Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zapalenia płuc, które w jej wieku prawie było nie do uleczenia.
Profesor natychmiast się uwolnił i na całą noc poleciał do swoich z niepokojem, który mu ani o posiłku ani o spoczynku myśleć nie dawał. Pomimo całego pośpiechu, nie zastał już matki przy życiu, rozpłakana siostra rzuciła mu się na szyję.
Ciało na pogrzeb czekało...
Chwila to była dla Kwiryna okropna. Stara ta matka, którą zaledwie po kilka razy do roku widywał, stanowiła dlań jak jakaś świętość, węzeł z rodziną dawną, z przeszłością, bez niej nagle uczuł się sierotą. Na Rajmunda wcale rachować nie mógł, ani na serce, ani na pamięć o braterskich obowiązkach. Julia równie prawie dla nich była stracona, utonąwszy w świecie, który nie miał z tym żadnego związku... Ich dwoje z Jadzią zostali sami. Ona już nie pierwszej młodości, on zwiędły od pracy.
Na pogrzeb matki zjawił się Rajmund, który, choć jeszcze się nie ożenił z Szambelanową, bo formalności rozwodowe nie były dopełnione, przybył paradnym jej ekwipażem, z kamerdynerem, odegrywając rolę pańską, do której co mu dawało prawo, było niemal sromotném. Nie wstydził się jednak tego bynajmniej.
Z Kwirynem i siostrą zamienił ledwie słów parę, obiecując im przybycie swe za dni kilka do Żulina.