszeczkach różnych win, które z wielkiém podziwieniem profesora, gospodyni wychylała, twarz jej znowu rozjaśniła się trochę.
— A Okułowiczów asan tam znasz? zapytała profesora.
— Kaznaczeja? a jakże — rzekł Kwiryn. Choćbym nie chciał muszę go znać, bo nie mając kogo z podatkami posyłać, jeżdżę sam z niemi. Ogłuchł trochę nieborak, no — ale za to porósł w pierze.
— A jejmość jego — ta Adela! dodała ex-Szambelanowa z uśmieszkiem. Była to przyjaciółka (położyła przycisk na tém) i protegowana pierwszego mojego męża, hrabiego S... Musiałam jej legat wypłacić z testamentu... i jej — siostrzeniczce téż...
— Ale ona, ta pierwsza pani Okułowiczowa — przerwał profesor, od lat dwóch nie żyje, zapisała co miała swej siostrzenicy...
Gospodyni powtórzyła śmiejąc się i głową potrząsając.
— Siostrzenicy...
— Pan Okułowicz bezdzietnym będąc i potrzebując w domu gospodyni — mówił profesor, w pół roku się ożenił z bardzo młodą panienką, córką strapczego. Osóbka ładna i wesoła...
Profesor nienawykły nigdy nic o nikim mówić złego, wczas się zatrzymał z informacyami o drugiej żonie p. Okułowicza, która spadek po pierwszej piastowała zgodnie z tradycyą domową. Nie było weselszego w miasteczku dworku, nad państwa Okułowiczów.
— Słyszałam, odezwała się jejmość po pewnym przestanku, żeś asindziej był wprzódy profesorem, masz być uczonym. Jakże się to godzi z gospodarstwem?
— Małe gospodarstwo i uczoność niewielka, nie kłócą się z sobą, rzeki Kwiryn. Znajdzie się czas i na książki, choć się hreczki dogląda...
— A jakież asan lubisz książki? badała stara, która lekką literaturę francuską dosyć lubiła.
— Jakie? odparł śmiejąc się Kwiryn, który pulchnego kapłona na talerz nabierał. Ja, bratowo dobrodziejko, każdą książkę, począwszy od elementarza do filozofii, szanuję i lubię, z każdej coś wyciągnąć można.
— A romanse acan czytujesz?
— No, czasem się i to trafia, począł Kwiryn. Jużci Don Kwichota nie znać byłoby grzechem. Gil Blas także wart oczu, a z nowych mi pożyczono Balzaka: cale znakomity znawca ludzi!
— Języków pan umiesz pewnie kilka? trochę mniej już szydersko mówiła stara pani.
— A jużciż, jako tako się ich nauczyć było trzeba, bo każdy język to drzwi do nowego świata, do którego nie wejdziesz inaczej tylko przez nie...
Ex-Szambelanowa spójrzała trochę zdziwiona.
— Pewnie pan i piszesz? spytała.
Kwiryn się zarumienił jak panienka.
— E! co tam to moje pisanie! odparł, mówić o tém nie warto.
— Mnie się zdaje, żeś coś i drukował, odezwał się Rajmund z trochę sarkazmu.
Kwiryn potrząsł głową i zajął się kompotem; chwalić się tu z tém nie myślał. Pomimo jego skromności, podrósł trochę w oczach starej, która mniej już pogardliwie nań patrzała, gdy się okazało że na Balzaku poznać się umiał...
Profesor nienawykły do tak długich obiadów, wyczekiwał już końca; ale obyczajem wielkiego świata na końcu jeszcze miała przyjść jarzyna, pudding, lody, deser, sér, masło i woda do płukania ust. Posiedzenie więc u stołu przedłużyło się nad spodziewanie, a że Kwiryn miał apetyt dobry i jadł z roztargnieniem, niepomiernie się obciążył.
W sposobie rubasznego komplementu dla pani domu, rzekł ku końcowi, że téż w życiu takiego pańskiego obiadu nie jadł — z czego się p. Grzybska złośliwie rozśmiała pół głośno.
— Niema dziwu, rzekł zwracając się do niej, wcale tém nieobrażony Kwiryn. Ja, moja mościa dobrodziejko, jestem wieśniak, człek ubogi. Za młodych lat, w domu państwa Kellnerów, których syna wychowywałem, choć stół był dobry, ale takich tam przysmaków nie jadano...
— Ja bo lubię dobrze jeść — odezwała się gospodyni — i radabym mojemu Rajmundkowi dogodzić, aby się nie skarżył; ten w stolicy sobie gębę popsuł, i jemu lada czém jej nie zapchać!! Pijże asindziej swoje wino, bo to stary tokaj, po obiedzie kordyał prawdziwy; potém wstaniemy...
Posłuszny Kwiryn wychylił swój kieliszek, krzesła zaczęto usuwać i całe towarzystwo, oprócz panny Grzybskiej, ruszyło nazad do salonu.
Jejmość zajęła w fotelu miejsce swoje, roznoszono kawę i likwory. Rajmund szepnął, że się wysuną do gabinetu jego, na cygaro, nie żegnając.
W istocie ex-Szmbelanowa już zwolna oczy mrużyć zaczęła, a że na gościa tego kalibru wcale uważać nie potrzebowała, wygodnie nogi na stołeczku układając zabierała się do spoczynku poobiednego.
Bracia pocichu wyszli kręconemi wschodkami na drugie piętro. Gabinet p. Rajmunda, w którym przyjmował profesora, był dla ludzkiego oka bardzo ładnie przystrojony. Kwiryn wahał się siąść na tych aksamitach, tonął w sprężystych ich poduszkach.
Rajmund zasępiony chodzić zaczął po pokoju, długo nie mówiąc słowa. W duszy było mu strasznie gorzko. Porównywał swobodny umysł Kwiryna, jego wesołość i spokój ze stanem swej duszy — gryzł się i burzył.
— A cóż? odezwał się nagle, ton dotychczasowy zmieniając i zniżając głos, który się stał ponurym i gniewnym. A cóż? nieprawdaż? powiedziałbyś patrząc na ten przepych, na dostatki, na mnie, na ten dom — szczęśliwy człowiek. Stara go pieści i karmi przysmaczkami, ptasiego mleka mu chyba braknie? Hę?
Kwiryn patrzał mu w oczy, niedomyślając się, jak się to zakończy; Rajmund pięści zacisnąwszy przyłożył je do czoła.
— Tak sądzą ludzie! tak ty sobie pomyślisz — dodał szarpiąc surdut na piersi — a tu! tu noszę piekło!
Pochylił się do brata.
— Ta kobieta — mówił wskazując na dół — to szatan wcielony, stworzony, aby mnie męczył udając czułości... Wszystko w jej ręku — majątki na moje imię! Tak, ale rewersa u niej — w pazurach, w garści ciśnie i mnie i to com zarobił. W domu ona i jej zausznicy panują... Jam tu niewolnik ostatni!!
Mówił i rozpalał się coraz mocniej, tak że Kwiryn pochwyciwszy go za rękę, z cicha zaczął błagać, aby się pohamował.
— Chciałem ażebyś ty widział i wiedział prawdę, moje to śliczne szczęście, jakiém ono jest w istocie!!
Ale — zje kaduka, szatan ten stary — dodał gwałtownie — nie puszczę z rąk majątku! Będę go miał. Stara jest, w końcu ją jakaś niestrawność albo złość ubije — naówczas....
Twarz mu się rozjaśniła.
Kwiryn słuchał tak przelękły i zdziwiony, iż słowa już nie mógł się odezwać. Odszedłszy nieco, począł płakać i rzucił się na szyję bratu.
— Bój się boga! milcz! i nie rozogniaj rany! Musiało cię coś podrażnić, przesadzasz biedaku. Daj pokój, nie mów, ja słuchać nie chcę.
Ścisnęli się za ręce. Profesor struty, znękany chciał już odejść, a nie miał odwagi w tym stanie ducha opuścić brata.
Byłby przez litość zasiedział się niewiadomo jak długo, gdyby służący z dołu wysłany, nie przyszedł mu oznajmić, że czekali goście wistowi i pani prosiła do salonu.
Kwiryn zrozumiał dobrze, iż zaproszenie to do niego się nie stosowało; chwycił za kapelusz i począł brata żegnać.
— Pewnie się już nie zobaczymy, rzekł głosem poruszonym. Bądź zdrów, kochany mój Rajmundzie, a bądź mężnym. Po spartańsku noś swojego lisa na piersi — a nie daj poznać że ci ją rozdziera.
Tak się rozstali, a można wyobrazić sobie, z jakiém uczuciem profesor powrócił do swej stancyjki.. Zapomniał on o tém, że brat sam był swojego nieszczęścia sprawcą, litował się nad nim. Lecz litość była bezsilna — poradzić nie mógł mu nic.
Sprawa dla której przybył, została następnego dnia załatwioną; ani godziny dłużej nad konieczną potrzebę nie chciał tu pozostać profesor i nakupiwszy dla żony, siostry i dzieci co mu się nawinęło, co najprędzej opuścił miasto, bolejąc ciągle nad nieszczęśliwym bratem.
— Trzeba mu było tych wielkości! powtarzał w duchu — gotów je życiem okupić!
Zbliżając się do domu, postanowił sobie najmocniej, o Rajmundzie i jego losach nie mówić nic nikomu.






Profesor, woźnica, chłopiec i konie nawet zdały się czuć to, że do domu wracają, pośpieszali wszyscy. Kwiryn tęsknił już do żony i dzieci, woźnica de chaty, chłopiec do jakiejś Paraski do której wzdychał, konie do żłobu do którego nawykły... Podróż do Żulina o pół téż dnia prędszą była niż jazda do Wilna.
Bryczka zaledwie się pokazała zdaleka, gdy już w ganku jasne suknie zobaczył Kwiryn i chustką począł wywijać. Stała tam Faustyna z córką na ręku, synek, Jadzia i sługi nawet.
Wołanie — pan! pan jedzie! rozlegało się po całym dworku. Z radości ludzie głowy tracili, psy naszczekiwały, a podwórzowy żółty Łysek, najspokojniejsze stworzenie w świecie, rozhulawszy się popełnił niedorzeczność i gęsi rozpędził.
Kwiryn wysiadając mówić nie mógł; zdawało mu się że nie wiedzieć od jak dawna nie widział Żulina, poczciwej swej Faustyny, Faustynki, Janka i siostry.
Zaczęto rozpakowywać aby coprędzej rozdać gościńce, które nieco w drodze ucierpiały, ale były dobrém sercem przyjęte i powitane radością ludzi, co się najmniejszą drobnostką cieszyć umieją.
Pokazało się gdy wnętrzności dobyto ze starego tłumoka, że poczciwy profesor, który pamiętał o wszystkiém, bo chustkę nawet przywiózł starej kucharce, zapomniał tylko — o sobie.
— A gdzież książki coś sobie ponotował i miał je przywieźć z Wilna? zapytała żona.
— Książki!! A! prawda! zawołał Kwiryn. Książki! no proszę, wybrałem je i odłożyłem, ale na wyjezdném tyle się znalazło do roboty, żem na śmierć o nich zapomniał...
Na to się poradzi — dodał, żałuję tylko jednej rozprawy, która mnie mocno zaintrygowała... Położyłem ją u Zawadzkiego na oknie — i —
Śmiano się z Kwiryna. W istocie smutek jaki go opanował po niespodzianych wyznaniach Rajmunda, padł na jego duszę tak ciężko, że nawet książki go nie zajmowały.
Myślał tylko o tym biednym, o którego gdy się go siostra pytała, odpowiedział ogólnikiem.
— A cóż, dobrze mu się wiedzie! wielki pan!
I na tém się skończyło...
W kilka dni potém już wszystko do dawnego powróciło porządku, nie wyjmując humoru profesora, który otoczony domową swą gromadką, o bracie mniej myślał.
Sama pani Faustyna, której na sercu leżało, aby mąż miał ulubione książki, napisała o nie do Wilna, niezapomniawszy o rozprawie zapomnianej na oknie.
Jesień coraz była chłodniejsza, siejba skończona, roboty w polu pilnej żadnej, wieczory dłuższe — Kwiryn odpoczywał. Dla małych sprzedaży, mimo swej ociężałości, za którą go żona strofowała, musiał jednego dnia po grudzie jechać do Kobrynia. Na probostwie już po staruszku zajął był miejsce młody ksiądz, kawał literata, do którego zawsze profesor, choć na chwilę wstępywał.
Był on rodem z Wilna i zostawiwszy tam starych rodziców, brata i siostry, często od nich miewał wiadomości.
Kwiryn zastawszy go, a wdawszy się w rozmowę, dosyć długo u niego się zasiedział. Pożyczali sobie książek nawzajem, ksiądz tłómaczył Pliniusza i w wielu rzeczach radził się Kwiryna. Już się żegnać mieli, gdy, jakby sobie co przypomniał, proboszcz odezwał się.
— A o bracie toć pewnie wiecie? Lecz zaledwie to powiedziawszy, zmieszał się jakby żałował że się odezwał; zarumienił się i zamilkł.
— Co, o bracie? nic a nic nie wiem o nim! Zmiłujcie się!
Proboszcz jeszcze mocniej się zmięszał, cofnął, pomyślał i rzekł.
— Niemiło bo to ze złą wiadomością być pierwszym! szepnął.
— Zmiłuj się, ojcze, jaka ona jest — powiedzcie!
— Żona mu umarła! rzekł ksiądz powoli.
Kwiryn nie odpowiedział na to, i nie okazał zbytniego smutku.
— Kochany ojcze mój, dodał po namyśle — jeżeli wiecie jakie szczegóły, coś więcej, nie ukrywajcie przede mną. Brata mojego kocham i radbym się dowiedzieć co się z nim dzieje. Śmierć żony mogła dla niego mieć rozmaite następstwa.
— Więc nie mam ci co taić, odparł proboszcz, z westchnieniem.
Żona mu zmarła jakoś nagle, w jakichś tam okolicznościach, których szczegółów mi nie piszą. Brat tylko powiada w liście, że p. Radcy grozi proces z familią, o testament jakiś, o zapisy, i że ma bardzo wiele przykrości z tego powodu... Mówią tam o tém wiele — pan Bóg wie! Zdaleka o rzeczach tych sądzić trudno.
Usilnie starając się dowiedzieć czegoś więcej, Kwiryn badał napróżno; proboszcz się tém składał, że nie wie żadnych szczegółów, a listu który odebrał, pokazywać nie chciał.
Rozstali się tak i profesor powrócił do domu zasmucony, nie tając przed żoną iż był bardzo niespokojny o brata.
Zdawało mu się, że Rajmund cośby o sobie powinien napisać i donieść, lecz i święta nadeszły a listu żadnego nie było.
Po sąsiedztwie chodziły wieści, o których wiedziała Faustyna, ale do męża z niemi nie śpieszyła; powiadano iż śmierć samej pani była jakaś zbyt nagła i nienaturalna, że po niej wyszedł na jaw testament na korzyść męża, któremu zadawano wprost, że został czy sfałszowany czy podpis miał podrobiony.
Rodzina uboga nieboszczki rozpoczęła już była proces, który powszechną obudzał ciekawość, bo się spodziewano w nim zeznań sług jakichś, szczegółów o pożyciu państwa Rajmundowstwa niezmiernie drastycznych.
Niektórzy rozpowiadali, że p. Radca winien był tylko swoim stosunkom i protektorom, że nie został aresztowanym. Straszliwe jakieś podejrzenia, jak chmury czarne unosiły się po nad tą tajemniczą sprawą. Zdawało się zacnej profesorowej, iż dłużej taić tego przed mężem nie mogła, uważała bowiem za obowiązek jego, aby jeżeli się da, przyszedł w pomoc bratu, a przynajmniej współczucie i gotowość służenia mu okazał.
Jednego więc dnia ostrożnie, powoli, zaczęła męża przysposabiać, i wyjawiła mu w końcu rzecz całą.
Kwiryn zaledwie się o tém dowiedziawszy, jakkolwiek do podróży nieskory nigdy, tém bardziej zimą — zawołał że jechać musi, powinien i to natychmiast.
Żona się temu nie sprzeciwiała, a choć drogi były niepewne, sanna nieustalona, nazajutrz Kwiryn siedział otulony w wielki kożuch, z workiem na nogach, i płacząc niemal żegnał się z żoną.
W strasznym niepokoju ducha, przebył tę drogę, która się niecierpliwemu długą nadzwyczaj wydała. Stanąwszy w Wilnie, wieczorem zaraz pobiegł do starego Sotera, aby się o prawdziwym stanie rzeczy dowiedzieć.
— Co ma być! odparł Rekszewski. Ludzie się nagadali, bajek napletli, bo języki zawsze złe, a Radca z tego wybrnie. W pierwszych dniach po śmierci, sądny dzień był, włosy na głowie wstawały, takie prawiono androny... Tymczasem stara poprostu z niestrawności umarła, bo się objadała; a że choroba się przeciągnęła nieco, p. Rajmund się z testamentem dopilnował.
Na podszczuwaczach nigdy nie zbywa; namówiono familią ubogą na proces, który na kryminalny zarywał. Jestto tam coś — kończył p. Soter, ale Radca ubije sprawę ugodą...
Dotąd wisi jeszcze wszystko, nie skończył...
Soter w ogóle wstręt miał do rozpowiadania o tém, zbywał Kwiryna i ciągle mu powtarzał:
— Toć go samego widzieć będziecie, rozpowie wam lepiej; ja tam dobrze nie wiem...
Choć nieco uspokojony, zawsze jednak bolejąc nad losem brata, który tak nieprzyjemne koleje przechodzić musiał, rano poszedł Kwiryn do znanej mu kamienicy.
Tu wszystko było na pozór po dawnemu, lecz ani porządku ani przepychu dawnego nie znalazł; zamiast szwajcara stróż stał w bramie, a służący bez liberyi poprzedził go na drugie piętro.
W przedpokoju brata proszono go zaczekać. Z sąsiedniego pokoju dochodziły żywe, podniesione, kłótliwe głosy, między któremi znany mu Rajmunda, odznaczał się krzykliwością i namiętnością.
Dwóch jakichś ichmościów wyszło potém z gabinetu, i Kwiryna wpuszczono.
Gdyby nie wiedział był, że wchodzi do Rajmunda, mógł go niepoznać profesor. Dawniej mizerny, wyglądał teraz trupio. Twarz wyżółkła, nabrała prawie brunatnego koloru, policzki były wpadłe, oczy zgasłe, usta zaklęśnięte, czoło nagle wyłysiałe.
Zobaczywszy brata, stał chwilę jakby niewierząc oczom Rajmund, i uścisnął go w milczeniu.
— Dowiedziałem się dopiéro teraz o nieszczęściu twojém — począł Kwiryn; dawnobym był przybył choć ze słowem pociechy — tajono przede mną...
Radca stał chłodny jakiś, rzucając szklistym wzrokiem dokoła — mruczał coś niewyraźnie.
— Tak — nieszczęście! mówił, prawdziwe nieszczęście! komu się już nie wiedzie, na gładkiej drodze...
Głos mu się urywał, wyrazów nie kończył.
— Stara umarła, prawie nagle, ale przecież doktorowie byli. Jadła raka morskiego, który był zepsuty. Piła tego dnia mleko... potém limonadę, struła się. Powiedzieli żem ja ją struł! łajdaki. Sprowadziłem rejenta do testamentu, podpisała go... Powiedzieli że ja sfałszowałem podpis! Ludzie domowi, wrogi! pogadali przy śledztwie na mnie — niegodziwości!
Tak — dodał z wybuchem namiętnym — oto masz przez co ja przechodzę — ale ja tych gałganów nauczę! Siedzą już fałszywe świadki w kozie, a procesu się nie boję! Wygram! Grosza nie dam tym zbójom, co mi mój, przeze mnie zarobiony majątek chcą wydrzeć! Złamanego nie wezmą szeląga — ja im pokażę! ja ich nauczę!
Uspokoił się nieco p. Rajmund, chwycił szklankę z wodą, napił się i począł znowu.
— Nie wiedzieli z kim mają do czynienia. Ja na prawie zęby zjadłem — pójdą z torbami! nie dam nic. Zrobili mnie zbójcą, fałszerzem, tego nie daruję.
— Uspokój się! wtrącił Kwiryn.
— Ja jestem zupełnie spokojny — mówił Rajmund — co było najgorszego to przebyłem. Proces jest na dobrym stopniu.
Łotr kamerdyner Henryk, faworyt nieboszczki, który pieniądze i klejnoty pokradł, zrazu na mnie się rzucił, a teraz już śpiewa inaczej, gdym go do kryminału zapakował.
Grzybska téż próbowała, nie udało się; teraz płacząc całuje po rękach, aby jej nie gubić. Dobrze im tak!! niech odpokutują; nagryzłem się i ja dosyć...
Chodził po pokoju poruszony, zapominając się i mówiąc jakby sam do siebie.
— Dobrze zrobiłeś żeś przyjechał — rzekł odetchnąwszy — choć będę miał przed kim się użalić; tu nikogo poczciwego niema, łajdaki wszyscy. Udawali przyjaciół, a naposiedli się mnie gubić...
Milczący i zmięszany Kwiryn spoglądał na brata, i znalazł go teraz znowu z pańskiego tonu dawnego spadłym na bardzo pospolitego, podrażnionego człowieka. Wróciła mu jego natura, którą był zrzucił przybierając arystokratyczne maniery, stary prostaczek wydobył się na wierzch — obracał się, mówił inaczéj. Uczucie nie dopuszczało mu grać komedyi, o której pod naciskiem trosk zapomniał.
— Dobrze zrobiłeś, powtórzył — żeś przyjechał. Posiedź tu, znajdziesz starych znajomych, kolegów, będziesz mnie bronił. Wzięli mnie na języki; a choć ja o to nie dbam, zawsze trzeba się z tego otrząsnąć. Możesz się przenieść do mnie!
Kwiryn podziękował krótko — nie życzył sobie tego.
— Nie rób sobie subiekcyi dla mnie, odezwał się; ja przez ten czas jaki tu spędzić mogę, w kątku przesiedzę — a w czém pomocnym ci być mogę, nie zaniedbam. Jedynie po to przybyłem.
Użalaniom i narzekaniom nie było końca. Rajmund począł mówić nanowo i słowa prawie bratu odezwać się nie dał. Czuć było że ciężkie brzemię miał na sercu, i potrzebował ulżyć sobie choć słowy...
Zbliżyła się godzina obiadowa. Rajmund nie puścił brata i żądał aby z nim został. Podano jedzenie w drugim pokoju bardzo skromne, bo na pierwszém piętrze jeszcze wszystko było opieczętowane. Wieczorem Kwiryn się wymknął.
Z całej rozmowy z bratem wyniósł to wrażenie, że sprawa była przykra, zawikłana i niejasna, ale doprowadzona do tego, że zwycięstwo Rajmunda zdawało się zapewnione.
Mógł prawnie oczyszczonym być i utrzymać się przy swojém, lecz po tego rodzaju przejściu i — choćby potwarzy, zawsze coś zostaje na człowieku. Rzuca ona jakiś cień, którego zetrzeć niepodobna.
Kwiryn dla pociechy brata tylko, bo w niczém zresztą pomocą mu być nie mógł, postanowił czas jakiś pozostać; przychodził go słuchać, starał się natchnąć rezygnacyą i cierpliwością.
Spędzał w ciągu dnia po kilka godzin z nim, a resztę czasu albo u Sotera, lub ze znajomemi sobie profesorami.
Co się tyczy samego procesu i sprawy, więcej o niej dowiedział się z boku niż od Rajmunda, który ogólnemi słowy obwiniał wszystkich — łajał, gniewał się — lecz gdy przyszło do opowiadania o samej śmierci żony, plątał się, burzył i jasno nigdy nie wytłómaczył się z towarzyszących jej okoliczności.
Tydzień już upłynął pobytu profesora w Wilnie, gdy dnia jednego rano bardzo, chłopak oznajmił mu, że jakaś pani koniecznie się widzieć z nim napiera.
— Jakaś stara jejmość — rzekł poufnie do pana — nieosobliwie wygląda — pewnie za jałmużną... Mogę powiedzieć, że pan śpi, albo co.
— Co masz kłamać! zawołał profesor, a dla czego nie chcesz jej puścić? niech wejdzie.
Odprawiony tak chłopiec odemknął drzwi wkrótce i Kwiryn ujrzał wchodzącą, bardzo potulną i niepokaźnie ubraną, z miną przestraszoną, z twarzą wybladłą i postarzałą pannę Grzybską, którą raz w życiu u stołu nieboszczki bratowej widział tak krótko, że ledwie ją sobie mógł przypomnieć.
Spokorniała teraz i zdawało się, że umyślnie wydawać się chciała ubogą i biedną. Nienawykłego do pokłonów Kwiryna, przywitała aż do zbytku uniżając się przed nim. Szerokie jej usta starały się przybrać wyraz jakiś mogący obudzać politowanie, cała twarz błagała o miłosierdzie.
— Ja do pana dobrodzieja z wielką prośbą, chociaż tak jak nieznajoma, bo raz tylko miałam szczęście go widzieć — odezwała się.
Westchnęła — Kwiryn jej wskazał krzesło.
— Choć nieznana panu, dodała, od ludzi wiem o jego sercu i charakterze; dla tego z zaufaniem przychodzę do niego o radę i pomoc...
— Czémże służyć mogę? spytał Kwiryn...
Zamiast odpowiedzi, kilka ciężkich westchnień z zaschłej piersi się dobyło.
— Pan dobrodziej pozwoli mi cokolwiek objaśnić, w jakiém ja zostaję położeniu...
Tu łzy się dobyły z powiek, wyjęła z woreczka chustkę i ocierać je zaczęła. Kwiryn czekał.
— Pan dobrodziej przypomina sobie, że byłam u nieboszczki jego bratowej, nie chwaląc się, przeszło trzydzieści lat; — miałam jej zaufanie, przyjaciółką nie sługą mnie nazywała. A dziś — dziś, kiedy spodziewałam się, że sobie na stare lata chleb wysłużę — co mnie teraz spotyka? Pański brat...
Tu zakrztusiła się.
— Jeżeli może czasem i uchybiłam mu, nie z winy mojej, ale zmuszona słuchać nieboszczki.
— Ale o cóż idzie? zapytał Kwiryn.
— Na mnie teraz cała wina, mówiła płaczliwie Grzybska — a jeżeli kto zawinił, to, słowo honoru, ten Henryk...
Ja panu dobrodziejowi, jak ojcu, muszę całą prawdę powiedzieć. Nieboszczka miała swoje fantazye, ale była nieszczęśliwa.
Pierwszy mąż, pan Szambelan, wcale się o nią nie troszczył...
Szanować szanował, ale miał pełno różnych kochanek, a jejmość opuszczał. Co za dziw, że musiała téż szukać sobie rozrywki.
Brat pański jeszcze za życia Szambelana był u niej w łaskach — ona sama mu nastręczyła pierwszą żonę, która była córką jej męża. Jak się z tą rozwiódł a ona owdowiała, poszła za niego. Już była niemłoda i chora, zrobiła się zgryźliwą, więc drugiego męża ostro trzymała. Poczęły się kwasy. Ja słowo panu daję, zawszem ją mitygowała, a Henryk faworyt jawny pani, podbudzał przeciwko niemu.
Już to życie było gorzkie — ale dla wszystkich, oprócz kamerdynera, który nad panią przewodził, robił w domu co mu się zamarzyło, a brał ile chciał. Dla niego stara pani nie żałowała nic...
Mnie litość zawsze brała nad pańskim bratem — słowo honoru, ale mnie ona nie słuchała. Lubiła nieboszczka jeść, ja jej to zawsze mówiłam — kiedyś pani sobie nieszczęścia naprowadzi, temi przysmaczkami.
Tak się stało. Byli na obiedzie u nas ci sami panowie co zawsze. Z rana, że ktoś poradził nieboszczce pić mléko świeżo od krowy, wypiła go ze dwie szklanki. Na obiad, jak dziś pamiętam, dali raka morskiego na zimno, którego bardzo lubiła. Słyszę, dwa razy sobie na talerz nabrała i to furę, zjadła wszystko. Po obiedzie, gdy się wszyscy rozeszli, a Henrykowi pozwoliła tego dnia na miasto, zadzwoniła — weszłam ja. Powiada do mnie. Moja Grzybska przynieś mi limonady, pragnienie mam wielkie. Chciałam odradzać — ale mi usta zamknęła.
— Żadnych rad, tylko dawaj co każę.
Zrobiłam jej tedy limonadę i przyniosłam. Dawaj drugą szklankę — musiałam słuchać — aż tu, nie wyszło pół godziny, dzwoni. — Prowadź mnie do łóżka, boleści mam straszne — posłać po doktora.
Blada już była jak trup. Ja co prędzej z nią do łóżka, kazałam serwety grzać, aż w tém i pan nadszedł, siadł przy niej. Henryka nie było z miasta, ja sama, poczęłam głowę tracić. Boleści się ciągle powiększały, aż pan, nim doktor przybył jeszcze, począł wołać, że trzeba dać proszki burzące.
Nieboszczka téż bardzo w nie wierzyła, że one wszystko osadzają, więc sobie téż domagać się o proszki. Pan pobiegł do siebie, przyniósł je co prędzej, wsypał w szklanki, zmięszał i dał jej pić.
Byłam wtedy w pokoju, gdy zaraz po daniu proszków, pan szklanki sam popłukał czysto, i powylewał resztki.....
Aż tu, niewiele czekając jak porwą ejekcye... Gwałt!!
Doktor nie przyszedł rychło, a tymczasem zaczęło być coraz gorzej a gorzej. Henryk kamerdyner, jak to on umiał, zahulał się w mieście i nie wracał.
Sądny dzień.
Doktor przybywszy, coś panu na ucho szepnął, i natychmiast po rejenta posłano, a drugiego po księdza.
Ja głowę straciłam. Nieboszczka téż zmiarkowawszy, że z nią źle było, mało miała przytomności, bo się strasznie śmierci obawiała...
Co się w nocy działo, nawet nie mogę powiedzieć, bo nie pamiętam; w domu się wszystko zawieruszyło, przewróciło. Wprowadził pan rejenta i nikogo do pokoju nie puszczali, słychać tylko było to krzyki, to jęki... Potém przyszedł ksiądz, a gdy mnie pozwolili wejść, pani już umierała.
Razem w tejże chwili wpadł p. Henryk, który był gdzieś na zabawie i musiał podpić — do pokoju wleciał z krzykiem. Zabili! otruli! zaczął brewerye wyrabiać.....
Nie było sposobu żeby się upamiętał, aż po policyą posłano.
Ten dopiéro jak zaczął wygadywać na pana niestworzone rzeczy, wzięli nas do protokółu... Ja, słowo daję, nie mówiłam nic, tylko co prawdą świętą było... A teraz pan na mnie, że ja o proszkach burzących nagadałam... Gubić mnie chce!
Tu się rozpłakała.
— Choć w testamencie tym nic nie stoi o mnie, ale ja złożyłam przed sądem dokument na pensyą dożywotnią i dworek z ordynaryą. I to chce obalić... Słowo panu daję, jeżeli kto co winien, to Henryk.
Przecież gdy robili rewizyą u mnie i u niego, to u mnie ani na zawiązanie palca nic nie znaleźli, a u niego i pieniądze i klejnoty, do których nie wiadomo jak przyszedł. Mówi że mu to pani ciepłą ręką podarowała....
Panie łaskawy, niech się pan raczy wstawić za inną — jam nic niewinna. Jak mi pensyą odejmą, choć żebrać pójść pod kościół.
Z przerywanej tej mowy niewiele się istotnego stanu sprawy dowiedziawszy, Kwiryn obiecał pannie Grzybskiej mówić za nią, lecz za skutek nie ręczył, gdyż wpływu na brata nie miał żadnego, a zażalenie w nim widział wielkie.
Z zaręczeniami, iż do śmierci modlić się za niego będzie jak za dobroczyńcę, odeszła płacząc stara panna.
Profesor tegoż dnia, wybrawszy chwilę, gdy brata spokojniejszym widział, zagadnął go o Grzybską, nie tając że do niego przychodziła.
— To gadzina jest! krzyknął Rajmund usłyszawszy o niej — nie gadaj, nie tłómacz... Teraz się wszystkiego zapiera, a ona pierwsza skomponowała, żem ja podejrzane jakieś dawał proszki po których się gorzej zrobiło. Henryk jest łotr jawny, a to żmija, która zobaczywszy że szkalując nic nie dokaże, teraz chce być niewinną i wszystko składa na drugich!
Rajmund mówiąc to, porwał się z siedzenia, począł chodzić, zżymając się — sapać, kląć i dłużej o tém Kwirynowi mówić nie dał.
Gdy ta pierwsza burza przeszła, profesor łagodnie przedstawił mu, iż lepiej było sługi nieboszczki zaspokoić, aby o pożyciu dawném złośliwie nie roznosiły wieści...
— Niech gadają co chcą! — odparł Rajmund, już mi to wszystko jedno.
Nic nie wskórawszy u niego dla Grzybskiej, czekał profesor jeszcze ażeby jakiegoś końca dosiedzieć, chociaż pilno mu było do domu. Coraz mniej widział się tu potrzebnym, lecz chciał powrócić spokojnym o los brata.
Naostatek jednego dnia rano, wedle zwyczaju poszedłszy do niego, znalazł nadzwyczajną zmianę.
Rajmund powitał go wybuchem wesołości niezdrowym jakimś, ale gwałtownym. Chwycił ze stołu plik papierów i trzęsąc nim, począł wołać.
— Nareszcie, koniec tym szelmostwom, dekret mam! Testament utrzymał się w całości! Familia nieboszczki i boczni sukcesorowie usunięci, tego łajdaka Henryka, niech jeszcze Bogu dziękuje, na dwa lata do fortecy sądzono.
Oczy mu świeciły dziwnie.
— Dziś u mnie obiad na osób dwanaście na dole, w sali — dodał, przychodź! pomożesz mi w gospodarstwie!
Mówił ciągle jak w gorączce.
— Zwyciężyłem! Panem jestem, dobiłem się do tego czego pożądałem... Wszystko moje.
Wiesz — lekko licząc, choć mnie sprawa szalenie kosztowała, zostanie mi trzykroć stotysięcy rubli w ziemi, domu i różnych walorach. Przyznaj że życie było tego warte! niedarmom wyłysiał i wyżółkł.
Ho! ale teraz odejdę! ozdrowieję, pocznę nowy żywot...
Na wiosnę pojadę do wód! Doktor mi radzi koniecznie rozrywkę i wypoczynek...
Stary nie jestem! ożenię się jeszcze...
Na te śmiechem przerywane zwierzenia się brata, profesor nie odpowiadał wcale; słuchając ich było mu smutno — cieszył się tylko tém, że pojedzie do domu...
Rozmowa téż z Rajmundem była niepodobieństwem, bo co chwila ktoś przychodził, przynoszono listy, ludzie pytali o rozporządzenia.
W domu panował ruch i krzątanina niezwyczajna; na piętrze po raz pierwszy od śmierci pani, otworzono pokoje i przygotowywano je na przyjęcie gości. Szwajcar już stał w bramie, lokaje przywdziewali liberye. Nowe życie przebiegało wszystkie kąty niedawno smutnej i milczącej kamienicy. Kwiryn poszedł chmurny do siebie, powtarzając ciągle pocichu, na pociechę swą.
— Jadę do domu!!
Gdy w kilka godzin potém znalazł się we fraku na pokojach pana Radcy, które od czasów nieboszczki wcale się nie zmieniły, bo nawet fotel jej, na którym drzemać była zwykła, stał na swém miejscu nieporuszony — znalazł tu towarzystwo nader ożywione. Składało się ono z ludzi poważnych, z łysin i wygolonych twarzy, z osób utytułowanych, które zebrały się winszować niewinnie oczernionemu zwycięstwa.
P. Rajmund mimo wychudzenia i żółtości, postawę miał znowu pańską, oblicze tryumfatora. Przyjęcie jeszcze było wspanialsze niż za nieboszczki, liberya liczniejsza, a nowy kamerdyner niemiec miał tak poważną fizys, iż w parlamencie mógł grać rolę woźnego z łańcuchem na szyi.
Obiad był nadzwyczaj wystawny, wina co najdoborniejsze i humory téż wkrótce nastroiły się wysoko.
Kwiryn który niby marszałkował, trochę wice-gospodarza udawał dosyć niezręcznie, nie zwracał prawie niczyjej uwagi na siebie. Uśmiechano mu się grzecznie, lecz wiedziano, że był wieśniakiem i figurą bez znaczenia, gdy p. Rajmund teraz stał znowu na stopniu, z którego przy swym majątku i środkach pomocniczych, mógł dobić się bardzo wysoko.
Kłaniali mu się téż wszyscy. Na licu jego nie było ani chmureczki, dzisiaj żył swoim tryumfem...
Obiad przeciągnął się dłużej, niż za czasów starej pani, i gdy goście w dobrych humorach rozchodzić się zaczęli, noc już była.
Kwiryn przesiedział ich, potrzebując pożegnać brata.
— Ja jutro powracam do Żulina — odezwał się do Rajmunda, który na pół leżąc na kanapie palił cygaro zadumany przyjemnie, bo zatopiony w nadziejach nowej przyszłości.
— Jutro? jutro? zapytał Rajmund.
— Radbym jak najprędzej, odparł profesor. O ciebie jestem spokojny, a moi tam za mną tęsknią.
Gospodarz wysłuchał i do siebie zastosowując co brat mówił, wtrącił.
— Ty już masz dom i rodzinę — ja dwa razy wpadłem nieszczęśliwie w kałużę i śmiecia — teraz czas pomyśleć o przyszłości!!
— Spodziewam się — rzekł cicho profesor, iż tak późno zabierając się do słania gniazda, będziesz ostrożnym... Nie potrzebujesz ani majątku, ani koligacyi, bo tych zużytkowaćbyś już nie mógł; żeńże się sercem i zrób wybór taki abyś go nie żałował.
— Do pewnego stopnia związany jestem, odparł roztargniony Rajmund. Nie mogę szukać sobie pary nisko, należę do świata do którego majątek mnie kwalifikuje — potrzebuję kobiety z wychowaniem, z pewną dystynkcyą.
Spojrzeli sobie w oczy i Rajmund dostrzegł, że profesor ruszył ramionami.
— Tak jest! tak jest! począł gorąco Radca. Dobiłem się w świecie stanowiska, na którém się utrzymać muszę.
— Nie chcesz więc nigdy żyć dla siebie samego? dla serca swojego? odezwał się Kwiryn nieśmiało.
— Zdaje mi się, że wymagania serca i ambicyi pogodzić się dadzą. Z prostą kobietą, choćby najpoczciwszą, żyćbym nie mógł...
Pojęcia życia rozchodziły się znowu tak, bardzo u braci, że profesor wolał zaniechać nawracania i sporu.
Skończył więc na pożegnaniu i życzeniach, które roztargniony, sobą zajęty, przyjął Rajmund obojętnie.
Nazajutrz profesor w kożuchu, uśmiechając się na myśl, iż go czeka dworek spokojny w Żulinie, śpieszył tak rad wyswobodzeniu, iż po drodze nucił coś fałszywie. Chłopak siedzący na koźle, który pana śpiewającego nigdy nie słyszał, za każdą razą ciekawie ku niemu głowę odwracał.






Upłynęło znowu lat kilka; profesor utył i zestarzał, ale Janek jego wyrósł na ślicznego chłopca. Co więcej, nietylko że się uczył doskonale i z nagrodami przechodził z klasy do klasy, ale nauka w nim umysłu i pojęcia żywego nie spętała. Było to dziecię wielkich nadziei, ukochane przez ojca i matkę, a z powierzchowności nawet tak piękne i miłe, że serca wszystkich zdobywało.
W Żulinie, oprócz tego co przynoszą lata z sobą, nic się nie zmieniło. Dworek stary trzymał się, mniej czując wiek swój niż ludzie, w ogródku powyrastały drzewa trochę, czego nikt nie postrzegł... Stare szopy i stodoły popodpierano — żyło się tu jak dawniej, nawet szafy z książkami, z konieczności umieszczone w sieni, dotąd w niej pozostały.
Profesor miał tę pociechę, że parę studyów uczonych na świat wydał i zyskał poszanowanie, a nawet pewne imię pomiędzy filologami. Pracował nieustannie, lecz wedle swego obyczaju, zbaczając ciągle na różne boczne drogi które go nęciły, powoli bardzo dochodził do końca, chcąc zawsze rzecz wypełnić tak, aby jej związek z innemi pokrewnemi nie był zaniedbany.
Utył, posiwiał, wyłysiał trochę pan Kwiryn, lecz dusza w nim pozostała dziwnie młodą, uczucia gorące, naiwność niemal dziecięca.
Byłto może jedyny na okolicę człowiek, który się nie skarżył nigdy, utrzymując że jemu na świecie było tak dobrze, iż lepiej być nie mogło.
— Cała sztuka, jak mówili starzy filozofowie, zamiast dać rosnąć pragnieniom, ograniczać je, i od losu nie żądać łask nadzwyczajnych — powtarzał pan profesor; kto ma czas około swej duszy pracować, nie łaknąc chleba — więcej się domagać niepowinien.
Jestem swobodny, mam chleba kawałek, mogę się uczyć. Czego u licha chcieć więcej, gdy się na przysmak ma taką żonę jak ja, i takiego chłopca, aby w niego duszę swoję przelać!
Od wyjazdu z Wilna i pożegnania z bratem, Kwiryn nie miewał znów o nim wiadomości, chyba od obcych i z ogólnych posłuchów, które go dochodziły. Mówiono o p. Radcy jako o człowieku wielkiego wpływu, znacznego majątku, mającego w świecie pozycyą znakomitą; powtarzano że miał się starać o kogoś, że miał się żenić z kimś, że odbywał podróże dla zdrowia i t. p.
Ostatnie wiadomości jednak zaprzeczały rozpuszczonym plotkom, jakoby miał się żenić — o żadném staraniu nowém nie było słychać. Utrzymywano tylko, że majątek rósł ogromnie...
Kwiryn właśnie dlatego iż głoszono go magnatem, nie zgłaszał się do niego; nie chciał pisać, aby go nie posądził że może żądać czegoś i jakichś łask wyglądać. Byłby poleciał doń natychmiast wiedząc go nieszczęśliwym, bo kochał go i tęsknił do tego jedynego, krwią z nim związanego człowieka; — różnica położeń nie dopuszczała mu się zbliżyć. Czekał ciągle jakiejś odezwy, słowa, wezwania, a te nie przychodziły.
Lata upływały, panowało milczenie, od któregoby każde inne serce wystygło; profesor umiał kochać miłością niczém niepodsycaną.
— Ale żeby téż parę puścił! mówił czasami.
— Widać że nas nie chce, więc i my nie mamy co myśleć o nim. Z panem Bogiem... odpowiadała żona.
Po upływie lat już kilku, Kwiryn w końcu musiał sobie powiedzieć, że nadzieja zbliżenia się do brata była próżną.
Z tém większém zdziwieniem odebrał raz z poczty, oprócz zwykłych listów które poznawał po kopertach, niezwyczajną jednę, nieznanym charakterem adresowaną, ogromną herbowną pieczęcią zalepioną, którą otworzywszy, znalazł w niej list pisany ręką sekretarza, a podpisany przez p. R. Marwicza...
Pismo było suche jakieś i niezrozumiałe.
P. Rajmund w ceremonialny sposób wzywał brata ażeby go chciał odwiedzić, dodając, iż oprócz przyjemności widzenia go, w pewnych dosyć ważnych okolicznościach chciałby z nim pomówić i t. d.
Łamano sobie napróżno głowy w Żulinie, jakie to być mogły te okoliczności, gdyż wspólnych interesów nie mieli żadnych, a nawet oddawna stosunków.
Byłoto ku końcowi lata i żniwa, a choć Kwiryn gospodarstwem nie wiele się zajmował, bo go żona wyręczała, niedogodnie mu było wyjeżdżać w tej porze z domu. Na skwary panujące jeszcze profesor był dosyć wrażliwy, otyłość robiła go ociężałym. Chciał nawet podróż odłożyć i odpisać bratu tłómacząc się, ale żona nie pozwoliła na to.
— Jedź! O żniwa nie masz się co troszczyć, my tu będziemy dobrze gospodarowali. Przetrzęsiesz się, co ci zawsze służy na zdrowie, a wielki upał w drodze, jadać rankami i wieczorami przestać można.
Nalegali tak wszyscy, widząc w tém potrzebną dla zadomowionego i zapracowanego rozrywkę, że w końcu profesor uległ, pośmiał się, pogderał i zaczął wybierać.
Janek, który był właśnie na wakacyach w domu, obiecywał ojca zastępować w polu, bo równą miał ochotę do koni i do książek.
Wyciągnięto owę starą brykę, która się zawsze tą samą nazywała, choć raz podłożono pod nią wasąg zupełnie nowy, a potém całkiem nową budą składaną ją pokryto.
Wzdychając wsiadł p. Kwiryn do niej i wyjechał w imię Boże, ciekawy po co bratu mógł być potrzebnym.
Listem na pocztę uprzedził go, iż przybywa.
Nałogowo trzymając się miejsc i ludzi znanych, chciał profesor do tej samej gospody zajechać, w której stał przed laty; ale się okazało że na jej miejscu stała kamienica nowa, a hotelu trzeba było szukać gdzieindziej. Znalazło się pomieszczenie zbyt paradne, a nazajutrz Kwiryn przystrojony w najświeższy garnitur w Brześciu sprawiony, o dziesiątej poszedł do kamienicy brata.
Tu było wszystko jak przedtém, szwajcar w bramie, usługa w liberyi, dom na stopie pańskiej. Stróż u wrót stojący odprawił go tém, że pan Radca przed dwunastą nikogo nie przyjmował.
Napróżno mu się oznajmił jako brat i wezwany umyślnie; nieubłagany urzędnik obojętnie mu powtórzył, że rozkaz pański żadnym nie podlegał wyjątkom.
Do południa więc zażywał przechadzki powoli, wspomnień szukając i zajrzał do akademii i do Ś-go Jana. Dwunasta biła, gdy powróciwszy do drzwi, wpuszczonym został, a lokaj, który się na niego zdawał oczekiwać, zaprowadził go do gabinetu na pierwsze piętro. Rajmunda zastał samego, z gazetą w ręku, ubranego już na rano, nadto może jak na dojrzały dobrze wiek; elegancko. Nowa metamorfoza obliczu dorobkowicza nadała wyraz wcale inny. Twarz była blada, jakby nalana, purchawkowata, pomarszczona, dumna i zarozumiałości pełna. Wypełnienie chorobliwe policzków wpłynęło tak na rysy, iż i te pogrubiały, rozlały się, straciły typ swój dawny, zatarły.
Trzymał się prosto, sztywnie, lecz w ruchach czuć było pewne wysilenie i pamięć na siebie; czasami jakieś wewnętrzne cierpienie przemagało siłę chcącą je utaić, twarz się krzywiła, prędko wracając do dawnego stanu.
Zobaczywszy wchodzącego brata, czy dla słabego wzroku, czy że ten się zmienił także, Radca nie zaraz go poznał. Wstał powoli i z powagą wielką, protekcyonalnie witać go zaczął.
— No jakże się masz! Przecież sobie przypomniałeś mnie!
Aż pisać musiałem!
Siadaj proszę!
I wpatrywał się w niego bacznie.
— Utyłeś, posiwiałeś trochę! ale wyglądasz dobrze. Jakże zdrowie?
— Przedziwnie! nie choruję nigdy — zaśmiał się profesor. Doktorowie z Żulina się nie pożywią.
— No proszę cię, to ty jesteś szczęśliwy — rzekł wzdychając Rajmund, a ja sobie rady ze zdrowiem dać nie mogę. Prawda że mam dużo na głowie, kłopotów, interesów co niemiara! Ale téż jeżdżę co roku to do Maryenbadu, to do kąpieli morskich, to do Nicy... Nic mi nie pomaga!
Potarł ręką po bladej twarzy.
— Hm! tobie dzieci porosły, słyszałem, mówił mi o twoim synu proboszcz który tu przyjeżdżał do krewnych — no — a ja, widzisz, ożenić się nie mogłem dotąd!
Usta zaciął i zamilkł patrząc na podłogę...
— Juściż gdybym się chciał lada jako ożenić, dawnobym miał ile chciał pretendentek; ale ja albo według mojej myśli, lub wcale nie.
Być bardzo może — dodał, że się całkiem nie będę żenił.
Zadumany podparł się na łokciu.
— Starałem się o hrabiankę S. — rzekł, panna niezbyt młoda, dosyć przystojna, niebogata, poczęli mi się drożyć!! Dałem im pokój.
Druga, panna K, odmówiła mi — nie wiem czy z przyczyny rodziców czy z woli własnej. Ten błazen... X, zaledwiem zaczął bywać u nich, dał się z tém słyszeć, że ja żonom proszki daję. Łajdak!
Powiém ci otwarcie, że mi zbrzydł świat. Ludzie są podli, na wartości człowieka poznać się nie umieją. Dumni, kaduk wié czémi!
Splunął, i nagle rzucając ten przedmiot, dodał.
— Ja teraz w przyjmowaniu u siebie i w stosunkach ograniczyłem się bardzo. Małe kółko mam, tłumnych towarzystw nie lubię...
Zadzwonił na służącego, ku któremu się zwrócił.
— Zobacz tam, czy jest kto dziś proszony na obiad, bo nie pamiętam...
Służący wrócił donosząc, iż nikt proszony nie był oprócz zwykłego, codziennego gościa, doktora W.
— Ty podobno jadasz wcześniej, odezwał się do brata — a u mnie się obiad spóźnia, bo ja apetytu nie mam.
— Słyszysz — rzekł zwracając się do stojącego w progu sługi — powiedz pannie Filibercie, aby obiad był punkt o trzeciej. Rozumiesz?
Ja jeszcze kąpiel wezmę wprzódy — odezwał się do brata, i mam coś do wyekspedyowania z sekretarzem. Przychodź proszę cię na obiad, to zostaniesz na wieczór — dużo mamy do pomówienia.
Odprawiony Kwiryn, nie dowiedziawszy się ani mogąc domyślać o czém mówić mieli, powrócił do hotelu i siadł do książki.
Punkt o trzeciej otwierały się przed nim drzwi salonu, po którym już chodził wolnemi krokami, wyświeżony, ubrany z niezmierną starannością i smakiem gospodarz, w towarzystwie doktora, mężczyzny otyłego, czerwonego, zdrowego i rubasznie wyglądającego; przy nim Rajmund jeszcze bardziej pańską miał minę, ale straszliwie wymokła. Po wzajemném zaprezentowaniu rozmowa o gorącém lecie, upałach, burzach, urodzajach szczęśliwie zawiązana, trwała do obiadu. Ten podany był w sali, w której stały owe bufety pełne sréber.
W chwili gdy do niej wchodzili, Kwiryn ujrzał przy główném krześle niezrozumiałe dla siebie zjawisko. Stała bardzo pyszniąca się sobą, piękna, młoda, ostrych rysów twarzy, trochę nadąsana pani czy panna, mająca zająć miejsce gospodyni.
Strój jej wielce elegancki, przybory jego kosztowne, okazywały że panna Filiberta (onato bowiem była), choć urzędowego w domu stanowiska nie miała, na wysokiej stopie stała.
Suknię miała, koronkami obszytą, łańcuch na szyi, prześliczny zegareczek u pasa, a na rękach rękawiczki, artystycznie opinające trochę długie paluszki.
Nie mówiąc kto to był i co tu robił, zaprezentował jej gospodarz Kwiryna.
— Mój brat!
Spojrzała nań koso i kiwnęła głowa niechętnie, zasiadając zaraz w krześle. Doktor począł jej prawić komplementa, które przyjmowała uśmiechami przymuszonemi.
Kwiryn, nie mogąc sobie zdać sprawy z tego co to być mogła za istota — klucznica? gospodyni? siedział zbiedzony, niewiedząc jak się ma względem tak nieuklasyfikowanej pani znajdować. Dla niego, człowieka dawnego autoramentu i prawidłowego, taka guwernantka-gospodyni w domu wdowca była zupełnie niezrozumiałą, zwłaszcza gdy u stołu zajmowała pierwsze miejsce.
I ona téż zdawała się zmięszaną przytomnością wieśniaka, w którym domyślała się purytanina. Z doktorem była poufale, panu Rajmundowi nie okazywała wcale zbytniej uległości; dysponowała sama, a nawet rozkazy wydawała przeciwne tym z któremi się gospodarz odzywał, i utrzymywała się przy swojém.
Profesor zajął się zupą, niemogąc zagadki tej rozwiązać. Panna Filiberta mówiła przeważnie po francusku i zdawała się nieco przyłaskawioną cudzoziemką.
P. Rajmund, który wydawał się zobojętniałym i wystygłym, mało na ludzi zwracającym uwagi, postrzegł jednak że Kwiryn był zmięszany, i domyśleć się musiał przyczyny.
Rozpoczął z nim rozmowę, aby uwagę jego od panny Filiberty odwrócić, którą doktor zabawiał śmiejąc się do niej i usiłując ją rozśmieszyć, co mu się nie udawało. Panna przy obcym chciała wystąpić z większą niż zwykle powagą, ściągała usta, udawała panią.
Kwiryn postrzegł że półmiski od niej roznosić poczynano. Coraz mniej rozumiał jakie ona miejsce zajmowała. Z francuzczyzną swoją, choć ją bardzo dobrze rozumiał, nie rad się popisując, Kwiryn nie śmiał się odezwać do sąsiadki, a ta téż wcale go nie zaczepiała, mierząc tylko kiedy niekiedy okiem prawie pogardliwém. Wyglądał jej na parafianina, a panna Filiberta im mniej do dystynkcyi pretensyi mieć mogła, tém więcej przybierać się ją starała.
Obiad ciągnął się długo, a wydał dłuższym niż był, umęczonemu Kwirynowi, który odetchnął dopiéro, gdy szafirowe bole z wodą koniec jego przyszły zwiastować.
Wstawszy od stołu skłonił się gospodyni, która nie przechodząc do salonu, cofnęła się szybko do swoich pokojów. Doktor niespokojnie spoglądający na zegarek, nie czekając kawy pochwycił za kapelusz i oddalił się przepraszając. Dwaj bracia poszli do gabinetu na cygara.
— Widzę że ci się panna Filiberta u mnie dziwną wydała — odezwał się zimno p. Rajmund. Zwykle się ona nie pokazuje, gdy mam obcych gości, ale z tobą nie potrzebowałem robić ceremonii.
Trzymam dom na takiej stopie, że się bez kobiecego zarządu obejść nie może. Jestto osoba dobrze wychowana. Była guwernantką w kilku domach. Z wielką trudnością potrafiłem ją skłonić, żeby wzięła na siebie gospodarstwo moje. Jestem z niej bardzo kontent. Mam czasem do kogo przemówić.
— Nawykłszy do niej, przerwał Kwiryn, skończysz jak wielu innych, — będziesz miał przykład Goethego za sobą!
— Nie spodziewam się aby do tego przyszło — odparł Rajmund. Choć z ożenieniem dotąd mi się nie powodziło, chcę mieć zawsze swobodę i możność zawarcia związku, gdybym sobie znalazł co stosownego. O! tak — począł z wyrazem goryczy, nie wiodło mi się z małżeństwem. Majątek, położenie, wszystko mówi za mną. Starsi ode mnie daleko znajdują żony — mnie gdziem tylko się zwrócił, częstowano harbuzem. Tłómaczy się to poniekąd tém, że z pierwszą się rozwiodłem, a drugiej śmierć ten głupi proces pociągnęła za sobą. Zdawało się żem wszystkim potwarzom koniec położył i ubił obrzydłe podejrzenia, jakie na mnie rzucano — tymczasem czuję, że z tej sadzy którą mnie obrzucono, coś zostało. Kobiety ze strachem patrzą na mnie. Mniejsza o to!!
Wprawdzie smutno jest zostać na starsze lata bez rodziny, bez węzłów, samemu — ale człowiek jest swobodniejszym...
Pomilczawszy, dodał Rajmund.
— Brak mi celu w życiu — zdobywanie fortuny nie bawi mnie. Komuż ją zostawię? na kogo przeleję...
To mówiąc stanął naprzeciw Kwiryna.
— Właśnie o tém mówić chciałem z tobą — dodał. Gdybym się ożenił nawet, co jest mało prawdopodobném, wątpię żeby mi pan Bóg dał potomstwo... A — żenić się nie myślę, byłby to, chyba przypadek.
Tymczasem zaś, ponieważ mi bardzo chwalono twojego syna, chciałem ci proponować układ. Oddaj mi Janka; przyjmę go i zaadoptuję za syna, dokończę wychowania jego po méj myśli, zrobię z niego człowieka jakiego chcę mieć, aby dalej nazwisko nasze i stanowisko familii dźwigał z godnością.
Rajmund zwolna, pompatycznie czyniąc tę ofiarę bratu, był najpewniejszym iż ona z okrzykiem, z wdzięcznością niewysłowioną zostanie przyjętą... Powątpiewać o ocenieniu takiego dobrodziejstwa nie mógł na chwilę.
Zdumiał się, a raczej nie zrozumiał tego zupełnie, gdy ujrzał twarz profesora okrywającą się bladością, zmienioną, nastraszoną, a zamiast okrzyku wdzięczności, wyrywające się z ust jego jakieś wylękłe westchnienie.
— Widzisz, dodał protekcyonalnie, jestem dobrym bratem, nie zapominam o tobie i o rodzinie, chcę Janka uszczęśliwić.
Kwiryn dłonie zacisnął, patrzał nań, ale odezwać się nie mógł. To milczenie zbyt przeciągłe, zdaje się że uraziło dobroczyńcę, który dodał cedząc i jakby grożąc.
— Mój kochany Kwirynie, chcę ci się wywdzięczyć za twe serce dobre dla mnie; daję synowi twemu pierwszeństwo, bo zresztą łatwo mi będzie adoptować kogo innego. Mogę wziąść Barona syna Julki, choć łotrowaty jest, a pozwolenie dołączenia nazwiska Marwicza do jego baronowskiego tytułu, uzyskać mi będzie łatwo.
Jedynie przez miłość dla ciebie, daję Jankowi pierwszeństwo.
— Z duszy ci dziękuję — odezwał się Kwiryn głosem drżącym — z duszy i serca, szczególniej za dowód miłości twej dla nas.
— Ale warunek jeden, wtrącił, nacisk kładnąc na wyrazy, Radca. Oddasz mi Janka zupełnie i czas jakiś przynajmniej wpływu na niego, widywania się z nim, ty i matka zupełnie się wyrzec musicie. Potrzeba mi go będzie nastrajać na moję nutę, przeuczać, tresować, robić z niego nowego człowieka. Najpoczciwsi jesteście, ale macie wiele zastarzałych przesądów, obyczaje inne, pojęcia ciasne...
Uśmiechał się szydersko — i przestawszy mówić, czekał na dziękczynienia.
Kwiryn wstał z siedzenia i poszedł go uścisnąć. Wzruszony był nad wyraz wszelki.
— Mój drogi, rzekł, Janko jest już chłopak dorosły, ja nim rozporządzać tak nie mogę... Zresztą pozostaje matka, do której on równie jak do mnie należy... Miarkujesz więc że — że ja muszę cię prosić o czas do — namysłu.
Radca się rzucił obrażony...
— Jak chcesz! zawołał — jak chcesz! zdaje mi się jednak, że gdy kto ofiaruje to co ja, dziedzictwo milionów, opiekę swą, przyszłość tak świetną, na namysły czasu niepotrzeba — to się chwyta i dziękuje.
Kwiryn stał przybity jakby nań ciężar spadł straszny, wystąpił mu pot na czoło, dyszał z trudnością.
— Kochany bracie, odparł — jeżeli Janek ci się odda, ja będę wdzięczen pewnie, ale sam go ci dawać nie czuję się w prawie. Pozwól....
— Cóż? każesz mi czekać? Ale toby było śmiesznie, abym ja ci się musiał prosić? odparł Radca.
Jeżeli chcesz — dorzucił żywo, daję ci czas do namysłu do jutra, i — nie mówmy o tém.
Przyznaję ci się, że wyobrażałem sobie inaczéj przyjęcie tej propozycyi.
Ostro spójrzawszy na brata, odwrócił się, był drżący jakiś, poruszony, gniewny.
— Nie mówmy o tém, dodał, do jutra... do jutra.
Oznajmywano gości wieczornych, którzy na karty się zwykle schodzili i rozmowa powitaniami z niemi przerwana została.
Gospodarz choć zwrócił się ku nim cały, z ukosa spoglądał na brata, badając wyraz jego twarzy bladej i smutnej.
Udawał obojętnego, ale nim nie był p. Rajmund.
Zaraz po herbacie, gdy do kart zasiąść miano, profesor potrzebujący samotności i rozmysłu po cichu się wysunął, i wolnym krokiem poszedł do hotelu...
Nie długo walczył z sobą — nie dochodząc do mieszkania, wiedział już co ma uczynić.
Janka poświęcić i oddać w ręce i pod opiekę człowieka, który musiał go zwichnąć, zepsuć i wszczepić w niego zasady, jakie sam wyznawał, wyrzec się drogiego dziecięcia i sprzedać je za spodziewane miliony — oddać swą krew Baalowi, profesor nie mógł — nie chciał. Sama myśl popełnienia takiej zbrodni, tego dzieciobójstwa, wstydem mu okrywała czoło. Był pewien, że jego Faustyna zarówno z nimby się oburzyła na takie zaprzedanie.
Janko miał we własnych siłach i zdolności piękna, czystą, niezawisłą przyszłość przed sobą. Profesor czuł, że powinien był odmówić, że mu się nie godziło wahać, że całemu życiu swemu zadałby kłam, dając się skusić złotem brata.
— Nie! nie! nie! zawołał głośno, wchodząc do pokoiku, który zajmował.
— Nie! nie! nigdy!
Raz jasno dojrzawszy drogi obowiązku, profesor zupełnie już spokojny siadł do książki.
Pokusa milionów nie napastowała go wcale.
Zatopił się w rozprawie o sztuce greckiej — i ostygł jak przystało filozofowi.
Przykro mu tylko było, że może obrazić brata odmową i postanowił ją uczynić jak najłatwiejszą do przełknięcia.
Tej nocy profesor spał zupełnie tak spokojnie i zdrowo jak zazwyczaj, gdy Rajmund zburzony nieco obojętném przyjęciem swej ofiary, niespokojnie noc spędził, a rano z niecierpliwością wyglądał brata.
Wchodzącego już zmierzył oczyma rozgorączkowanemi...
Kwiryn witał się czulej niż kiedykolwiek. Chciał zwlec ostateczne wytłómaczenie się, począł mówić o czemś obojętném, gdy Radca niedając mu się rozgadać, przerwał.
— Czekam odpowiedzi! miałeś czas do namysłu — cóż tedy?
Znowu od objęcia go i uścisku zaczął Kwiryn.
— Kochany mój, drogi, rzekł, jestem ci nieskończenie wdzięczen, za dowód serca dla mnie, dla dziecka mojego.
Tu spoczął nieco.
— Wiesz co — dodał — rozmyśliłem się. Janek był tak wychowany poprostu sobie, do losu jaki mu był przeznaczony, że przerobić go byłoby trudno! Sam powiadałeś, że ma pojęcia z twojemi niezgodne, wzięte ode mnie. Ty wiesz najlepiej, żeśmy się kochając, nie godzili nigdy! Dla ciebie dogodniej, lepiej będzie gdy zaadoptujesz syna Julii, którego łatwiej przyswoisz.....
Kwiryn mówiąc to, łykał, jąkał się, przerywał, słów mu brakło — czerwieniał, bladł i ledwie dosłyszanym głosem skończywszy, raz jeszcze uścisnął brata.
Rajmund blady był strasznie, warga dolna mu drgała; rozgniewany udawać musiał obojętnego...
— Dobrodziejstwa się nie narzuca gwałtem — rzekł zimno. Ty najlepiej sądzić możesz co dla syna twojego korzystniejsze...
Zdawało mi się... ale nie mówmy o tém...
Usiadłszy w krześle, Radca zapatrzył się w okno, zapalił cygaro, bąknął coś o rzeczach obojętnych. Coraz dumniej spoglądał na brata, coraz się stawał chłodniejszym. Niemal dawał mu do zrozumienia, że już nic z sobą więcej do czynienia nie mieli...






Byłoto ostatnie widzenie się i ostatnia dwóch braci rozmowa; pożegnanie nie dozwalało profesorowi wątpić, iż stosunki zerwane zostaną raz na zawsze.
Drugiego dnia po piaskach sunął Kwiryn do Żulina, a gdy po serdeczném przywitaniu ze swojemi znalazł się sam na sam z żoną, opowiedział jej chłodno całą historyą swoję z bratem. Na samę myśl że wymagano od nich aby się wyrzekli syna, profesorowa skoczyła jak lwica!
— Spodziewam się, krzyknęła, żeś nie wahał chwili! że dziecka na rzeź dać, nie mogłeś nawet pomyśleć!
Niewiele jest matek coby jak Faustyna lekkiej, świetnej, obfitującej we wszystko przyszłości dla dziecka wyrzekły się łatwo i bez żalu. Kobiety trwożą się zwykle najwięcej o byt dzieci, o walkę i o trud, którychby im chciały oszczędzić.
Profesorowa godziła się z mężem na to, iż owo szczęście Jankowi obiecywane, zgubą byłoby dla niego.
Chłopiec któremu nie ukrywano, iż nim w ten sposób bez wiedzy jego rozporządzono, śmiał się wesoło i niewielką do tego przywiązywał wagę. Miał tylko w zarozumiałości swej chłopięcej jednę urazę do rodziców, iż oni nie wierzyli w to że on — on się czuł tak silnym, iż stryja mógłby był przerobić, nawrócić...
Kwiryn smutnie się uśmiechał z tego. Janko czuł w sobie taką ducha potęgę, iż mu żal było że próby nie dopuszczono.
— No — rzekł Kwiryn, ja wolę żebyś nie próbował.
Umiem cenić swobodę jaką daje majątek; jest ona narzędziem, jest dźwignią, daje niezależność człowiekowi — lecz zbyt drogo ją nabywać — niegodzi się...
Wkrótce potém dowiedział się profesor, że natychmiast po jego wyjeździe Radca posłał po młodego Barona, który przybył z ojcem i matką, adoptował go prawnie, wyrobił dołączenie nazwiska i zabrał usynowionego do siebie.
Nie skończyło się na tém, gdyż młodzieniec wzięty do domu p. Rajmunda, wkrótce tak szalenie dokazywać i takie długi robić zaczął, tak się obchodził z przybranym ojcem, że pod ścisłym nadzorem musiał go Rajmund wysłać gdzieś za granicę, osadzając z nauczycielem w pustym kącie jakiegoś pomorskiego wybrzeża.
Ztąd przyszły dziedzic imienia i skarbów, uszedł jednej nocy bez wieści, zabrawszy nauczycielowi co tylko dla uprzyjemnienia podróży zagrabić się dało...
I długo potém wcale o nim słychać nie było, aż znalazł się u matki w stolicy, która starała się przebłagać brata napróżno. Życie p. Rajmunda upływało, jak mówiono, w ciągłych jakichś zawodach, katastrofach, i zgryzotach. Nie wiodło mu się nic oprócz robienia majątku, który w ostatku skąpstwem dziwaczném, w manią przechodzącém, usiłował powiększyć jeszcze.
Tymczasem w ubogim dworku w Żulinie, jakoś szło wszystko szczęśliwie i spokojnie. Profesor nie tracił ani sił ani ochoty do pracy i wesół był zawsze. Córkę wydawszy za ubogiego szlachcica z sąsiedztwa, cieszył się wnukiem, a Janko tymczasem, obrawszy sobie naukowy zawód, w celu badań przyrodoznawczych odbywał po świecie dalekim podróże, które imię jego już więcej dały poznać w pewnych kołach, niż ojcowskie, mimo długich lat pracy.
Z tego spokoju wyrwała raz Kwiryna sztafeta, która go wzywała do łoża chorego brata. On sam chciał go mieć przy sobie, zwątpiwszy o życiu.
Profesor, który nigdy żadnej z siebie ofiary nie skąpił, natychmiast wziął konie pocztowe, dzień i noc bez spoczynku pędząc do Wilna, aby mógł w ostatnich godzinach być pociechą nieszczęśliwemu bratu.
Zastał go przy życiu jeszcze, wychudłego jak szkielet, przytomnego na umyśle, lecz przez doktorów na śmierć już skazanego... Zimną dłoń wyciągnął do przybyłego Rajmund i na oczach jego łzy się pokazały. Mówił z trudnością.
— Pożałuj mnie — rzekł niewyraźnie — pożałuj! Nieszczęśliwy byłem, nieszczęśliwy kończę... Zmarnowałem życie!!
Lepszą cząstkę obrałeś sobie! To były słowa jego ostatnie. Umierający nie miał już czasu, jak chciał przerobić rozporządzeń swoich i przybrany syn wziął po nim spadek całkowity...
Kwiryn zająwszy się pogrzebem, smutny powrócił do domu. Młody spadkobierca który czyhał na miliony, już porobionemi długami nadwerężone, nie używał ich długo: zmarł w przeciągu roku, a dzieci Baronowej Julii odziedziczyły po nim fortunę.
— Ktoby to był powiedział, powtarzał stary profesor — że my w Wilnie rozjeżdżając się z bratem, w ostatniej rozmowie tak sobie losy przyszłe przepowiemy. Biedny Rajmund nawrócił się do mojego Boga, ale już na śmiertelném łożu!!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.