Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nic nie odpowiedział Rajmund.
Na grobli od rana czekał na niego Kwiryn i Julia.
Ta się rozpłakała na widok jego i rzuciła mu się na szyję.
— Coś ty zrobił najlepszego! zawołała. Ty, niewdzięczny! Co to biedną matkę i nas kosztuje! Ilemyśmy łez wyleli dla ciebie!
Nie bronił się Rajmund. Widok tego dworku, wrażenie jakie on na nim czynił teraz, gdy był znowu sam, i jak dawniej zbliżał się do niego może po raz ostatni, oddziałało chwilowo. Był moment że się uczuł winnym, że pożałował tego co uczynił, miał jakby jasnowidzenie następstw — i gdyby w mocy jego było, cofnąłby się może. Niestety! zapóźno było! To co się stało, odrobioném być nie mogło. Był niewolnikiem ludzi, z któremi łączył go interes, ale dla których nie miał szacunku, nie miał do nich serca.
W ciągu tych kilku dni doznał już przedsmaku tego co go z żoną czekało. W najszczęśliwszym razie charakter jej, nawet ulegając pewnemu złagodzeniu, nigdy nie mógł uczynić go szczęśliwym. Jak on, tak ona myślała tylko o sobie. On ożenił się z nią przez rachubę, ona go wzięła jako przewodnika na drogę, którą sobie sama wytknąć miała.