Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/402

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Do południa więc zażywał przechadzki powoli, wspomnień szukając i zajrzał do akademii i do Ś-go Jana. Dwunasta biła, gdy powróciwszy do drzwi, wpuszczonym został, a lokaj, który się na niego zdawał oczekiwać, zaprowadził go do gabinetu na pierwsze piętro. Rajmunda zastał samego, z gazetą w ręku, ubranego już na rano, nadto może jak na dojrzały dobrze wiek; elegancko. Nowa metamorfoza obliczu dorobkowicza nadała wyraz wcale inny. Twarz była blada, jakby nalana, purchawkowata, pomarszczona, dumna i zarozumiałości pełna. Wypełnienie chorobliwe policzków wpłynęło tak na rysy, iż i te pogrubiały, rozlały się, straciły typ swój dawny, zatarły.
Trzymał się prosto, sztywnie, lecz w ruchach czuć było pewne wysilenie i pamięć na siebie; czasami jakieś wewnętrzne cierpienie przemagało siłę chcącą je utaić, twarz się krzywiła, prędko wracając do dawnego stanu.
Zobaczywszy wchodzącego brata, czy dla słabego wzroku, czy że ten się zmienił także, Radca nie zaraz go poznał. Wstał powoli i z powagą wielką, protekcyonalnie witać go zaczął.
— No jakże się masz! Przecież sobie przypomniałeś mnie!
Aż pisać musiałem!
Siadaj proszę!
I wpatrywał się w niego bacznie.
— Utyłeś, posiwiałeś trochę! ale wyglądasz dobrze. Jakże zdrowie?