Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rzyło, bo widział że ta kobieta miała go jak innych za człowieka bez zasad, za łatwą zdobycz, za istotę którą wolno jej było pomiatać.
Wyobrażał ją sobie zepsutą, ale takiej jakiejś płochości bez uczucia, bez sromu, naiwnej, bezmyślnej, nie przypuszczał ani w niej ani w żadnej innej kobiecie. Zdała mu się wyjątkową, fenomenalną — poczwarną, a trzeba było ażeby jego nieszczęśliwy brat i najukochańszy uczeń, trafili właśnie na tę istotę niebywałą...
Czuwając długo, Kwiryn mocno potém ze znużenia nad ranem usnął, obudził się późno i nie był jeszcze gotów do wyjścia, gdy z wielkiém podziwieniem jego, służący mu przyniósł kartę wizytową Senatora, który pragnął z nim mówić.
Nie mogąc pojąć co to znaczyć miało, Profesor przeprosił jako nie ubrany i obiecał sam zejść do mieszkania pana S. dowiedziawszy się o nu-merze. Senator miał salonik z alkową na pierwszém piętrze. Kwiryn zastał go ubranym już przy herbacie i gazecie.
Nadwyczaj uprzejmie przyjął go wielki pan z tą grzecznością ludzi dobrego towarzystwa, która natychmiast kruszy lody i czyni swobodnym.
— Daruj mi pan, że go niepokoję — odezwał się gospodarz. Nie mylę się, że jesteś bratem Marwicza, męża pięknej Róży!
— Tak jest! odparł smutnie Kwiryn.