Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/394

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

miec miał tak poważną fizys, iż w parlamencie mógł grać rolę woźnego z łańcuchem na szyi.
Obiad był nadzwyczaj wystawny, wina co najdoborniejsze i humory téż wkrótce nastroiły się wysoko.
Kwiryn który niby marszałkował, trochę wice-gospodarza udawał dosyć niezręcznie, nie zwracał prawie niczyjej uwagi na siebie. Uśmiechano mu się grzecznie, lecz wiedziano, że był wieśniakiem i figurą bez znaczenia, gdy p. Rajmund teraz stał znowu na stopniu, z którego przy swym majątku i środkach pomocniczych, mógł dobić się bardzo wysoko.
Kłaniali mu się téż wszyscy. Na licu jego nie było ani chmureczki, dzisiaj żył swoim tryumfem...
Obiad przeciągnął się dłużej, niż za czasów starej pani, i gdy goście w dobrych humorach rozchodzić się zaczęli, noc już była.
Kwiryn przesiedział ich, potrzebując pożegnać brata.
— Ja jutro powracam do Żulina — odezwał się do Rajmunda, który na pół leżąc na kanapie palił cygaro zadumany przyjemnie, bo zatopiony w nadziejach nowej przyszłości.
— Jutro? jutro? zapytał Rajmund.
— Radbym jak najprędzej, odparł profesor. O ciebie jestem spokojny, a moi tam za mną tęsknią.