Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dobudził dzwonieniem, poświecić na wschodach. Zrobiła się niby znajomość, do której wagi nie przywiązywałem; ale wielce ugrzeczniony pan nazajutrz przyszedł do mnie. Zostałem zaproszony na herbatę. Poznałem panią Szambelanową; nie było więcej nikogo, bo są bezdzietni i żyją zupełnie sami. Nie liczę podstarzałej panny rezydentki. Wieczorem rozmawialiśmy dużo. Gdym się żegnał, sama pani prosiła mnie abym jako sąsiad przychodził często na herbatę. Szambelan gorąco to zaproszenie potwierdził, a później już na wschodach mi je przypominał, niekiedy nawet przysyłając po mnie kamerdynera. Stałem się u nich prawie domowym, bo — miałem szczęście podobać się obojgu, a nie chwaląc się, szczególniej samej pani.
Słuchając, namarszczył się Kwiryn. Rajmund stanął naprzeciw i śmiał się.
— A, ty! purytaninie! zawołał — Cóż ty chciałeś, żebym najmilszych w świecie i najwygodniejszych stosunków zaparł się dla jakiejś głupiej delikatności.
— Wstydź się! wtrącił Kwiryn.
— Nie mam się czego wstydzić — zawołał Rajmund. Słowo daję! Szambelan i ona mają w świecie stosunki i koligacye ogromne. Jestem jedną nogą w strzemieniu.
— A po kolana w błocie! odparł Kwiryn.
— Słuchajże! przerwał Rajmund, gdybym ko-