Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Cóż tu robisz? — odezwał się z pańska — od tylu lat ani dawałeś znaku życia.
Nie podobało mu się że Kwiryn, jeszcze pod wrażeniem pierwszego wzruszenia, chwycił go poufale pod rękę i ciągnął z sobą dalej.
— Mój drogi, mówił głosem w którym radość brzmiała — nie chciałem ci się naprzykrzać. Dochodziły mnie wieści o sukcesach, ludzie szczęśliwi aż nadto dworaków mają, po com miał nudzić cię sobą?
Istnym przypadkiem, przeciw woli mej będąc w Wilnie, juściż minąć cię nie mogłem.
— Nie godziło się — sucho odparł Rajmund, idąc z nim powoli, a namyślając się co ma począć aby ani go sobie narazić, ani się zbyt nim obciążać
— No — jakże ci się powodzi?
— Mnie! ale, chwalić pana Boga — rzekł Kwiryn — nie mogę się skarżyć. Głodem nie mrę, na dziatek wychowanie mi starczy.
— A! ożeniłeś się! Słyszałem z córką profesora!
— Tak, kobieta wyjątkowa! Żona wzorowa, matka rozumna, anioł dobroci, pracowita...
Słysząc te pochwały, Rajmund się uśmiechał ironicznie.
— No — to chwała Bogu! dodał, bardzo się cieszę.