Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pacz łatwo wyczytać było. Odebrawszy je stary, a razem zawiadomienie iż Profesor do ucznia pismo wyprawił, Soter czekał skutku.
Wieczorem wszedł p. Otton do jego mieszkania, z twarzą nad zwyczaj swój posępną, zadumaną, zmienioną.
Wesołości powszedniej, z którą zawsze nawiedzał swojego towarzysza, śladu na nim tego dnia nie było. Rekszewski powziął z tego dobrą otuchę.
Przeszedłszy się milczący kilka razy po pokoju, Kellner zwrócił się zakłopotany do adwokata.
— A co? stary mój przyjacielu, rzekł, podobno nie mamy tu co robić dłużej. Sprawę powierzyłem Marwiczowi, jedźmy do domu!
Soter ręce podniósł ku niebiosom uradowany.
— A! panie! święte słowa! złote słowa! Wracajmy! jedźmy! choćby dziś. Sprawę możnaby wprawdzie w lepsze oddać ręce, lecz niech już będzie co chce, byleśmy się my ztąd wyrwali!
Nic nie odpowiedział na ten gorący wykrzyk młodzieniec i po namyśle, dodał chłodno.
— Pojutrze będziemy mogli wyjechać.
— Ja gotów jestem natychmiast — odparł stary.
— Pojutrze! powtórzył Otton. Pojedziemy razem aż do ostatniej poczty przed Barweniszkami, a ztamtąd pan pewnie do Wilna — ja do domu.