Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niewinien jestem że poczciwa, dobra matka nasza nie rozumie położenia, żyje w przeszłości i nie chce widzieć tego co dla mnie jest jasne, mówił Rajmund.
— Przepraszam cię, mówisz o matce tylko, ja ci powiem że ja widzę jak ona. Tą drogą którą ty chcesz iść, idzie się częściej na zgubę.
— Dajże mi pokój! przerwał Rajmund, wiesz że mnie nie przekonasz. Mam wyobrażenia inne.
— Potępiają cię wszyscy!
— Kto? wszyscy? tacy ślepi i zacofani jak wy? zawołał Rajmund. Któż tu jest co mnie może sądzić? ks. Gawryłowski? pan P. pan W? — Ruszył ramionami.
— I ty się puścisz w świat nie przejednawszy z matką? spytał Kwiryn.
— Widziałeś przecie jak mnie przyjęła!
Kwiryn zbliżył się i ściskać go zaczął.
— Mundku — Romku! jedź raz jeszcze, upokórz się, padnij do nóg! Pamiętaj jakie matka czyniła ofiary dla nas. Winieneś jej wszystko!
Rajmund chwilę stał niepewny, wzruszony nieco.
— Nie mówię ci ażebyś drugi raz przywiózł żonę, widzę że to jest niepodobieństwem i wątpię aby to co pomogło. Przyjedź sam, utorujesz i jej drogę. Jeśli nie przejednawszy się puścisz w świat, to będzie znaczyło żeś zerwał z rodziną — że się jej wyrzekłeś.
— Ona mnie! — odparł Rajmund zimniej.