Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Interesu nie mam żadnego, odparł wstając i zbliżając się powoli Rajmund — w jednej rzeczy poradzić się chciałem.
— Pewnie już znowu pieniędzy na coś potrzeba! mruknęła stara.
— Nie — rzekł Rajmund cierpliwie. Mam trochę kłopotu. Przyjechał do Wilna mój brat, którego przeszło od lat dziesięciu nie widziałem.
— Przyjemna wizyta! To ten bakałarz! przerwała pani.
— Dziś gospodaruje na wsi, dodał Rajmund. Spokojny człowiek, prosty sobie...
Zamilkł trochę i dodał patrząc na wykrzywioną staruchę, która pod brodą fontaź od czépka poprawiała.
— Wypadałoby mi go raz prosić na obiad.
— Ale! zapewne! odezwała się jejmość. Jak zaczniemy tak wszystkich świętych zapraszać, piękne będzie towarzystwo.
— Przecież się to pierwszy raz trafia od lat dziesięciu — wtrącił Rajmund.
Wyczekiwał odpowiedzi — nie nadchodziła.
Jejmość byłaby się nieochybnie oparła na przekorę mężowi, ale ciekawość jakaś zrodziła się w niej; zawsze widząc tych samych gości, nudziła się niemi.
Wytrzymawszy więc w niepewności męża — odezwała się kwaśno.