Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/383

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Uspokój się! wtrącił Kwiryn.
— Ja jestem zupełnie spokojny — mówił Rajmund — co było najgorszego to przebyłem. Proces jest na dobrym stopniu.
Łotr kamerdyner Henryk, faworyt nieboszczki, który pieniądze i klejnoty pokradł, zrazu na mnie się rzucił, a teraz już śpiewa inaczej, gdym go do kryminału zapakował.
Grzybska téż próbowała, nie udało się; teraz płacząc całuje po rękach, aby jej nie gubić. Dobrze im tak!! niech odpokutują; nagryzłem się i ja dosyć...
Chodził po pokoju poruszony, zapominając się i mówiąc jakby sam do siebie.
— Dobrze zrobiłeś żeś przyjechał — rzekł odetchnąwszy — choć będę miał przed kim się użalić; tu nikogo poczciwego niema, łajdaki wszyscy. Udawali przyjaciół, a naposiedli się mnie gubić...
Milczący i zmięszany Kwiryn spoglądał na brata, i znalazł go teraz znowu z pańskiego tonu dawnego spadłym na bardzo pospolitego, podrażnionego człowieka. Wróciła mu jego natura, którą był zrzucił przybierając arystokratyczne maniery, stary prostaczek wydobył się na wierzch — obracał się, mówił inaczéj. Uczucie nie dopuszczało mu grać komedyi, o której pod naciskiem trosk zapomniał.
— Dobrze zrobiłeś, powtórzył — żeś przyjechał. Posiedź tu, znajdziesz starych znajomych,