Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

szer choć miał oko, nie był jej przeciwnym... Otwierały się podwoje do dnia bardzo, i rzadko kiedy było pusto.
W pierwszej izbie zastawionej stolikami jadano i pito; tu był rodzaj bufetu i zapach jej. gdyby go nie czyniły znośniejszym alkoholiczne wyziewy, wymagałby pewnego oswojenia się z nim, aby go wytrzymać można. Druga ciemniejsza salka od dziedzińca bilardem była zajęta, a kilka pokoików na tyłach służyło dla tych, co chcieli na osobności wypróżnić jaką butelkę z dobremi przyjaciółmi.
W jednym z nich właśnie przy dwóch skromnych lampeczkach francuskiego wina, siedzieli dwaj młodzieńcy, z których stroju wnosić było można, że się sposobili do podróży.
W izdebce mrok panował, który ją jeszcze smutniejszą czynił niż była, a z siebie samej więzienną celę przypominała. Dwa proste zabrukane stoliki, kilka krzeseł nie nowych, kanapka, na której w pewną odwagę uzbroiwszy się siąść chyba można było — zajmowały szczupły pokoik o jedném oknie wychodzącém na ciasne i smutne podwórko. Światło dnia wpadało doń z góry, blade, szare, zimne, a promień słońca nigdy się tu nie przedzierał.
Pomimo tak smutnego miejsca, twarze dwóch młodzieńców były wesołe, rozpromienione, a rozmowa wielce ożywiona. W tym wieku, na progu