Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic dziwnego, mówił sobie Rekszewski — oderwać się od takiej czarownicy nie łatwo! Bądź co bądź, zawsze to boli.
Pomimo dosyć złych dróg, gdyż wiosenna pora się zbliżała, jechali niezmiernie pośpiesznie, prawie bez wytchnienia tak, że Soter na ostatniej stacyi żegnając się z pryncypałem, którego serdecznie pokochał, oświadczył mu iż bodaj dzień jaki wytchnąć musi, tak się znużonym czuje. Otton nie rozbierając się nawet, wziął natychmiast konie do domu.
— No, żeśmy wyszli obronną ręką, dzięki Bogu — odezwał się do siebie Soter nakładając szlafmycę, aby użyć spoczynku w łóżku, którego nie znał od dni kilku. Sprawę licho weźmie, bo gdybyśmy ją i wygrali, gra świecy nie warta, koszta zjedzą zysk cały. Lecz mniejsza z tém, gdy młodzieniec tak dobry, ocalony! Przy pierwszej zręczności ‘pojadę Profesora uścisnąć! Cudu dokazał!
W tych błogich przekonaniach o odniesioném nad pasyą zwycięstwie, trzeciego dnia udał się p. Soter do Wilna, i z pociechą wielką znalazł się na łonie rodziny, w swych spokojnych a brudnych izdebkach przy Ostrobramskiej ulicy.
Nadchodziła wiosna; upłynął miesiąc po powrocie ze stolicy, gdy jednej poczty przyniesiono p. Rekszewskiemu list, na którego kopercie poznał rękę Ottona.