Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Na miłość Bożą — zawołał razem do niego i do bratowej, nie odjeżdżajcie tak! Lepiej było nie przyjeżdżać, niż tak obrazić matkę.
Zwrócił się do młodej pani.
— Trzeba się było rzucić do nóg mamie, byłaby się rozrzewniła, byłaby przebaczyła.
— Przebaczyła! szepnęła dumnie Różyczka. Jeszcze czego! Do nóg! Ale jedźmyż już.
Rajmund się wahał.
Wyrwawszy rękę którą trzymał, coraz bardziej podrażniona, młoda pani wybiegła przed ganek, wołając o konie. Woźnica właśnie siadał na kozieł i miał podjechać.
Rajmund sparł się o słup w ganku, stał bez ruchu i bez woli już, przybity i nielitością matki i buntem swej żony. Rad nie rad, gdy Róża już wsiadła do powozu, ścisnąwszy rękę Kwiryna, poszedł za nią, drzwiczki zatrzaśnięto — odjechali.
Nierychło zdołała się uspokoić pani Marwiczowa, którą dzieci obstąpiły, całowały, błagały aby płakać przestała. Gdy powóz zaturkotał, nanowo wybuchnęła łzami i jękiem — potém zwolna zacząwszy się modlić, popatrzywszy na tych co jej pozostali, przyszła do siebie. Nikt teraz odezwać się nie śmiał, aby słówkiem jakiém niezręczném matki żalu nie wznowić. Długo tak przetrwali wszyscy w milczeniu....