Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak rozmawiając, podchodzili ku starenu dworowi; pani Szambelanowa siedziała w oknie z książką, a że zdala źle widziała, a twarzy Rajmunda była ciekawa, patrzała nań przez lornetkę, uśmiechając się szydersko. Czułość męża dla Rajmunda wzbudzała w niej tę wesołość smutną. Przy mężu o tej sprawie nie mówiła, odkładając rozpytanie się na tę chwilę gdy mieli być sami. Po herbacie zwykle Szambelan wychodził na ganek, naprzeciw w oficynie siadała panna Telesfora, aby sobie ze starym pobaraszkować.
Zaczynało się od tego, że on ją zdala pozdrawiał, potém zwolna podchodził do ganku Misiurowiczów i tu stanąwszy, wieczorną konwersacyą prowadził z panną posesorówną.
Między starym bałamutem, który należał do lepszego towarzystwa i był do pewnego stopnia wykształconym, a panną, która nigdy guwernantki nie znała i matce naturze wszystko była winną, — nie było na pozór nic coby zbliżać ich mogło. Szambelana jednak tak wabiła młodość, głosu dźwięk, urok zdrowia i życia, że godzinę czasem sparty o balaski, przetrwał na gawędzie żadnego nie mającej znaczenia.
I tego dnia poszedł jak zwykle na ganek, a po wyjściu jego, oczy podnosząc na Rajmunda, spytała ze swą obojętnością szyderską Szambelanowa.
— No cóż? mam powinszować?