Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/373

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Chciałem ażebyś ty widział i wiedział prawdę, moje to śliczne szczęście, jakiém ono jest w istocie!!
Ale — zje kaduka, szatan ten stary — dodał gwałtownie — nie puszczę z rąk majątku! Będę go miał. Stara jest, w końcu ją jakaś niestrawność albo złość ubije — naówczas....
Twarz mu się rozjaśniła.
Kwiryn słuchał tak przelękły i zdziwiony, iż słowa już nie mógł się odezwać. Odszedłszy nieco, począł płakać i rzucił się na szyję bratu.
— Bój się boga! milcz! i nie rozogniaj rany! Musiało cię coś podrażnić, przesadzasz biedaku. Daj pokój, nie mów, ja słuchać nie chcę.
Ścisnęli się za ręce. Profesor struty, znękany chciał już odejść, a nie miał odwagi w tym stanie ducha opuścić brata.
Byłby przez litość zasiedział się niewiadomo jak długo, gdyby służący z dołu wysłany, nie przyszedł mu oznajmić, że czekali goście wistowi i pani prosiła do salonu.
Kwiryn zrozumiał dobrze, iż zaproszenie to do niego się nie stosowało; chwycił za kapelusz i począł brata żegnać.
— Pewnie się już nie zobaczymy, rzekł głosem poruszonym. Bądź zdrów, kochany mój Rajmundzie, a bądź mężnym. Po spartańsku noś swojego lisa na piersi — a nie daj poznać że ci ją rozdziera.