Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A twoje stosunki? szepnął Kwiryn.
— Nigdy ci o nich nie rozpowiadałem szerzej, bom się chwalić nie chciał — rozpoczął Rajmund, lecz bądź co bądź, nie chcę mieć tajemnic. Nie żartuj sobie z moich stosunków.
— Tańcowałeś kontredansa u Salomo....ów, wtrącił Kwiryn — to wiem.
Rajmund napuszył się i minkę zrobił szyderską. Nalał sobie wina i wychylił je szybko, zaczynając znów chodzić po izdebce.
— W kamienicy na Bernardyńskim zaułku, w której ja stałem na trzeciém piętrze, począł mówić, na pierwszém stali państwo Szambelaństwo Ch. — Nieznasz ich i nie masz o nich wyobrażenia.
Jakiś czas ja też anim się spodziewał zawrzeć z niemi znajomości. Były to zawysokie progi na moje nogi. Spotykaliśmy się na schodach czasami. Szambelan wyglądał mi śmiesznie, stary, uróżowany, w peruczce, elegant, ale z twarzą łagodną, dobrą i tak wyżytą, zmęczoną, wyssaną, zniszczoną, że mimo sztucznego rumieńca, na tę ruinę smutno było patrzeć. Widywałem też czasem samę panią, znacznie młodszą, z resztkami dobrze i starannie zachowanej piękności, tak wyelegantowaną jak mąż, z czarnemi ognistemi, wyrazistemi oczyma i bardzo dystyngowanemi ruchy — mijaliśmy się nie znając, usuwałem się im z drogi. Raz wieczorem miałem zręczność powracającemu do kamienicy Szambelanowi, nim służącego się