Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Dwa Bogi, dwie drogi.djvu/363

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kamerdyner wspaniały wszedł krokiem wolnym, z miną daleko śmielszą i pewniejszą siebie niż Rajmund. Ponieważ nikogo nie było w salonie i nie potrzebował na nic się oglądać, przybliżył się aż do stoliczka pani, i poufale sparł na nim.
Stara podniosła ku niemu wejrzenie, któremu słodki wyraz nadać się starała.
— Mój Henryku — odezwała się cicho, zadysponuj na jutro obiad, obiad... no, tak sobie, niewykwintny. Jegomość mój zaprosił brata swego...
P. Henryk rozśmiał się szydersko trochę.
— E! to tam z tém ceremonii niema co robić, rzekł, bo to do mądrych rzeczy nie nawykło. Gdyby nie to że jaśnie pani siądzie do stołu...
Tu nieco się zatrzymał.
— Czy będzie kto więcej na obiedzie? spytał.
— Ale nie! — opryskliwie dodała stara — niema się czém chwalić.
— To dla jaśnie pani można obiad zrobić osobno, a im dać taki, żeby drugi raz się nie wpraszał pan brat!
Pomyślała pani — idea była wcale nie zła do spłatania psikusa Rajmundowi, lecz stara była — ciekawą.
— Niechaj tam! odezwała się — muszę wyjść; każ zrobić obiad taki, abym ja jeść mogła.