Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rajmund postał chwilkę i skłoniwszy się wyszedł, a za drzwiami otarł z potu czoło, bo pod wrażeniem jakiego doznał, oblał się nim cały.
Wolnym krokiem udał się napowrót do dworku, gdzie w salonie wszystkich zastał, nie wyjmując Różyczki, która zawodziła fałszywie ale nadzwyczaj śmiało:
Si tu m’aimes.
Szambelan się rozpływał, bo na muzyce tak znał jak na chemii i nie lubił jej, ale nie wypadało mu się z tém zdradzać.
— A cóż? spytał go po cichu, podchodząc — zastałeś go?
Rajmund głową potwierdził.
— I — cóż?
— Z nim niema co i gadać — szepnął młodzieniec — Dziwak.
Szambelan radby się był czegoś więcej dopytał, z Rajmunda jednak dobyć nie mógł nad to — ani z nim gadać!
— No — to ja sam jutro będę u niego — rzekł hrabia. Znam go, i miałem u niego dawniej względy.
— A cóż? zapytał z kolei przystępując Okułowicz.
— Niepodobieństwo ze starym dziwakiem przyjść do ładu — rzekł Rajmund. — Zaczyna od łajania i na łajaniu kończy.... Zły!