Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Łzy pobiegły z oczu starej; byłyto zwiastuny tego przebaczenia, o które Kwiryn prosił.
Rajmund wchodził właśnie; serce mu zadrgało, stał się dawném dziecięciem, padł do nóg matki. Nie mówił nic, całował ręce jej i kolana, i uczuł jak, po dawnemu, ścisnęła głowę jego drżącemi dłońmi.
Wszyscy mieli łzy na oczach. Dziewczęta poweselały; dom, jakby promień nań padł słoneczny, ożywił się, zaśmiał. Julka zaczęła szczebiotać. W rozmowie jednak nikt nie śmiał dotknąć nic takiego, coby postępek Rajmunda mogło przypomnieć.
Nie rychło matka go zapytała po cichu.
— Jedziesz ty?
— Muszę.
Milczeli znowu, Rajmund dodał.
— Nie dla siebie samego potrzebuję przyszłości, ale razem dla was, nawet dla Kwiryna, który nie potrafi nigdy dorobić się niczego. Muszę mieć odwagę za wszystkich.
— Odwagę? powtórzyła z pewną wątpliwością matka.
— I mam nadzieję, dodał Rajmund śmielej, że wprędce mama się przekona, iż nie darmo czyniłem ofiary....
— Daj to Boże! zamruczała staruszka spuszczając oczy. Tyś młody, wszystko jeszcze widzisz jasno; ja przeżyłam wiele i niczemu nie ufam! Daj