Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nawet dla dokumentów których wymagają, potrzebuję być w Wilnie, podchwycił Soter. Czém prędzej, tém lepiej.
Rozmowa bardzo chłodna przeciągnęła się jeszcze minut parę. Otto wyszedł. Rekszewski z niewymowną radością pakować się zaczął.
— Ani chybi, mówił do siebie, list mój uczynił skutek. Profesor mu zmył głowę, młodzieniec się opamiętał, i dzięki Bogu, ocaliliśmy go z tych sieci pajęczych, w którychby był życie dać musiał.
Wesół, rad z siebie p. Soter nazajutrz pojechał z ostatniemi wizytami, z papierami, i zwijał się tak, że wieczorem rozpatrując notatkę, nic w niej pominiętego i zapomnianego nie znalazł.
Ottona przez cały ten dzień nie było w domu, wrócił z tym samym co wczoraj humorem, gorączkowo się zaczął pakować i układać wszystko. Konie zamówione zostały na dzień następny.
Około północy, jakby sobie coś jeszcze przypomniał, Kellner wyjechał z domu znowu, zabawił z godzinę i wielce wzruszony powrócił.
Z Soterem nie mówił o niczém, tylko o podróży. Adwokat znając jego usposobienie, chciał po dawnemu na ton żartobliwy nastroić rozmowę, lecz struna ta nie odpowiadała. Kellner uśmiechnął się smutnie, zamilkł.
W podróży był także zadumany i posępny.