Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/371

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Niema dziwu, rzekł zwracając się do niej, wcale tém nieobrażony Kwiryn. Ja, moja mościa dobrodziejko, jestem wieśniak, człek ubogi. Za młodych lat, w domu państwa Kellnerów, których syna wychowywałem, choć stół był dobry, ale takich tam przysmaków nie jadano...
— Ja bo lubię dobrze jeść — odezwała się gospodyni — i radabym mojemu Rajmundkowi dogodzić, aby się nie skarżył; ten w stolicy sobie gębę popsuł, i jemu lada czém jej nie zapchać!! Pijże asindziej swoje wino, bo to stary tokaj, po obiedzie kordyał prawdziwy; potém wstaniemy...
Posłuszny Kwiryn wychylił swój kieliszek, krzesła zaczęto usuwać i całe towarzystwo, oprócz panny Grzybskiej, ruszyło nazad do salonu.
Jejmość zajęła w fotelu miejsce swoje, roznoszono kawę i likwory. Rajmund szepnął, że się wysuną do gabinetu jego, na cygaro, nie żegnając.
W istocie ex-Szmbelanowa już zwolna oczy mrużyć zaczęła, a że na gościa tego kalibru wcale uważać nie potrzebowała, wygodnie nogi na stołeczku układając zabierała się do spoczynku poobiednego.
Bracia pocichu wyszli kręconemi wschodkami na drugie piętro. Gabinet p. Rajmunda, w którym przyjmował profesora, był dla ludzkiego oka bardzo ładnie przystrojony. Kwiryn wahał się siąść na tych aksamitach, tonął w sprężystych ich poduszkach.