Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/386

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spokorniała teraz i zdawało się, że umyślnie wydawać się chciała ubogą i biedną. Nienawykłego do pokłonów Kwiryna, przywitała aż do zbytku uniżając się przed nim. Szerokie jej usta starały się przybrać wyraz jakiś mogący obudzać politowanie, cała twarz błagała o miłosierdzie.
— Ja do pana dobrodzieja z wielką prośbą, chociaż tak jak nieznajoma, bo raz tylko miałam szczęście go widzieć — odezwała się.
Westchnęła — Kwiryn jej wskazał krzesło.
— Choć nieznana panu, dodała, od ludzi wiem o jego sercu i charakterze; dla tego z zaufaniem przychodzę do niego o radę i pomoc...
— Czémże służyć mogę? spytał Kwiryn...
Zamiast odpowiedzi, kilka ciężkich westchnień z zaschłej piersi się dobyło.
— Pan dobrodziej pozwoli mi cokolwiek objaśnić, w jakiém ja zostaję położeniu...
Tu łzy się dobyły z powiek, wyjęła z woreczka chustkę i ocierać je zaczęła. Kwiryn czekał.
— Pan dobrodziej przypomina sobie, że byłam u nieboszczki jego bratowej, nie chwaląc się, przeszło trzydzieści lat; — miałam jej zaufanie, przyjaciółką nie sługą mnie nazywała. A dziś — dziś, kiedy spodziewałam się, że sobie na stare lata chleb wysłużę — co mnie teraz spotyka? Pański brat...
Tu zakrztusiła się.