Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/292

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Co mi będziesz wypominał po czasie, kwaśno i porywczo wtrącił Rajmund; wiem i bez ciebie żem sam winien, to mojego położenia nie zmienia.
Jak nieprzytomny przeszedł się po izbie parę razy Rajmund usiłując zapalić cygaro, zwrócił się do brata milczącego i począł głosem zachrypłym.
— Miałem jeszcze jeden środek — tego starego Szambelana, godnego ojca miłej córeczki, myślałem go nasadzić na nią, aby mu nie czyniła wstydu. Chciałem posłać go do stolicy. Słaby człek dałby się był namówić może — tymczasem w drodze już dowiedziałem się, że go apopleksya ubiła!.
Machnął ręką.
— Moja jejmość pewnie po nim coś odziedziczy, a dopóki będzie miała grosz przy duszy, niema co z nią mówić.
— Czyżbyś ty myśłał jeszcze o pojednaniu się z nią? zapytał Kwiryn.
— O jakiém pojednaniu? zaśmiał się cynicznie Rajmund — ona mi jest potrzebna, zresztą!!!
— Zdaje mi się — przerwał profesor, że w taki sposób jak ty straciwszy raz stanowisko, już go nawet z pomocą i protekcją odzyskać nie można.
— Wszystko można! zawołał Rajmund — ludzie zapominają gdy im z tém wygodnie. Jutro dom na dawnej stopie otworzywszy, miałbym kogo chciał!!