Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ja żadnej a żadnej nie widzę; ubogo, biednie, nudno! Miasto umarłe, milczące, żadnego ruchu!
— Zobaczysz, że rozpatrzywszy się — dodał Otton.
— Ale ja nie mam najmniejszej ochoty siedzieć tu dłużej — przerwała gorąco i stanowczo Róża. Jedźmy jak najprędzej...
Zmusiłeś mnie widzieć pałac Dożów — okropny — w którym sufity może są najpiękniejsze, a na te patrząc, kark boli. — Mam już Wenecyi dosyć.
— Przy nocy księżycowej ma tu być urocze! zawołał Kellner.
— A! dziękuję! krzyknęła Róża. Księżyc nie wiém czy na nowiu, a jabym tu pełni czekać miała... Umrę! nie mogę....
Otton wziął jej pulchną rączkę i niosąc do ust, rzekł.
— Różyczko kochana, jeden mi dzień daruj!
— Ja nie jadę dla ciebie, ale ty dla mnie, spodziewam się — odparła.
Otton się trochę zachmurzył.
— Dokądże? spytał.
— A! gdzie chcesz, byle się raz ztąd wybrać! zawołała — i padła na krzesło, minkę robiąc znudzoną, zniecierpliwioną, niemal groźną. Śniadanie jej nie smakowało, powietrza znieść nie mogła. Prawie tak samo nudziła się w Wiedniu, a bie-