Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Rajmund zasępiony chodzić zaczął po pokoju, długo nie mówiąc słowa. W duszy było mu strasznie gorzko. Porównywał swobodny umysł Kwiryna, jego wesołość i spokój ze stanem swej duszy — gryzł się i burzył.
— A coż? odezwał się nagle, ton dotychczasowy zmieniając i zniżając głos, który się stał ponurym i gniewnym. A cóż? nieprawdaż? powiedziałbyś patrząc na ten przepych, na dostatki, na mnie, na ten dom — szczęśliwy człowiek. Stara go pieści i karmi przysmaczkami, ptasiego mleka mu chyba braknie? Hę?
Kwiryn patrzał mu w oczy, niedomyślając się, jak się to zakończy; Rajmund pięści zacisnąwszy przyłożył je do czoła.
— Tak sądzą ludzie! tak ty sobie pomyślisz — dodał szarpiąc surdut na piersi — a tu! tu noszę piekło!
Pochylił się do brata.
— Ta kobieta — mówił wskazując na dół — to szatan wcielony, stworzony, aby mnie męczył udając czułości... Wszystko w jej ręku — majątki na moje imię! Tak, ale rewersa u niej — w pazurach, w garści ciśnie i mnie i to com zarobił. W domu ona i jej zausznicy panują... Jam tu niewolnik ostatni!!
Mówił i rozpalał się coraz mocniej, tak że Kwiryn pochwyciwszy go za rękę, z cicha zaczął błagać, aby się pohamował.