Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/403

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Przedziwnie! nie choruję nigdy — zaśmiał się profesor. Doktorowie z Żulina się nie pożywią.
— No proszę cię, to ty jesteś szczęśliwy — rzekł wzdychając Rajmund, a ja sobie rady ze zdrowiem dać nie mogę. Prawda że mam dużo na głowie, kłopotów, interesów co niemiara! Ale téż jeżdżę co roku to do Maryenbadu, to do kąpieli morskich, to do Nicy... Nic mi nie pomaga!
Potarł ręką po bladej twarzy.
— Hm! tobie dzieci porosły, słyszałem, mówił mi o twoim synu proboszcz który tu przyjeżdżał do krewnych — no — a ja, widzisz, ożenić się nie mogłem dotąd!
Usta zaciął i zamilkł patrząc na podłogę...
— Juściż gdybym się chciał lada jako ożenić, dawnobym miał ile chciał pretendentek; ale ja albo według mojej myśli, lub wcale nie.
Być bardzo może — dodał, że się całkiem nie będę żenił.
Zadumany podparł się na łokciu.
— Starałem się o hrabiankę S. — rzekł, panna niezbyt młoda, dosyć przystojna, niebogata, poczęli mi się drożyć!! Dałem im pokój.
Druga, panna K, odmówiła mi — nie wiem czy z przyczyny rodziców czy z woli własnej. Ten błazen... X, zaledwiem zaczął bywać u nich, d ł się z tém słyszeć, że ja żonom proszki daję. Łajdak!