Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zała ojcu bransoletę, która jej białą, trochę już za pulchną rączkę zdobiła.
Na złotym ciężkim kolcu oprawny świecił opal ogromny, otoczony brylantami tak wielkiemi iż one same znaczną wartość reprezentowały. Szambelan pochylony unosił się nad robotą tego klejnotu, godnego królowej. Po chwili Różyczka zakryła go znowu rękawem.
Milczeli chwilę; stary jakby olśniony widokiem bransolety, rozmyślał o czémś, gdy kurtyna zapadła, oklaskami zagrzmiała sala i służący ukazał się w progu z futrem sobolowém w ręku.
— Jedziemy razem, do mnie — rzekła despotycznie Różyczka.
W domu, jak zawsze nie zastali Marwicza.
— Byłam tego pewna — szepnęła na ucho staremu pani domu — Rajmund wieczory do późna spędza u swojej metresy. Wiem o tém dobrze! Grand bien lui fasse! dodała z uśmiechem szyderskim — ja się pewnie nie pogniewam za to.
Szambelan ramionami poruszył.
— Cóż chcesz! szepnął — to przyjęto na wielkim świecie. Metresa stawi człowieka (pose) i bywa mu nawet w interesach dogodną tam, gdzie żonie mięszać się byłoby niewłaściwém....
Podano dla obojga herbatę, a że Rajmund nie powracał, stary, po wielu obrotach w różnych kierunkach, przystąpił do sprawy — przyjaciela domu.