Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Moja kochana Mateczko — wołał — na miłość Boga — niechże mnie Mama do rozpaczy nie przywodzi! Ja mam przed sobą najświetniejszą karyerę... ja się poświęcę dla sióstr, dla brata, dla Mamy! Za kilka lat będę milionowym.
Staruszka płakała.
— Romku, przerwała — miliony w uczciwy sposób nie robią się tak prędko. Ty oszalałeś! Niegodziwi ludzie chcą korzystać z twojego niedoświadczenia i młodości — na Boga, ochłoń z tego, upamiętaj się.
Czułe naprzemiany i surowe wyrazy matki nie zdawały się bynajmniej działać na Rajmunda. Wstał z ziemi nadąsany, posępny, lecz wcale nie onieśmielony ani przekonany.
— Kwirynby mi nigdy takiej przykrości nie zrobił! szepnęła Marwiczowa.
Wymówka ta oburzyła Rajmunda.
— Kwiryn nigdy nie wyjdzie też z tego błota, w które wlazł, i na nędzném bakałarstwie skończy — odezwał się. Będzie siostrom i Mamie ciężarem zawsze, a ja nie myślę gnić w jakiejś dziurze i poprzestać na tém co mamy. Ja czuję w sobie siłę i dla tego, bądź co bądź, muszę spinać się wyżej!
— Bądź co bądź? zapytała matka.
— A tak — począł unosząc się Rajmund. Oglądając się na wszystko, przebierając, skończyłbym