Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/381

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Soter w ogóle wstręt miał do rozpowiadania o tém, zbywał Kwiryna i ciągle mu powtarzał:
— Toć go samego widzieć będziecie, rozpowie wam lepiej; ja tam dobrze nie wiem...
Choć nieco uspokojony, zawsze jednak bolejąc nad losem brata, który tak nieprzyjemne koleje przechodzić musiał, rano poszedł Kwiryn do znanej mu kamienicy.
Tu wszystko było na pozór po dawnemu, lecz ani porządku ani przepychu dawnego nie znalazł; zamiast szwajcara stróż stał w bramie, a służący bez liberyi poprzedził go na drugie piętro.
W przedpokoju brata proszono go zaczekać. Z sąsiedniego pokoju dochodziły żywe, podniesione, kłótliwe głosy, między któremi znany mu Rajmunda, odznaczał się krzykliwością i namiętnością.
Dwóch jakichś ichmościów wyszło potém z gabinetu, i Kwiryna wpuszczono.
Gdyby nie wiedział był, że wchodzi do Rajmunda, mógł go niepoznać profesor. Dawniej mizerny, wyglądał teraz trupio. Twarz wyżółkła, nabrała prawie brunatnego koloru, policzki były wpadłe, oczy zgasłe, usta zaklęśnięte, czoło nagle wyłysiałe.
Zobaczywszy brata, stał chwilę jakby niewierząc oczom Rajmund, i uścisnął go w milczeniu.
— Dowiedziałem się dopiéro teraz o nieszczęściu twojém — począł Kwiryn; dawnobym był