Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z nieśmiałością zbliżył się do tej zawiniętej w koronki i atłasy ruiny profesor, z pokorą ucałował chudą rękę i wskazane sobie zajął miejsce.
Jejmość włożywszy lornetkę na nos zarumieniony, zaczęła mu się przypatrywać uważnie.
— Cóż to jegomościa tu do miasta przypędziło? spytała.
— Miałem trochę interesu! odparł swobodnie Kwiryn — bez tegobym się od gospodarstwa, żony i dzieci nie ruszył.
— A wiele aspan masz dzieci? zapytała stara.
— Dwoje tylko — odparł Kwiryn — więcej mi pan Bóg nie dał.
— Mieszkacie zawsze w tym Żulinku? odezwała się.
— A, zawsze, dzięki Bogu, mówił profesor wesoło. Jakoś się to potroszę oczyściło, zabudowało, i bardzo nam tam dobrze.
Jejmość popatrzała nań; rumiana, spokojna twarz wieśniaka prawie w niej obudziła zazdrość.
— Znać to na asanu, że mu tam dobrze na wsi — dodała, — wyglądasz jak pączek w maśle. A mój (wskazała na Rajmunda) co ja go tu pieszczę, chucham, co nie robię aby go odkarmić, patrzajcie jaki żółty i mizerny.
— Bo to niema jak na wsi, bratowo dobrodziejko! rzekł śmiejąc się profesor.
Słysząc to poufałe imię bratowej, którém ją uczcił Kwiryn, jejmość pobladła i czerwone