Tajemnica zamku Rodriganda/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Epilog
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Polskie Zakłady Drukarsko-Introligatorskie,
Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TAJEMNICA
ZAMKU RODRIGANDA
Powieść
ROZDZIAŁ 1.
Tajemniczy żebrak.

— Kchi, kchi, kchi, kchi! Boże litościwy, pozwól mi dojść do celu! Pozwól naprawić mój wielki grzech, zbrodnię, którą popełniłem. Nie będę mógł umrzeć, a przecież czasu i drogi niewiele już zostało.
Słowa te, zanosząc się od kaszlu, wypowiedział staruszek, który skulony, oparty na kiju, gorączkowo drapał się w górę. Ciężka to była droga, pełna skał urwistych. Nad głową złowrogi głos orłów i sępów, a pod nogami kłębiące się węże w przepaściach.
Już trzy dni tak wędruje bez przerwy, a dusza jego przepełniona jest strachem.
Może nie dojdzie, może padnie.
Nagle zatrzymał się. — To tu — zawołał — Tu się to nieszczęście stało. Tu uległem namowom szatana i dałem się skusić do grzechu i stąd powędrowałem do Meksyku.
Opadł ciężko na rozpalone od żaru słonecznego kamienie i ukrył twarz w obu rękach. Cisza śmiertelna panowała dokoła. Od czasu do czasu przerywał tę ciszę uporczywy, ciężki kaszel starca.
— Matko Boska, miłosierdzia pełna — szeptał — zmiłuj się nademną, wstrzymaj ostatnią godzinę i spraw, bym mógł naprawić swą zbrodnię.
Zadrżał. — A może on już nie żyje? Może napróżno się łudzę? Wszak mogli go zbóje zabić, tego pięknego chłopczyka, a co wtedy?
Podniósł się z trudem i powlókł dalej.
— Pójdę... Będę szedł, póki mi sił starczy... Niedaleko stąd powinna być ich kryjówka. Muszę im wydrzeć tajemnicę, muszę się dowiedzieć, co zrobili z chłopcem.
Nagle dały się słyszeć szybkie kroki.
— Co tu robisz, starcze? — zabrzmiał czyjś surowy głos.
— Nic, odpoczywam — odparł zapytany z wysiłkiem.
— A pocoś tu przyszedł?
— By umrzeć spokojnie.
— Umrzeć? — zdziwił się pytający, młody, ogorzały mężczyzna, uzbrojony w strzelbę, dwa pistolety i sztylet — umrzeć? — A to czemu?
— Bo nie mogę dalej już iść.
— Pocoś właściwie przyszedł? Czego szukasz w naszych stronach?
— Szukam ziół leczniczych, któreby mi przywróciły zdrowie, ale siły mnie opuściły, śmierć zbliża się, a ziół czarodziejskich znaleźć nie mogę.
— Skąd przybywasz?
— Z daleka, mój synu — z Portugalii.
— Aż z Portugalii? — zdziwił się przybysz — z tak daleka idziesz mimo choroby?
Starzec kiwnął głową w milczeniu.
— Chodź, zaprowadzę cię do naszej siedziby — rzekł nagłe młodzieniec ze szczerym współczuciem. — będziesz mógł odpocząć i posilić się, ale musisz pozwolić zawiązać sobie oczy.
— A to czemu?
— Bo nikomu nie wolno znać drogi do naszej kryjówki.
— Czemże wy jesteście? — spytał zdumiony starzec.
— Jesteśmy bryganci[1]. Te góry do nas należą. Nie boimy się nikogo, lecz nie chcemy, by ktokolwiek znał drogę do naszej jaskini.
— A więc dobrze, prowadź. Taki nędzarz jak ja nie boi się rozboju.
Młody brygant zdjął chustkę z szyi, przewiązał oczy staremu i pociągnął go za sobą.
Wkrótce zatrzymali się.
Ze zdziwieniem stwierdził starzec, że jest w obszernej, skalistej pieczarze. Pośrodku, dokoła wielkiego, drewnianego stołu siedziało kilkunastu uzbrojonych mężczyzn o srogim i dzikim wyglądzie.
— Ktoś ty? — burknął jeden z obecnych niechętnie.
— Biedak jestem, bezdomny, chory — odpowiedział starzec z wysiłkiem — na imię mi Pedro.
— Skąd jesteś?
— Z nad granicy portugalskiej.
— Zdaje mi się, że ciebie już gdzieś widziałem.
— Mnie? — udał zdziwienie wystraszony starzec — chyba pomyłka.
— Co tu robisz? — badał dalej rozbójnik — Dlaczego włóczysz się po górach, jeśli jesteś chory?
— Szukam ziela, któreby mnie uleczyło.
— O, toś źle wybrał, mój drogi. Na śmierć nie ma lekarstwa. Powiedz mi, dlaczego właściwie tego czarodziejskiego ziela nie szuka twój syn lub córka?
— Nie mam nikogo na świecie — odpowiedział z żałością biedak.
— No, w takim razie zostań z nami. Mariano lubi się opiekować takimi jak ty przybłędami, niech się i tobą zajmie.
Zresztą nie pociągniesz długo. Uprzedzam cię jednak, że gdybyś nas chciał opuścić lub zdradzić, zginiesz tak okropną śmiercią, o jakiej ci się nie śniło nawet. Rozumiesz?
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Jeżeli potrzebny ci ksiądz — dodał ironicznie, możesz go dostać. Mamy tu braciszka Dominikanina, już on cię rozgrzeszy, choćbyś miał więcej sprawek na sumieniu ode mnie ha — ha — ha — ha!
W międzyczasie do mówiącego podszedł bandyta, który stał na warcie.
— Jakiś obcy chce się z panem zobaczyć, kapitanie.
— Pytałeś kim jest?
— Nie chce powiedzieć. Ma na twarzy czarną maskę — widocznie nie chce być poznany.
„Kapitan“ wstał leniwie, zatknął pistolet za pas i wyszedł na dwór.
— Ah, sennor[2] Gasparino, to pan? — zawołał herszt, poznawszy przybyłego mimo przebrania i maski — któżby się mógł pana spodziewać! Ileż to lat pan nas nie raczył odwiedzić.
— Pst, kapitanie — położył rękę na ustach przybyły — Niech pan nie wymawia tak głośno mego nazwiska, mogą jeszcze usłyszeć.
Eh — machnął ręką lekceważąco herszt — nie ma tu nikogo. Zresztą pewny jestem moich ludzi. Powiedz pan lepiej, sennorze, co pana do nas sprowadza. Pewno chce pan nam dać jaką robotę.
— Jeżeli nie zażądasz za wiele, owszem.
— Słucham więc, o co chodzi?
— Ile kosztowałoby sprzątnięcie dwóch ludzi?
— Zależy kim są.
— Jeden to hrabia, drugi lekarz.
— O którego to hrabiego chodzi?
— O starego Emanuela de Rodriganda-Sevilla.
— Co, o waszego pana? — zdziwił się rozbójnik. Notariusz hrabiego kiwnął głową.
— Hm, hm, — mruczał herszt — wierny z pana sługa, sennorze Gasparino, nie ma co... Niestety tego zamówienia przyjąć nie mogę.
— A to czemu?
— Hrabia znajduje się pod opieką jednego z moich przyjaciół, więc mnie go tknąć nie wolno.
— To sobie dobre! Przecież nie żądam tej roboty; darmo... Zapłacę dobrze.
— Wszystko jedno. My „bryganci“ dochowujemy zawsze wierności naszym przyjaciołom.
Notariusz żachnął się niecierpliwie. Zrozumiał przycinek herszta rozbójników, ale nie chciał dać za wygraną.
— Sennor kapitano — rzekł — nie jestem dzieckiem, by mi pan opowiadał takie bajeczki. Powiedz lepiej, ile to będzie kosztowało. Zaznaczam, że zapłacę każdą żądaną sumę.
— Szkoda gadać, sennorze. Nie zrobię tego, choćbyś mi zapłacił dziesięć tysięcy dublonów.
— To pańskie ostatnie słowo?
— Najostatniejsze, sennorze. „Brygant“ to człowiek honoru i dotrzymuje zawsze swoich zobowiązań.
— Szkoda.
— Trudno, nie mogę inaczej. A kim jest drugi klijent?
— Lekarz z Polski.
— No, tego doktora, panu „załatwimy“. Nawet od pana po starej znajomości nie zażądam wiele. Gdzie ten człowiek mieszka?
— U hrabiego Rodriganda.
Herszt skrzywił się.
— Nie bardzo miła dla nas robota... Gość Rodriganda?
To mi się nie podoba.
— Ba, a któż panu zabroni go sprzątnąć?
— Mówiłem już panu, sennorze, że my naszych przyjaciół nie tykamy.
— Ależ ten cudzoziemiec nie jest chyba waszym przyjacielem?
— No nie, w każdym jednak razie jest to gość hrabiego. Zresztą zrobię to dla pana, ale za sowitym wynagrodzeniem.
— Ile żądacie?
— Zależy, czy ten człowiek ma umrzeć, czy tylko zniknąć.
— To pierwsze pewniejsze. Nieboszczyk nigdy zaszkodzić nie może.
— Zgoda, sennor Gasparino. Zapłaci pan tysiąc dublonów i sprawa załatwiona.
— Co? Tysiąc dublonów? — oburzył się — Tysiąc dublonów za jednego marnego cudzoziemca? Chyba ci, kapitanie, gorączka uderzyła do głowy.
— Jeżeli dla pana za drogo, radź pan sobie z nim sam. My nie będziemy maczać rąk za byle co: i zrobił ruch jak gdyby chciał się oddalić.
— Stój! — zawołał Gasparino przerażony — spuścisz pan chyba co z ceny.
— Ani szeląga. Zna mnie pan przecież.
— No, to zgoda, tylko spraw się pan dobrze. Kiedy mam zapłacić i jak?
— Połowę teraz, resztę po robocie.
— A gdyby się wam nie udało, to moje pieniądze przepadną?
— Musi się udać, nie jesteśmy nowicjusze w naszym zawodzie. Powiedz mi pan tylko, jak się do tego człowieka dostać.
— Sam jeszcze nie wiem. Przede wszystkim proszę mi przysłać sześciu, albo siedmiu ludzi do Rodriganda, a ja już im wydam odpowiednie polecenie.
To rzekłszy, odliczył pięćset dublonów i wręczył je kankanowi, poczem spytał: — Czy masz jeszcze tego chłopca, sennor kapitano?
Mam, ale już teraz z niego chłop jak się patrzy.
— Czemuś go wówczas nie kazał zabić?
— Przecież zapłaciłeś tylko za jego zniknięcie, pocóż więc miałem zamordować dzieciaka?
— Czy wie kim jest?
— Skądże? przecież my sami nie wiemy, skądżeście go wzięli.
— To dobrze. A za kogo on siebie uważa?
— Za syna jednego z naszych.
— Chciałbym go zobaczyć...
— Co to, to nie, sennorze Gasparino. Co ci do tego? Wszak nie należysz do naszego bractwa. Dałeś nam robotę, a teraz możesz sobie pójść.
— Dobrze. Kiedy twoi ludzie będą na zamku?
— Jutro wieczorem. Addio, sennorze.
— Addio.

ROZDZIAŁ 2.
Nikczemny spisek

O dzień wcześniej stromą górską drożyną, prowadzącą do Rodriganda, jechał szybko na pięknym mule wysoki, postawny mężczyzna o wyglądzie cudzoziemca.
Daleką widocznie odbył drogę, gdyż zarówno po jeźdźcu jak i wierzchowcu znać było wielkie zmęczenie.
Ważna musiała być przyczyna, skłaniająca podróżnego do pośpiechu, skoro mimo zmęczenia nie zatrzymał się w żadnej z licznych karczm przydrożnych, tylko jechał wciąż naprzód.
Wreszcie jednak musiał dać za wygraną, muł bowiem począł charczeć, jak gdyby lada chwila miał paść trupem. Przejeżdżali właśnie przed oberżą „Rodriganda“ i jeździec, chcąc nie chcąc, skierował wierzchowca w otwarte wrota.
Po posiłku i jako takim wypoczynku zwrócił się do gospodarza.
— Dlaczego nazwał pan swój zajazd „hotel Rodriganda“?
— Bo byłem przez wiele lat służącym pana hrabiego i jemu tylko zawdzięczam posiadanie tego domu — odparł gospodarz.
— Ach tak? A więc zna pan chyba stosunki, panujące na zamku?
— Naturalnie.
— Czy nie mógłby mi pan powiedzieć, jacy tam ludzie mieszkają? Jestem lekarzem i jadę z Paryża do Rodriganda, chciałbym więc wiedzieć z kim będę miał do czynienia.
— Chętnie pana poinformuję, sennor — odpowiedział rozmowny gospodarz. — Zastanie pan tam jego syna, Alfonsa, który właśnie niedawno przyjechał z Meksyku i córkę, hrabiankę Różę.
— A kto mieszka jeszcze w zamku prócz hrabiego i jego dzieci.
— Niewiele osób: sennora Klaryssa, przełożona klasztoru Karmelitanek, sennor Gasparino, notariusz z Manrezy, który prowadzi sprawy majątkowe hrabiego. Pobożni są oboje bardzo, tylko, że... ja im nie bardzo dowierzam.
— Dlaczego?
— Bo to tacy ludzie, co to modlą się pod figurą, a mają diabła za skórą.
— Aha, a któż jest jeszcze?
— Kasztelan Jan Alimpo i jego żona Elwira. Dobrzy to ludzie i serdeczni, do nich można mieć pełne zaufanie.
I z kolei zapytał gospodarz:
— Pan pewno cudzoziemiec nie Hiszpan. Czy tak?
— Tak jest. Jestem Polakiem. Nazywam się Karol Zorski.
— Ba, kto wie, czy się pan nie spóźni, sennor doktorze.
— A to czemu?
— Bo hrabia jest bardzo chory.
— Co mu jest właściwie?
— Od wielu lat ma chore oczy, a ostatnio stracił wzrok zupełnie. Przy tym cierpi na kamicę nerkową i miano go operować.
— Kiedy?
— Czy ja wiem? — wzruszył ramionami gospodarz. — Może się operacja już odbyła... Lekarze twierdzą, że należy się śpieszyć, ale hrabianka Róża w żaden sposób nie chce się zgodzić na operację. Uważa, że ojciec nie wytrzyma.
— A młody hrabia?
— O, ten nagli do operacji. Przekonywuje ciągle starszego pana, że to jedyny ratunek. Słyszałem nawet, że dziś się miała odbyć...
— Ach, Boże — zawołał doktór Zorski — miałżebym przybyć za późno? Zerwał się z miejsca i nie zważając na protesty gospodarza, pośpieszył do stajni.
Po chwili ruszył w dalszą drogę.

Słońce chyliło się już ku zachodom, a doktór jechał wciąż jeszcze. Zmęczony muł szedł coraz wolniej.
W pewnej chwili jeździec wyjął z kieszeni list i poraz setny może przebiegł go oczyma.
List, pisany ręką kobiecą, brzmiał:
— Przyjacielu!
Żegnając się z Panem mówiłam, że rozstajemy się na zawsze, lecz zaszły niespodziewane okoliczności, które zmuszają mnie do odwołania się do Pańskiej szlachetności, Chodzi mi o hrabiego Rodriganda, który jest śmiertelnie chory i tylko pan mógłby go uratować. Przyjeżdżaj, doktorze, jak najszybciej i zabierz ze sobą narzędzia chirurgiczne, gdyż najprawdopodobniej zajdzie potrzeba operacji. Po drodze proszę wstąpić do młynarza Mindrella i zapytać o mnie. Zaklinam pana na wszystko co święte: przyjeżdżaj natychmiast

Rozetta.

Oczy doktora zwilgotniały. Stanęła przed nim jak żywa postać ukochanej dziewczyny, pięknej, miłej i stanowczej. Ta przygodnie poznana towarzyszka hrabianki Róży de Rodriganda zachowywała się tak dostojnie, jak gdyby była księżniczką krwi.
Tyle miała w sobie majestatu, że on, doktór Zorski, znany ze swej odwagi, czuł się wobec niej onieśmielony jak sztubak.
Jakaś dziwna tajemnica otaczała tę piękną dziewczynę. Nigdy nie pozwalała się odprowadzić i po kilku spotkaniach oświadczyła mu, że muszą się rozstać na zawsze, gdyż ślubowała, iż nigdy nie wyjdzie zamąż.
Daremnie błagał, złamany tą straszną wieścią zakochany młodzieniec, by wyrzekła się tak nierozsądnego zamiaru.
Rozetta nie chciała słuchać. Nie chciała nawet wyjawić powodów, które skłoniły ją do tej przysięgi i zmusiła Zorskiego słowem honoru, że nigdy nie będzie jej szukał, ani starał się dowiedzieć, co się z nią stało.
Przed rozstaniem raz jeden tylko pozwoliła mu przycisnąć się do serca i złożyć na swych ustach pożegnalny pocałunek.
Chwila ta na zawsze utkwiła w pamięci doktora i gdy tęsknota za ukochaną opanowywała go, wspominał tę krótką chwilę użyczonej mu rozkoszy.
Aż nagle otrzymuje od niej list... Z drżeniem otwierał go. Uradowany i zdumiony zarazem był po przeczytaniu go. Zaraz też spakował manatki. Pożegnał się z profesorem chirurgii, u którego był asystentem, i pojechał do Hiszpanii.
Bez trudu znalazł doktór chatę Mindrella. Młynarz był w domu i z ciekawością spojrzał na nieznajomego przybysza.
— Czy znacie towarzyszkę hrabianki de Rodriganda? — zagadnął doktór.
— O kogo panu chodzi? — zapytał gospodarz, mocno zdziwiony.
— O pannę Rozettę.
— Święta Panno z Kordoby — zawołał młynarz, czy pan Zorski z Paryża?
— Tak, to ja.
— Witaj, panie doktorze, — w samą porę przybywasz. Panna hrabianka... to jest chciałem powiedzieć panna Rozetta jest bardzo niespokojna i wciąż pana oczekuje.
Mówiąc to, Mindrello tak był zmieszany, że zwróciło to uwagę doktora.
— Czy hrabia był już operowany? — spytał Zorski.
— Nie, jeszcze nie. Panna hrabianka tak długo prosiła i nalegała, aż doktorzy zgodzili się odłożyć operację do jutra. Hrabianka nie chce pozwolić na operację podczas pańskiej nieobecności.
— To ona wie o liście, który do mnie pisała jej towarzyszka?
— Tak... to jest... no, oczywiście wie jąkał się jakoś dziwnie Hiszpan i od razu zmienił temat rozmowy.
— Sennor, myśmy na dzisiaj przygotowali dla pana pokoik tam na górze, gdzie kwiatki stoją w oknach. Zaprowadzę pana i każę podać wieczerzę zanim nadejdzie sennora.
— A mój muł?
— Znajdzie się i dla niego miejsce, dopóki pan się wraz z nim nie przeniesie do zamku.
To mówiąc zaprowadził doktora do przeznaczonego dla niego pokoiku, a sam pośpieszył do hrabianki Rodriganda.

Był późny wieczór, gdy do pokoju Zorskiego zapukano i na progu ukazała się smukła postać tej, za którą tęsknił tak mocno i serdecznie.
Zorski zerwał się i rozwarłszy ramiona, zbliżył się do dziewczęcia, chcąc ją porwać w objęcia, lecz młoda panienka stała tak pełna dumy i godności, że zatrzymał się onieśmielony.
— Rozetto! — rzekł.
Było to jedyne słowo, które zdołał wydobyć z głębi przepełnionej uczuciem piersi, lecz w słowie tym mieścił się cały świat miłości, cierpienia i tęsknoty.
Rozetta zbladła. Stała niema i wzruszona przed ukochanym, lecz z całej jej postaci biła duma i stanowczość.
Wreszcie zapytała drżącym głosem:
— Sennor Karlos, czy pan mnie nie zapomniał?
— Ja miałbym panią zapomnieć, ja?! — zawołał Zorski. — Całe życie będę pamiętał, że pani serce było moją własnością, że moja dusza znajdowała oddźwięk w duszy pani, że pani oczy patrzyły na mnie z wiarą, te kochały mnie pani myśli i usta. Jakże mogło pani przez myśl przejść coś podobnego? Zapomnieć panią znaczyłoby dla mnie tyle, co umrzeć.
— Niestety, drogi Karlosie, musi to nastąpić wcześniej, czy później. W tej chwili jednak możemy się widzieć, dzięki ci więc, sennorze, żeś przybył.
— Wierzaj mi, sennora — rzekł Zorski z wzruszeniem, że zerwałbym się z łoża śmierci i przybył na twe wezwanie.
— Wierzę ci, sennorze, i cenię twą miłość. Ale nie mówmy teraz o tym. Czy wie pan już, z jakiego powodu wezwałam pana?
— Wiem, sennora, ze względu na chorobę hrabiego.
— Tak, ale nie tylko z tego powodu. Są jeszcze inne sprawy, które mnie bardzo niepokoją. Przeczuwam, że hrabiemu grozi poważne niebezpieczeństwo ze strony ludzi, którzy sprzysięgli się na jego życie.
Dlatego pana wezwałam, drogi przyjacielu, byś mi go pomógł obronić przed zbrodniarzami, kryjącymi się w mroku. Jakże rada jestem, żeś tu przyjechał. Odzyskałam nadzieję, i wierzę, że wszystko skończy się jak najlepiej.
— Tak, jeżeli mi ufasz, Rozetto, jestem pewny, że mnie kochasz jeszcze.
Dziewczę złożyło swe maleńkie rączki w mocne ręce doktora i rzekło cicho:
— Tak, Karolu, kocham cię z całej duszy, lecz twoją żoną być nie mogę.
— Dlaczego? — pytał doktór, załamując ręce.
— Dowiesz się o tym jutro. Zrozumiesz, że nasza rozłąka jest koniecznością, naszym smutnym lecz nieuniknionym przeznaczeniem.
— Dlaczego jutro, dlaczego nie dziś — pytał Zorski z żalem.
— Bądź cierpliwy, ukochany. Jutro dowiesz się o tym i zrozumiesz... Ciężko mi... to wypowiedzieć... — urywanym głosem mówiło dziewczę — Karolu, mój miły... drogi... kochany... zrozum mnie i uwierz... Mnie jest niewymownie ciężko. Wierzaj mi. Zamilkła i po chwili dodała: Pozwól mi teraz mówić o tym, co mnie tu sprowadza.
Zorski opanował się i choć serce pękało z bólu, z pozornym spokojem wysłuchiwał jej opowiadania o chorobie hrabiego.
— Hrabia zgodził się wreszcie na operację, wezwał więc swego syna Alfonsa, który do niedawna przebywał w Meksyku. Chciał bowiem, by był obecny podczas operacji i by było komu zaopiekować się córką i rodowym majątkiem w razie jego śmierci.
Hrabianka była małym dzieckiem jeszcze, gdy brat wyjechał i nie pamiętała go wcale. Pobiegła jednak z wiarą i radością na jego spotkanie, chcąc na braterskiej piersi wypłakać swą żałość i lęk o ciężko chorego ojca. Lecz o krok od młodego hrabiego zatrzymała się jak wryta. Stał przed nią człowiek obcy zupełnie, bez cienia serdeczności, oschły i zimny. Jakiś głos wewnętrzny mówił jej, że to nie jest jej brat, że to człowiek obcy i wrogi.
I rzeczywiście hrabianka miała rację. Przyglądałam mu się nieznacznie i zauważyłam jego spojrzenie, rzucane ojcu. Ślepyby zauważył czającą się w nich chciwość i nienawiść. Każde spojrzenie mówiło... „czyham na twą śmierć“!..
Przeczułam jakąś straszną tajemnicę i zdjęta trwogą napisałam do pana... to jest... hrabianka poprosiła mnie, abym napisała, byś przybył i dopomógł nam ocalić hrabiego.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Operacja wyznaczona na jutro?
— Tak, nie da się już odroczyć.
— O której się odbędzie?
— Mówiono mi, że o jedenastej.
— Czy przedtem mógłbym zobaczyć się z hrabią?
— Owszem, ale wpierw będzie pan musiał zobaczyć hrabiankę, oczywiście.
— O której?
— Proszę przyjść o dziesiątej. Czy usuwał pan już kamienie nerkowe?
Zorski uśmiechnął się mimowoli. Pytanie wydało mu się niezmiernie zabawne.
— To moja specjalność, sennora. Tego rodzaju operacje wykonywałem już wielokrotnie.
— Czy taka operacja jest niebezpieczna?
— To zależy. Musiałbym wpierw zbadać chorego.
— A więc jutro?
— Tak, sennora.
— Dobrze, mam do pana najzupełniejsze zaufanie. Wierze, że pan uratuje hrabiego, jeśli w ogóle ratunek jest możliwy.
Wstała.
Zorski zapytał nieśmiało.
— Czy mogę ci towarzyszyć, sennora?
— Jest już ciemno, nikt nas nie zobaczy — powiedziało dziewczę, spłonąwszy mocnym rumieńcem. Proszę, chodźmy razem do zamku.
Zorski podał jej ramię i Rozetta wsparta na nim opuściła domek.
Szli w milczeniu, ale serca ich biły mocno. Młody doktór płonął z namiętności, ponosiła go przemożna chęć pochwycenia ukochanej w objęcia, przytulenia jej do siebie...
Nie śmiał wszakże... Zdawało mu się, że towarzyszy mu jakaś nieziemska istota, którą wolno mu tylko ubóstwiać...
Gdy stanęli przed bramą parku, odważył się ledwie przycisnąć do piersi małą rączkę ukochanej.
Tym razem jednak Rozetta przytuliła się do niego i szepnęła cichutko:
— Wybacz mi, Karlosie, i nie bądź nieszczęśliwy...
Zorski porwał ją w objęcia i okrył jej twarz pocałunkami.
— Najdroższa moja... słoneczko ukochane... — szeptał — dzieweczko miła. Jakże mam się nie czuć nieszczęśliwy, skoro ty mnie odtrącasz.
Rozetta łagodnie, ale stanowczo uwolniła się z jego rąk.
Nasze serca nie rozstaną się nigdy — rzekła — Bóg z tobą.
Znikła w ciemnej alei. Zorski stał oszołomiony i słuchał oddalających się kroków.


ROZDZIAŁ 3.
Zdradzieckie knowanie

Zdziwiłby się niezmiernie doktór Zorski, gdyby usłyszał, o czym w tej chwili rozmawiali jego kolega po fachu, chirurg z Manrezy i powiernik hrabiego, notariusz Gasparino.
— A więc, doktorze, możemy być pewni śmiertelnego wyniku operacji? — pytał „wierny“ sługa hrabiego Rodriganda.
— Naturalnie.
— Czy koledzy pańscy nie sprzeciwią się?
— O tym nie ma mowy, sennorze. Wie pan przecież, że cieszę się takim poważaniem, iż żaden nie ośmieli się być innego zdania niż ja — odpowiedział doktór dumnie.
— Dobrze. Musi pan jednak przekonać hrabiego, że operacja jest jedynym środkiem ratunku.
— Oczywiście.
— A więc operacja odbędzie się jutro o ósmej w tajemnicy, aby hrabianka o tym nie wiedziała i nie zdążyła nam przeszkodzić.
— Zgoda.
— Wynagrodzenie otrzyma pan w moim mieszkaniu w Manrezie. Dobranoc.
Podali sobie ręce i notariusz wyszedł.
Nie udał się wszakże do swojego pokoju, lecz rozejrzawszy się ostrożnie, wszedł do pokoju pobożnej siostry Klaryssy.
— Witaj, sennor — rzekła Klaryssa — dawno już na ciebie czekam. Jakże załatwiłeś tę sprawę?
— Bardzo dobrze — odparł notariusz — przysiadając się do zacnej siostrzyczki. — Hrabia zgodził się.
— Chwała Najwyższemu! On to w niewypowiedzianej dobroci swej pokierował jego sercem i skłonił go do zgody. Czy operacja będzie śmiertelna?
— Niewątpliwie.
— A więc nie możemy zmienić biegu rzeczy — mówiła ze słodyczą — nie wolno nam, śmiertelnikom, stawać w poprzek niezbadanym wyrokom Opatrzności.
Notariusz kiwnął głową w milczeniu, a szlachetna siostrzyczka mówiła dalej.
— Życzę hrabiemu, aby Bóg uwolnił go od cierpień. Bądź miłościw, o Panie, dla duszy niegodnego sługi Twego, don Emanuela de Rodriganda — Sevilla. Czy tylko hrabianka znów nie popsuje naszych planów?
— Tym razem nie, moja droga. Zawiadomiliśmy ją, że operacja odbędzie się o jedenastej, a w rzeczywistości zacznie się o ósmej.
— Nareszcie skończą się wieczne lata naszej niedoli. Jutro będziemy posiadaczami bogactw rodu Rodriganda...

Doktór Zorski był zbyt wzburzony po rozstaniu się z ukochaną Rozettą, by zasnąć tej nocy. Zaledwie zaświtał poranek, wsiadł na koń i pojechał w góry.
O siódmej godzinie dopiero wrócił i wstąpił do oberży na śniadanie.
Gospodarz podał mu kawę, po czym zbliżył się do stolika, który zajął pewien elegancki mężczyzna.
— Cóż to, sennorze — zapytał — tak wcześnie pan jedzie do Rodriganda?
— A tak — odparł nieznajomy — przyjechałem, by asystować przy operacji hrabiego. Wyznaczono ją na ósmą godzinę.
Doktór Zorski oniemiał. Nie dał jednak nic po sobie poznać. Zapłacił i popędził galopem do zamku.
Na szczęście brama parku była otwarta. Minąwszy ją, Zorski zauważył w bocznej alei piękne, młode dziewczę w wytwornych szatach.
— To hrabianka — pomyślał. Nagle stanął jak wryty. Poznał w zbliżającej się Rozettę.
Przez chwile patrzyli na siebie zdumieni. Doktór zrozumiał wszystko.
— Rozetto — zawołał.
— Sennorze co pan tu robi tak wcześnie?
Zorski nie odpowiedział na pytanie. Przejęty ciągnął dalej. Sennora, pani nie jest towarzyszką, pani jest hrabianka Róża!
Dziewczę opuściło główkę zawstydzone.
— Teraz rozumiem, dlaczego musieliśmy się rozstać. Pani rodzina nie zgodziłaby się na taki mezalians.
— Wybacz mi, Karlosie. — Chciałam być choć przez krótki czas szczęśliwa... Nagle przerwała. Zauważyła kasetkę w ręku doktora.
— Co to, przyszedł pan na operację?
— Ach, byłbym zapomniał. Oszukano panią. Ojcu pani grozi niebezpieczeństwo. Operacja ma się odbyć o ósmej.
— Matko święta! O, Karlosie, ratuj! zawołała w panicznym strachu. W największym pośpiechu udali się do zamku. Drzwi jednak do apartamentów hrabiego zastali zamknięte. Z wewnątrz dolatywał ich głos starego hrabiego. Raz... dwa... trzy...
— Chloroformują go — krzyknął Zorski. Czy pani pozwoli użyć siły?
— Rób pan wszystko, byleby ocalić ojca.
W tej chwili doktór uderzył nogą raz i drugi w drzwi.
Trach! Z hukiem wyleciały z zawiasów.
Hrabianka i Zorski wpadli do pokoju, lecz tu stanął przed nimi Alfons.
— Co ty tu robisz? — spytał Różę. Jakim prawem weszłaś do ojca w chwili, kiedy ma być operowany?
— Mam takie same prawo jak ty. Kocham ojca i nie pozwolę na operację, dopóki doktór Zorski nie zbada go.
— Sprowadziłaś obcego doktora?! Co za samowola, mamy swoich lekarzy!
Precz mi stąd!
Słowa te skierowane były do Zorskiego. Ale doktór nie poruszył się nawet.
— Przybyłem tu na wezwanie hrabianki i zostanę dopóty, dopóki ona tego będzie żądać.
Alfons zadzwonił. Na korytarzu wszczął się ruch i we drzwiach ukazali się lokaje.
— Zabrać mi stąd tego człowieka! — krzyknął hrabia.
Ale Zorski nie stracił odwagi. Zwrócił się w stronę służących z tak groźną miną, że cofnęli się na korytarz. Potem skierował się w stronę hrabiego Alfonsa, pochwycił go za rękę i ścisnął ją z taką siłą, że Alfons ryknął z bólu.
W tej chwili otworzyły się drzwi sypialni i na progu stanął hrabia Emanuel de Rodriganda Sevilla. Był to wysoki starzec, majestatyczny, poważny.
Szedł powoli jak duch, siwe włosy jego srebrzyły się na skroniach, a rozwarte szeroko, niewidzące oczy, zdawały się spoglądać z wyrzutem na obecnych. Usłyszał głosy kłótni i zerwał się ze stołu operacyjnego pomimo zakazu lekarza.
— Co się tu dzieje? Co się stało?
— Ojcze drogi — zawołała Róża i schwyciła rękę hrabiego. — Nie pozwolę cię zabić! Operacji nie będzie.
— Dziecko, co ty mówisz?
— Oh, nie wierz im, daj się zbadać przez lekarza, którego sprowadziłam dla ciebie.
— A któż to taki?
— O, to znany lekarz z Paryża.
— W takim razie proszę pana do mego pokoju.
Okazało się po zbadaniu, że rzeczywiście operacja jest niepotrzebna. Zorski twierdził, że można usunąć kamień leczeniem i to w przeciągu bardzo krótkiego czasu.
— Śmieszne — mówili obecni przy badaniu lękarze — nie wierzymy w powodzenie.
Na nic się jednak nie zdały ironiczne docinki lekarzy. Hrabia zrezygnował z operacji.

W godzinę później odbyła się narada w pokoju siostry Klaryssy. Obecni byli hrabia Alfons, notariusz i doktór Frankas.
— O, święta Madonno, któżby przypuścił, że coś stanie na przeszkodzie. Tak pewni byliśmy powodzenia, a ten przybłęda zjawił się, by zniweczyć nasze dzieło.
— Musimy usunąć tego łotra — odezwał się doktór Frankas.
— Czy przypuszcza pan, że mógłby uleczyć hrabiego?
— Z całą pewnością, starszy asystent doktora Letourbier to znakomitość.
— On pewnie podejmie się i operacji oczu.
— I ta się może udać.
— Postaramy się więc przeszkodzić mu, a w jaki sposób, to już moja sprawa — rzekł notariusz.


ROZDZIAŁ 4.
Spowiedź umierającego starca

Wkrótce po wyjściu notariusza z namiotu brygantów zapadł zmrok. Młody „brygant“, który znalazł starca w górach, zaprowadził go w głąb jaskini.
— W tej celi zamieszkasz, mój starcze. Kapitan pozwolił ci zostać u nas.
Niedługo będę korzystał z waszej gościnności — westchnął żebrak. — Czuję już zbliżającą się śmierć.
— Nie trzeba tracić nadziei — pocieszał go brygant z współczuciem — odpoczniesz u nas i wrócisz do zdrowia.
— Nie... mój synu... — moje chwile są już policzone... czekam śmierci jak zbawienia... Drżę tylko na myśl o Sądzie, jaki mnie czeka na tamtym świecie.
Brygant zastanowił się.
— Może potrzeba ci spowiednika? — spytał.
— Jakto, między „brygantami“ znajduje się kapłan, sługa Boży?
— Tak, nasz ojciec Dominikanin nigdy nie bierze udziału w rozbojach, to człowiek pobożny i szczery. Przybył do nas, by nas oświecać i nawracać na drogę prawdy i nie jego to wina, że niewiele udało mu się zdziałać dotychczas. Jest on moim nauczycielem i bardzo dużo mu zawdzięczam.
— Jakto nauczycielem? — zdziwił się żebrak. — Czyż rozbójnicy uczą się czegokolwiek?
— Mnie uczono wszystkiego, co powinien umieć wielki pan, bo kapitan używa mnie wtedy, gdy trzeba wysłać na zwiady kogoś między znakomitych sennorów.
— Jak ci na imię?
— Mariano.
— A nazwisko?
— Nie wiem.
— Jakto? Musisz mieć przecież jakieś nazwisko?
— Nie mam żadnego.
— Dlaczego? Jak się nazywa twoja rodzina?
— Nie mam rodziny. Jestem podrzutkiem. Kapitan mnie znalazł w górach.
— Ile masz lat?
— Nie wiem.
— A jak dawno jesteś między „brygantami“?
— Osiemnaście lat.
Żebrak drgnął.
— Osiemnaście lat — szepnął — to tyleż co i...
Urwał i głośno rzekł: — a czy nie przypominasz sobie nic z czasów twego dzieciństwa, nim się dostałeś do brygantów?
— Czasami coś sobie przypominam, ale nie wiem, czy to było we śnie, czy na jawie.
— Przypominam sobie jakąś malutką, żywą laleczkę, czy może dziewczynkę, leżącą w pięknym, białym łóżeczku, ozdobionym złotą koroną.
— A imienia jej nie przypominasz sobie?
— Owszem: nazywałem ją Rositą.
— A co jeszcze przypominasz sobie?
— Czasami przypominam sobie jakiegoś mężczyznę, w pięknym złocistym mundurze, który mnie nazywał: „Alfons“. Brał mnie zawsze na kolana, pieścił i całował. Była też u nas piękna pani, która pieściła mnie i moją siostrę, Rositę. Byłem mały, ale słuchali mnie różni dorośli — widocznie słudzy. Ja też spałem w łóżku, które ozdobione było koronami. Pewnego razu obudziłem się w jakimś obcym miejscu z zawiązanymi ustami. Był przy mnie jakiś człowiek, którego bałem się śmiertelnie. Chciałem krzyczeć, ale on mi mocniej zawiązał chustkę na ustach.
Co się stało później, nie wiem. Przypominam sobie tylko, że się obudziłem w lesie sam jeden i że się bardzo bałem.
— Czy przypominasz sobie może, jak się nazywał ów wysoki mężczyzna?
— Słudzy mówili do niego: „panie hrabio“, albo „wasza ekscelencjo“.
— Słuchaj chłopcze: to ci się nie śniło, to było naprawdę!
— I ja tak myślałem, ale kapitan tak się zawsze na mnie gniewał i krzyczał, gdym to opowiadał, że się bałem poprostu mówić o tym. Wszyscy „bryganci“ śmieli się zawsze ze mnie, mówili, że zmyślam, więc myślałem, że może mi się naprawdę śniło tylko.
— A czy przypominasz sobie jak wyglądała ta korona?
— Owszem. Miała złote zygzaki z perłami, a pod nimi dwa srebrne znaki, zdaje się S i R.
— Mój chłopcze, to była hrabiowska korona. Nie zapominaj nigdy o tych znakach.
— O, ja dobrze pamiętam, chociaż nigdy nie wolno mi było z nikim mówić o tym, tylko z ojcem Dominikaninem.
— Więc mówisz, że ten ojciec jest dobrym człowiekiem, choć przystaje z brygantami?
— Tak. On nie jest brygantem i nigdy nic złego nie czyni. Można mu zaufać, bo to święty człowiek.
— Czy mógłbyś mi go zawołać?
— Naturalnie. Czy mam zaraz iść?
— Jeżeli nam nikt nie przeszkodzi, tak. Chciałbym tylko, byś był obecny podczas spowiedzi.
— Ja? — zdziwił się rozbójnik — ja nie śmiałbym nigdy słuchać czyjejkolwiek spowiedzi.
— Prosiłbym jednak byś był obecny, bo dotyczy ona ciebie właśnie. Ciebie to szukałem w tych górach i teraz spokojnie umrę, gdy z duszy mej zrzucę grzech śmiertelny.
Mariano z coraz większym zdumieniem spoglądał na żebraka.
— Szukałeś mnie? — spytał z niedowierzaniem. — Z jakiej racji.
— Dowiesz się tego w czasie spowiedzi. Urządź to tylko tak, by nikt się o tym nie dowiedział.
— Dobrze — powiedział Mariano — ale... co to wszystko znaczy?
— Wydano cię w ręce brygantów poto, by cię zabili — odparł żebrak. — Kapitan tego nie zrobił, ale najwidoczniej chodzi mu o zachowanie tajemnicy twego pochodzenia. Gdyby więc wyszło na jaw, że znasz prawdę, mogłoby z tobą być bardzo źle.
— Bedę milczał — rzekł Mariano. — Księdza zaś sprowadzę do ciebie, kiedy wszyscy zasną.
— Powiedz mu tylko, żeby zabrał z sobą papier, atrament i pióro, bo będzie musiał zapisać wszystko, co dotyczy twego pochodzenia.
Mariano zastanawiał się przez chwilę, po czym rzekł:
— Musisz się, starcze, przenieść do innej celi, bo tu mógłby nas ktoś podsłuchać. Chodźmy.
Starzec wstał z wysiłkiem i poszedł za nim. Mariano pośpieszył mu z pomocą, gdyż nieszczęśliwy był taki słaby, że ledwie trzymał się na nogach.
Dowlókłszy się do wskazanej celi, starzec upadł na posłanie, wyczerpany zupełnie. Mariano wyszedł.
Nagle żebrak zakaszlał straszliwie i z ust jego buchnęła krew..
Przez chwilę dławił się i zachłystywał. Na twarzy jego malowało się śmiertelne przerażenie. Nieszczęśliwy myślał, że to już koniec...
Zwolna jednak oddech jego stawał się równiejszy i wyraz ulgi pojawił się na twarzy.
— Dzięki ci, Matko najświętsza, żeś mnie utrzymała przy życiu i pozwoliła odnaleźć tego chłopca — szeptał cichutko.
— Może mi Bóg przebaczy mój grzech śmiertelny, popełniony wobec niego?

O północy zbóje już spali. Mariano, który z ledwością doczekał się tej chwili, wyszedł pocichutku ze swej celi i na palcach zakradł się do bocznej jaskini, gdzie nad książkami siedział jeszcze Dominikanin.
— To ty, Mariano? — spytał — cóż cię do mnie sprowadza o tak późnej godzinie?
Tak późna wizyta zdziwiła niezmiernie zakonnika.
— Mów ciszej, ojcze — prosił młodzieniec — nikt nie powinien nas słyszeć.
— Więc to tajemnica?
— Tak. Przyszedłem cię prosić, ojcze, byś poszedł wyspowiadać tego obcego starca. Zależy mu bardzo, żebym ja był przy tym i żeby o tym nikt nie wiedział.
— Ty? A to czemu?
— Bo będzie mowa o moim pochodzeniu.
Ksiądz podniósł się i spytał z wyrazem niewymownego zdumienia:
— Teraz już rozumiem, dlaczego mu zależy na zachowaniu tajemnicy. Musimy rzeczywiście być bardzo ostrożni, bo kapitan gotów ci zrobić coś złego, gdyby się o tym dowiedział.
Poszli do umierającego.
— Mój pobożny ojcze — zaczął żebrak na widok księdza — czuję, że śmierć moja już bliska i chciałbym bardzo ulżyć memu sumieniu. Od osiemnastu lat bowiem dźwigam ciężar nie do zniesienia.
— Bóg łaskaw dla skruszonego — zauważył kapłan — wyjaw mi, co przygniata twe serce.
— Dwa ciężkie grzechy, mój ojcze: krzywoprzysięstwo i zamiana dziecka.
— Są to zaiste bardzo ciężkie grzechy, mój synu — rzekł kapłan.
— Wobec kogo je popełniłeś?
— Pierwszy wobec waszego kapitana.
— Byłem kiedyś „brygantem“ i nie dotrzymałem danej kapitanowi przysięgi.
— To ty byłeś członkiem bandy? — zdumiał się ksiądz.
— Tak jest, ojcze. Przed tym byłem przemytnikiem, ale pewnego razu złapano mnie, skonfiskowano mi cały majątek i wtrącono do wiezienia. Gdy wyszedłem na wolność, przystałem do brygantów. Pierwszym czynem, jaki musiałem z rozkazu kapitana wypełnić, było porwanie dziecka. Wykonałem jego rozkaz, ale opadły mnie potem tak okropne wyrzuty sumienia, że nie mogłem spać po nocach. Wkrótce kapitan kazał mi zabić pewnego człowieka, uciekłem więc z oddziału, łamiąc w ten sposób złożoną mu uroczystą przysięgę posłuszeństwa.
— Opowiedz więc przede wszystkim historię o porwaniu dziecka — rzekł Dominikanin.
— Była to pierwsza zbrodnia, jaka miałem wykonać z rozkazu kapitana. Nie ufał mi jeszcze i poszedł ze mną, by mnie dopilnować. Działo się to osiemnaście lat temu w Barcelonie. Kapitan wraz ze mną zatrzymał się w jakimś wielkim domu, gdzie mieliśmy dokonać porwania dziecka. O północy do naszego pokoju przyszedł jakiś obcy ze sporą paczką w ręce. Kiedy ją rozwinął, okazało się, że leżał w niej chłopczyk uśpiony mocno. Sukno, w które był zawinięty, czuć było eterem — widocznie więc dziecko było pozbawione przytomności, żeby nie krzyczało. Miałem tego chłopczyka zamienić na innego, który spał w sąsiednim pokoju. Dostałem flaszkę eteru, którym uśpiłem piastunkę i dziecko, rozebrałem obu chłopców, zamieniłem ich ubrania, zostawiłem przyniesionego chłopczyka, a z drugim wróciłem do kapitana, który go zabrał ze sobą.
— Czyś tego pewny?
— Tak. Pomogłem mu przecież przynieść dziecko. Tym porwanym chłopcem jest Mariano.
— Skąd wiesz?
— Mógłbym na to przysiąc! Mariano mówił już podobno ojcu o swoich „snach“ z dziecięcych czasów, ale to nie były sny, tylko najprawdziwsza rzeczywistość. Opowiadał mi o koronach i znakach, jakie były na jego łóżku, a ja dokładnie sobie przypominam, że łóżko, z którego porwałem dziecko ozdobione było koronami i literami S. i R.
— Niezbadane są wyroki Boskie — rzekł Dominikanin może sądzone ci było stać się narzędziem wyroku Opatrzności. Czy nie wiesz, kim był człowiek, który przyniósł dziecko?
— Nie wiem. Raz tylko słyszałem jego imię. Kapitan nazywał go podczas rozmowy Gasparino, gdy sądził, że mnie nie ma. Ja tymczasem byłem w sąsiednim pokoju i słyszałem każde ich słowo. Przyjrzałem się też dokładnie temu człowiekowi i choć to już osiemnaście lat minęło, poznałbym go odrazu.
— Jak on wyglądał?
— Był wysoki, chudy, głos miał skrzeczący.
— Aha. No, a coście zrobili ze skradzionym chłopcem?
— Przynieśliśmy go do jaskini i tu się nim zaopiekowali „bryganci“. Było mu dobrze, tylko tęsknił okropnie i wciąż wspominał ojca, matkę, siostrzyczkę Różyczkę i jakąś Elwirę i Alimpa. Kapitan gniewał się bardzo, kiedy zaczynał o tym mówić i w końcu zakazał mu zupełnie wspominać te imiona. Teraz już pewno ich nie pamięta wcale.
— O nie — zaprzeczył Mariano — dokładnie sobie przypominam. Alimpo był mały i bardzo śmieszny. Miał dziwny wąsik pod nosem. Kłuł mnie zawsze nimi, kiedy mnie całował i dlatego bardzo nie lubiłem tych wąsów. Elwira była jego żoną. Była bardzo gruba i bardzo dobra dla mnie. Pamiętam ją tak dobrze, że poznałbym na pierwszy rzut oka.
— Dziwne to rzeczy, mój synu — rzekł kapłan. — Teraz już jestem naprawdę przekonany, że ty jesteś chłopcem, którego, zamienił ten człowiek. — I zwracając się do starca, spytał:
— Jak ty się nazywasz i skąd pochodzisz?
— Nazywam się Manuel Sertano, a pochodzę Z Mataro.
— Dobrze — rzekł zakonnik, zapisując jego słowa — postaramy się to spamiętać.
Chory zakaszlał ciężko, po czym mówił dalej:
— W kilka tygodni po zamianie dziecka kazano mi zabić pewnego podróżnego. Nie mogłem się jakoś zdobyć na to i zwlekałem, choć mi kapitan groził śmiercią za nieposłuszeństwo. W końcu złamałem daną mu przysięgę i uciekłem.
— Dobrześ zrobił, mój synu. Czy to jest to krzywoprzysięstwo, o którym mówiłeś.
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jeżeli byś tylko to miał na sumieniu, to mógłbyś umrzeć spokojnie. Żyję tu już oddawna między „brygantami“, nie chcę bowiem, by te zbłąkane dusze pozostały bez słowa Bożego i wierzę, że prędzej czy później uda mi się ich nawrócić. Zaprawdę słusznie uczyniłeś, nie chcąc zabić człowieka. Co się tyczy zaś twej niedotrzymanej przysięgi, to siłą mojego urzędu jako sługa świętego Kościoła, zwalniam cię od tej przysięgi i przynoszę ci przebaczenie.
— Jakże ci wdzięczny jestem, święty ojcze, za to, że tak wielki ciężar zdejmujesz z mej duszy — rzekł chory. — Gdybyż i drugi grzech mógł mi być przebaczony! Jakże ciężko pokutowałem zań przez całe życie! Tułałem się z kraju do kraju, prześladowany wszędzie przez wyrzuty sumienia. Wreszcie zapadłem na suchoty i kiedy poczułem zbliżającą się śmierć, wróciłem do Hiszpanii, by wyszukać brygantów i zapytać, co się stało z chłopcem. Na szczęście spotkałem zaraz na wstępie Mariana i dowiedziałem się, że on jest tym, kogo szukam. Chwała Wszechmocnemu za łaskę, jakiej mi użyczył, gdyż już jutro mogłoby być za późno.
Starzec zakaszlał straszliwie i na ustach jego ukazała się krew. W tejże chwili rozległy się czyjeś kroki, zbliżające się do celi.

Mariano szybko skrył się w ciemnej framudze, ksiądz zaś stanął tak, by wchodzący nie mógł go zobaczyć.
Otworzyły się drzwi i na progu pojawił się kapitan.
— Co się tu dzieje? — zapytał zdziwiony.
— Spowiadam umierającego — odpowiedział ksiądz. — Nie wchodź tu, kapitanie, bo nam przeszkodzisz.
— Dobrze, nie wejdę. Ale dlaczego nie został w tej celi, do której kazałem Marianowi go zaprowadzić?
— Czyż wolno, by spowiedź umierającego podsłuchali ludzie niepowołani? Ta cela jest na uboczu i dlatego przenieśliśmy się do niej.
— Bardzo jesteście ostrożni, ojcze — rzekł kapitan z nutą podejrzliwości w głosie — ale chciałbym wiedzieć, czy w tej spowiedzi nie ma nic takiego, co mogłoby nam zaszkodzić.
— W spowiedzi żebraka? — obruszył się zakonnik. — Idź, kapitanie, ciebie się widać żarty trzymają, a z świętego sakramentu drwić nie wolno.
Kapitan rozejrzał się po celi i, nie zauważywszy nic podejrzanego, wyszedł. Mariano i ksiądz odetchnęli — niebezpieczeństwo minęło.
— Mój synu — rzekł Dominikanin, gdy kroki herszta zamilkły — popełniłeś wielki grzech: wydarłeś dziecko rodzicom i z twojej winy stało się ono rabusiem. Grzech to wielki, większy jeszcze, niż sam sądzisz, ale większą jeszcze jest łaska i miłosierdzie Boże. Wszechmocny odpuści ci twój grzech, jeśli ci go odpuści ten, wobec którego zawiniłeś tak ciężko.
Chory wyciągnął ręce błagalnie ku Marianowi, Ten zbliżył się doń.
— Przebaczam ci, Manunelu Sertano. Wyrządziłeś mi wielką krzywdę i jestem grzesznikiem, ale niech ci Pan Bóg tak odpuści twe winy, jak ja ci przebaczam.
Głowa żebraka opadła na posłanie. Zapadłe oczy zamknęły się, a na twarzy pojawił się wyraz błogości.
— Och, jak lekko mi teraz — szepnął. — Dzięki Ci, Chryste, za Twą dobroć i łaskawość... teraz umrę spokojnie. Godziny moje już są policzone, a chciałbym naprawić wyrządzone krzywdy. Weź, pobożny ojcze, papier i pióro i spisz dokładnie dzieje porwanego chłopca, a ja podpiszę dokument. Niechaj ma Mariano dowód na piśmie, kim jest. Może z Boską pomocą uda mu się odszukać swą rodzinę.
— Dobrze — rzekł ksiądz — zapiszę wszystko. Co prawda, na podstawie twoich zeznań nie sposób będzie od razu odnaleźć rodziny Mariana, ale może uda nam się dowiedzieć, kim był ów Gasparino i w czyim to domu sprzęty ozdobione są koronami i literami S. i R.
— Najprościej byłoby spytać kapitana — powiedział Mariano — on wie na pewno, jakiej to rodzinie zostałem porwany. Zmuszę go do powiedzenia prawdy.
— Ani się waż! — zawołał Dominikanin. — Kapitan strzeże zazdrośnie tej tajemnicy i gotów cię zabić, gdybyś go zaczął badać.
Zwracając się do żebraka, spytał:
— Jak się nazywał zamek, w którym dokonana została zamiana?
— Nie wiem, lecz obok był hotel „L’Homme Grand“[3] — odpowiedział starzec.
— Czy ktoś zauważył tę zamianę?
— Nie wiem, bośmy opuścili miasto jeszcze przed świtem.
Teraz kapłan nie pytał już więcej i zabrał się do spisywania zeznań żebraka. Gdy zakończył, podał dokument żebrakowi do podpisania, a później podpisał go sam.
— Schowam to pismo — rzekł — u mnie będzie pewniejsze niż gdzie indziej, a teraz ty, Mariano, idź stąd, jużeś niepotrzebny. Moim obowiązkiem jest pozostać przy umierającym do ostatniej chwili.
Młodzieniec wyszedł bez słowa. Był zupełnie oszołomiony tym, czego się dowiedział przed chwilą. W głowie huczało mu jak w ulu. Dotychczas uważał herszta za swego dobroczyńcę, teraz zaś dowiedział się, że był on przyczyną jego nieszczęścia, że z jego winy został porwany z łona swej znakomitej rodziny i rzucony między bandę rozbójników.
Tej nocy nie mógł zasnąć wcale. Przewracał się z boku na bok, rozpamiętując swój smutny los. Znienawidził w ciągu tej jednej nocy kapitana, którego uważał za przyczynę swego nieszczęścia.
Kapitan tymczasem siedział w swej celi i rozmyślał o nim właśnie. Przybycie żebraka obudziło w nim stare wspomnienia.
— Jaki ten stary podobny do Manuela — mruczał — przysiągłbym, że to ktoś z jego rodziny... a kto wie, czy nie on sam... Ej, chyba nie: tamten był chłop na schwał, a ten to dziadyga stary, połamany, chory... Może to jego ojciec?... E, co mi tam do tego? Stary i tak nie dożyje do rana. Grunt, że mamy tu Mariana, który nieraz nam się jeszcze przyda.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad czymś W milczeniu, po czym mruczał dalej:
— Ale ten Gasparino Kortejo to dopiero dobra sztuka! Toż on gorszy od najgorszego „bryganta“! I to ma być człowiek uczciwy i notariusz! A jaki pobożny, bez Boga ani rusz! Ciekawym dlaczego chce zabić tego lekarza? Co mu ten cudzoziemiec zawinił? Hm, właściwie nie ma co pytać, bo i tak nie powie mi, ale chciałbym w każdym razie wiedzieć.
Wstał i począł chodzić po celi, mrucząc w dalszym ciągu:
— Trzeba z niego wyciągnąć, ile się da, bo stary widać dobrze się obłowił w służbie u hrabiego Rodriganda, a teraz chce go się pozbyć. Będzie mi musiał zapłacić dobrze za ten kawałek papieru, który posiadam.
Roześmiał się szyderczo i przystąpiwszy do kamiennej ściany, nacisnął jakąś ukrytą sprężynę. W tejże chwili ukazała się mała skrytka. Kapitan wyjął z niej kartkę papieru, starą bardzo i pożółkłą i począł czytać głośno, naśladując skrzeczący głos notariusza:

— Oświadczam niniejszym zgodnie z prawdą, że rybak Manuel Sertano z Mataro zamienił dnia pierwszego października 1890 roku w Barcelonie, z mojego rozkazu i za zapłatą tysiąca piastrów w srebrze jednego chłopca na drugiego. Zamieniony chłopiec żyje pod imieniem Mariano pod pewną opieką w grocie górskiej.
Manreza, dnia 15 listopada 1890 roku.

Gasparino Kortejo
notariusz.

Kapitan złożył papier i schował go z powrotem do skrytki. Potem pogłaskał brodę i zamruczał z zadowoleniem:
— Mam starego w ręku, o mam! Zapłaci mi kiedyś dobrze za ten papierek! Ha, ha, ha, stary wił się jak piskorz, wzdragał się i wykręcał, ale mu nie nie pomogło: musiał podpisać i koniec. Szkoda tylko, że nie wiem, kim byli zamienieni chłopcy.
Parę minut chodził w milczeniu po jaskini, po czym uderzył się w czoło i zawołał:
— Już wiem, co zrobię: poślę Mariana do Rodriganda, żeby śledził tego chytrego notariusza. Chłopak jest zręczny, śmiały i wychowany jak najprawdziwszy sennor z wysokiego rodu. Potrafi się z pewnością znaleźć w towarzystwie i nikt nie pozna po nim, że to „brygant“, a nie szlachcic. Przy tym Kortejo go nie zna i na myśl mu nawet nie przyjdzie, że to ten sam chłopiec, którego kazał porwać osiemnaście lat temu. Ależ to heca będzie dopiero, gdy się o tym dowie.
Długo jeszcze chodził po celi kapitan, snując swe plany, nim się udał na spoczynek.
Rankiem następnego dnia powiedział mu Dominikanin, że żebrak, którego wyspowiadał, umarł w nocy.
— Dobrze — mruknął kapitan — pozbyliśmy się tego włóczęgi. Wyrzućcie go w przepaść.
— Nie dopuszczę do tego, kapitanie! — oburzył się zakonnik. — Umarły jest chrześcijaninem i jako taki ma być pogrzebany.
— Co mnie do tego? — — machnął ręką kapitan. — Róbcie sobie z nim, co chcecie. Czy Mariano już wstał?
— Tak.
— Niech przyjdzie zaraz do mnie.
W parę minut później do celi herszta wszedł Mariano. Był blady, ale spokojny i opanowany i nikt nie poznałby teraz nienawiści, jaką żywił do kapitana.
Kapitan przyjął go ze zwykłą sobie rubaszną poufałością.
— Jak się ma twój koń? — spytał.
Twarz młodzieńca rozjaśniła się. Widocznie wzmianka o ulubionym wierzchowcu była dlań przyjemna.
— Ledwie go będzie można poskromić — rzekł. — Stoi już więcej niż miesiąc w końskiej jaskini na górze i musiałem go zabrać stamtąd, bo bije i kąsa swoich towarzyszy.
— Uważaj, żeby nie było jakiego nieszczęścia. Gdy koń długo nie widzi jeźdźca, nietrudno później o nieszczęście.
— Czy mam go ujeżdżać, kapitanie?
— Tak.
— W jakim kierunku?
— Daleko, do Manrezy i zamku Rodriganda.
— O, to naprawdę bardzo daleko, kapitanie!
— Będziesz miał dość czasu na te wycieczki. Możliwe, że wypadnie ci tam pozostać nawet przez pewien czas.
Wyraz szczerego zadowolenia pojawił się na twarzy Mariana. Myśl o pozbyciu się towarzystwa zbójów choćby na pewien czas wprawiła go w znakomity humor.
— Czy dasz mi jakieś polecenie, dowódco?
— Tak — odpowiedział herszt. — Będziesz miał pewne zadanie do spełnienia i to bardzo trudne: Masz dostać się jakimkolwiek sposobem na dwór hrabiego Rodriganda i zachowywać się w ten sposób, żeby ci tam pozwolili pozostać możliwie najdłużej. W ciągu tego czasu postarasz się poznać dokładnie stosunki panujące na zamku.
— O co ci chodzi, kapitanie?
— Masz śledzić przede wszystkim notariusza, nazwiskiem Kortejo, który jest zastępcą prawnym hrabiego. Następnie zorientujesz się, jakie stosunki łączą go ze starym hrabią de Rodriganda i z jego synem Alfonsem. Musisz zobaczyć, do kogo ten hrabia jest podobny, do ojca, czy do notariusza.
— Za kogo mam się przebrać, kapitanie?
— Potrafisz udawać Francuza?
— O, i jak jeszcze, dowódco! Wiesz przecież, że władam francuskim nie gorzej, niż hiszpańskim.
— Dobrze więc. Przebierzesz się za francuskiego oficera. Mundur się u nas znajdzie, konia masz dobrego, a i legitymację dostaniesz na nazwisko Alfreda de Lautreville. Spodziewam się, że się dobrze sprawisz,
— Postaram się, kapitanie.

Rozdział 5.
KASZTELAN i JEGO ŻONA.

A w zamku Rodriganda panowała tymczasem cisza jakby makiem zasiał. Hrabia bowiem był jakby osłabiony i raził go najlżejszy szmer.
Nikt nie spełniał jego rozkazu tak dokładnie i starannie, jak kasztelan Juan Alimpo: przemykał się on cichuteńko po korytarzach, lekko i zwinnie przesuwał się wśród staroświeckich mebli, skradając się ustawicznie na paluszkach.
Żona jego starała się chodzić równie cicho, jak on, lecz nie udawało się jej to. Nic dziwnego, Alimpo był szczupły i drobny, ona zaś była szersza, niż dłuższa, a ważyła z pewnością osiem razy tyle, co jej mąż.
W tej właśnie chwili zajęci byli sprzątaniem komnaty, przeznaczonej dla doktora Zorskiego.
— Jak myślisz, Elwiro, czy spodoba mu się nasza robota?
— Jestem tego pewna.
— Jaki on skromny — rzekła Elwira.
— I jaki roztropny i uczony.
— I taki piękny, Alimpo.
— Hm, może i piękny. Wam, kobietom, takie rzeczy — wpadają prędko w oczy, a ja, prawdę powiedziawszy, nie znam się na tym wcale. Wiem tylko, że go lubię i czuję przed nim ogromny respekt. A ty, Elwiro?
— Ja też. Przecież on taki szlachetny i dumny, jakby był hrabią, albo księciem krwi.
— Nasz pan też go bardzo lubi.
— A nasza hrabianka jeszcze bardziej.
— Skąd ty to wiesz, Elwiro?
— Oho, polegaj na mnie. Już ja się znam na rzeczy.
— No, no — pokręcił głową Alimpo — to dopiero. Ale wiesz, tamci trzej lekarze nie podobają mi się wcale.
— Ani mnie.
— Wiesz, Elwiro, nie życzę nikomu źle, ale tych doktorów to niechby djabli wzięli.
— I ja tak myślę, mój Alimpo. Byliby z pewnością zamordowali naszego pana, gdyby nasz sennor doktór nie przyjechał.
— No a cóż powiesz o młodym panu, Elwiro?
— Hm, jak mowa o państwie, to wolę być ostrożną. A ty?
— Ja również, ale zawsze wartoby, żeby i jego... — tu Alimpo urwał znacząco.
— No co? Czemu nie kończysz?
— No, żeby go dja... żeby go djabeł porwał... tak samo, jak lekarzy.
— Aj, Alimpo, Alimpo — załamała ręce. — Tyle lat jesteś na służbie i jeszcześ się nie nauczył uszanowania dla państwa.
— A ty, Elwiro, lepiej mu życzysz?
— Ja?
— No tak, ty.
— No... nie...
A widzisz!
— No, bo on mi się nie podoba wcale. On nawet nie wygląda na prawdziwego hrabiego!
— Naturalnie, że nie. Wcale nie jest podobny do swego ojca, naszego łaskawego pana. Czyś tego nie spostrzegł?
— A jakże, myślałem o tym nieraz. Przecież młody pan nie jest wcale podobny do starszego pana, tylko do sennora Kortejo.
— Co ty opowiadasz? Chciałaś powiedzieć, że podobny do siostry Klaryssy.
Elwira zdziwiła się niezmiernie, ale po namyśle rzekła:
— Wiesz, Alimpo, masz rację! On jest naprawdę podobny do siostry Klaryssy. Tak, ten młody pan wygląda jakby nie był synem państwa, tylko notariusza i tej pobożnej siostruni.
— E, wiesz, z tego gadania nic dobrego nie będzie. Jeszcze ktoś podsłucha i będziemy mieli kram. Weźmy się lepiej do roboty.
— Ja już skończyłam.
— I ja też.
Wyszli. Na korytarzu minęli ich trzej hiszpańscy lekarze. Mieli miny niezmiernie uroczyste i kroczyli z powagą i dostojeństwem.
— Dokąd oni idą? — spytała szeptem pani Elwira.
— Pewnie do pana hrabiego — równie cicho odpowiedział jej mąż.
Jakoż lekarze szli rzeczywiście do pana de Rodriganda, ale przed drzwiami jego zostali zatrzymani przez lokaja.
— Wybaczą panowie — rzekł lokaj grzecznie — jaśnie wielmożny pan hrabia kazał mi nie wpuszczać nikogo do siebie.
— Proszę nas zameldować — rzucił ostro Francas.
— Panowie wybaczą, ale nie śmiem tego zrobić. Pan hrabia jest chory i nie pozwala wchodzić do siebie nikomu.
— Jeżeli pan hrabia jest chory, to my, jako lekarze, powinniśmy być przy nim.
— Co ja na to poradzę? — rzekł, rozkładając bezradnie ręce — mnie kazano... muszę słuchać...
— Tam, gdzie jest chory, rozkazuje doktór — rzekł Francas groźnie.
Służący wahał się. Ton, jakim mówił do niego Francas, nic dobrego nie wróżył.
— Spróbuję — mruknął po namyśle i wszedł do hrabiego. Po chwili wrócił ze słowami:
— Pan hrabia prosi.
— A widzicie! — zawołał Francas z triumfem.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, lokaj mruknął?
— Żebyście pękli! Z wami to tylko kłopot i utrapienie.
Lekarze tymczasem weszli do hrabiego.
Złożyli mu głęboki ukłon, choć hrabia nie mógł tego widzieć.
— Siadajcie, panowie — rzekł gospodarz słabym głosem — słyszeliście chyba, że potrzebuję spokoju. To, że panów przyjmuję, proszę uznać za dowód szacunku i sympatii, jaką żywię względem panów.
Lekarze skłonili się raz jeszcze.
— Czym mogę służyć, sennores?
— Jaśnie wielmożny panie hrabio — zaczął Francas — proszę nam wierzyć, że sprowadza nas tu tylko troska o zdrowie pana hrabiego. Słyszeliśmy, że zalecono panu zupełny spokój, ale wiemy, że stan pana hrabiego jest groźny, więc pośpieszyliśmy zaofiarować swoje usługi.
— Dziękuję panom — odpowiedział pan de Rodriganda — jestem niezmiernie panom zobowiązany za troskliwość, ale nie widzę żadnych powodów do obaw.
— Łaskawy pan hrabia pozwoli — wtrącił doktór Millanos z Kordoby — choremu często się zdaje, że mu nic nie jest, gdy w rzeczywistości stan jego jest bardzo groźny.
— Zupełnie słusznie — zgodził się hrabia — dlatego też nie polegam na swoim samopoczuciu i pozostaję pod obserwacją i opieką doktora Zorskiego, który stwierdził przed godziną, że mój stan polepszył się znacznie.
Lekarze spojrzeli na siebie znacząco. W oczach ich błysnęła nienawiść i strach. Francas jednakże nie ustępował.
— Dziwi mnie bardzo zaufanie, którym pan hrabia obdarza tego nieznanego nikomu cudzoziemca — rzekł Francas. — On leczy przecież jak znachor.
— Wybaczcie, sennores — rzekł hrabia — ale stanowczo posuwacie się za daleko w swych oskarżeniach. Doktór Zorski jest wprawdzie cudzoziemcem, ale jest to starszy asystent profesora Letourbiera. Poza tym zechcą panowie wziąć pod uwagę, że nie ma go tu w tej chwili i rzeczą nie rycerską jest odzywanie się w ten sposób o człowieku, który się nie może bronić.
— Jeżeli krytykujemy doktora Zorskiego, to tylko ze względu na pana hrabiego. Powtarzamy: jedynym ratunkiem dla pana hrabiego jest natychmiastowa operacja, podczas gdy metoda, którą stosuje doktór Zorski, doprowadzi niechybnie do katastrofy.
Hrabia znów uśmiechnął się i spytał:
— Czy panowie są tego pewni?
— Najzupełniej — odpowiedzieli wszyscy trzej.
— W takim razie proszę obejrzeć sobie to — powiedział hrabia, podając lekarzom nieduże pudełko.
Francas wziął je do ręki, zajrzał do środka i skrzywił się pogardliwie.
— Najlepszy dowód nieuctwa doktora Zorskiego — rzekł. — Temu panu się zdaje, że za pomocą proszku potrafi uleczyć kamień.
— Myli się pan — powiedział hrabia z przekąsem — to nie jest lekarstwo. Ten proszek jest częścią kamienia, który doktór Zorski usunął za pomocą swojej metody.
Doktorom zrzedły miny, ale bezczelny Francas nie chciał jeszcze dać za wygraną.
— Ach, jakież to musiało być bolesne:
— Oh, nic strasznego — machnął ręką hrabia — przyjemnie to nie było, ale wytrzymałem jakoś. Najważniejsza rzecz jest to, że się pozbyłem już znacznej części kamienia i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości pozbędę się reszty. Zresztą, jeżeli panami powoduje rzeczywiście tylko troska o moje zdrowie, proszę się skomunikować z doktorem Zorskim, który zapewne nie odmówi panom swej współpracy.
— O, dziękuję — odpowiedział Francas gniewnie — dziękujemy najmocniej za tę propozycję. Nie mamy zamiaru uczyć się u tego pana. Jeśli pan hrabia tylko to nam może zaproponować, proszę o zwolnienie mnie, bym mógł powrócić do Madrytu. Nie pozostanę ani chwili dłużej tam, gdzie nie potrafią ocenić mych zasług.
— Ani ja — dorzucił Millanos — wracam natychmiast do Kordoby.
— A ja proszę o zwolnienie mnie ze stanowiska lekarza domowego pana hrabiego — rzekł doktór Cielli — jestem niepotrzebny, gdyż funkcje moje spełnia pan Zorski.
— Bójcie się, panowie, Boga — zaśmiał się dobrodusznie hrabia — toż to atak na mnie aż z trzech stron. Czyż to nieodwołalne postanowienie panów?
— Tak jest — odpowiedzieli wszyscy trzej.
— Zamek Rodrigandów rozwarł wobec panów swe gościnne podwoje i radby panów zatrzymać nadał — powiedział hrabia z powagą — jeśli jednak sennores życzą go sobie opuścić, nie zatrzymuję panów. Proszę przedłożyć rachunki mojemu skarbnikowi i przyjąć serdecznie podziękowanie za dotychczasową troskliwą opiekę.
— Podziękowanie jużeśmy odebrali — rzucił Francas ostro — proszę uważać tę naszą bytność w tej chwili za ostatnią wizytę na zamku.
— Jak sobie panowie życzycie — odparł hrabia obojętnie — żegnam panów.
Ukłonili się i wyszli.
— Carramba! — zaklął Cielli — jesteśmy pobici przez nieznanego nikomu cudzoziemca-włóczęgę! I to ma mu ujść bezkarnie?
— Zobaczymy — powiedział Francas, zaciskając pięści — zobaczymy, czy oni nas nie wezwą z powrotem.
Lekarze pożegnali się i rozeszli do swych pokojów.

Gdy Francas wszedł do siebie, czekali już nań hrabia Alfons, notariusz i pobożna siostrzyczka.
— No i cóż? — spytał młody hrabia niespokojnie — udało się?
— A tak, udało się Zorskiemu wygryźć nas stąd.
— Naprawdę?! — krzyknął notariusz.
— Naprawdę.
— A niechże go wszyscy djabli porwą! — zaklął Kartejo.
— Ba, nie mam nic przeciwko temu — powiedział doktór z goryczą — ale cóż nam z tego, kiedy musimy jechać.
— A to czemu?
— Kazano nam przedłożyć rachunki i jechać z Bogiem.
— Ależ to niesłychana rzecz — unosił się notariusz. — To więcej niż niegrzeczność, to formalne wyrzucanie za drzwi! Panowie zostaniecie. Hrabia sam panów poprosi, żebyście pozostali.
— Ciekawym, jakim cudem potrafi go pan skłonić do tego, skoro myśmy nie potrafili.
— Zobaczy pan, doktorze. Tymczasem zechce pan powtórzyć swą rozmowę z hrabią.
Doktór Francas rozpoczął opowieść, przerywaną co chwila okrzykami zdumienia.
— To znaczy, że ten przybłęda leczy swoją metodą? — spytał Alfons.
— Niestety, tak, panie hrabio.
— I to bez waszej wiedzy? — badał dalej rzekomy dziedzic rodu Rodriganda.
— Tak. Ten Zorski odpłaca nam pięknym za nadobne.
— Sądzi pan, że kuracja uda mu się?
— Z całą pewnością. To bardzo znany we Francji lekarz. Mogę powiedzieć prawdę, bo nas nikt nie słucha.
— W takim razie nie pozwolimy mu doprowadzić kuracji do końca.
— W jaki sposób?
— Mniejsza o to. Zajmie się tym sennor Kortejo i postara się tą sprawą pokierować.
Doktór spojrzał pytająco na notariusza.
— Biorę to w swoje ręce i ręczę za pomyślny skutek — rzekł Kortejo i spytał:
— Doktorze, czy zechce pan jeden dzień przynajmniej pozostać w Rodriganda? Jestem przekonany, że hrabia wezwie was jutro do siebie i poprosi o dalsze leczenie.
— Dobrze, zostanę, ale tylko do jutra, nie dłużej.
Pożegnali się i Kortejo wyszedł, kierując się do części parku, graniczącej z lasem. Znalazłszy się na miejscu, ukrył się wśród krzaków i gwizdnął głośno, przeciągle. Odpowiedział m u podobny gwizd i po chwili stanął przed nim jakiś zamaskowany człowiek w góralskim stroju. Był to jeden z brygantów, przysłany przez herszta.
— To wy, sennorze? — spytał.
— Macie wreszcie rozkaz.
— Tak — odpowiedział Kortejo — dziś to się musi stać.
— Nareszcie! Jużeśmy się nie mogli doczekać.
— Kiedy mamy go sprzątnąć?
— Choćby zaraz — odpowiedział notariusz.
— Teraz nie można, bo poszedł na polowanie do lasu.
— Tym lepiej, wyszukajcie go i skończcie z nim pocichu.
— Ba, widziałem go ze dwie godziny temu. Gdzie go teraz szukać?
— Zaczekajcie więc, aż powróci.
— Doskonale. Jak sennor usłyszy strzały, będzie już po wszystkim.
— Strzały? — zapytał notariusz — macie zamiar strzelać?
— Tak jest. Strzelamy celnie. Żaden z nas nie chybia nigdy.
— Tak, ale strzały zaalarmują wszystkich mieszkańców zamku. Wolę, żeby wszystko odbyło się pocichu. Spodziewam się, że umiecie używać noży?
— Naturalnie — potwierdził rozbójnik.
— W takim razie zakłujecie go. Kiedy zdechnie, wsadzicie mu nóż do ręki, a my ogłosimy, że popełnił samobójstwo.
„Brygant“ pokręcił głową.
— Nie wiem, czy to się uda — mruknął — to silny chłop, będzie się bronił zaciekle. Choćbyśmy go zarżnęli, nikt wam nie uwierzy, że popełnił samobójstwo.
— To nie wasza sprawa — burknął Kortejo — powiedzcie po prostu, że się go boicie.
— Ja się boję? — obraził się rozbójnik. — Zobaczysz, sennorze, czy ten doktór dożyje do wieczora.
Po chwili zaś spytał:
— No, a jak będzie z zapłatą? Kapitan kazał nam. odebrać pieniądze.
— Przyjdźcie dziś o północy na to samo miejsce; wypłacę wam całą sumę co do grosza, tylko sprawcie się dobrze.
Bandyta skinął głową i znikł w gąszczu

Rozdział 6.
NAPAD BANDYTÓW.

Słońce chyliło się ku zachodowi, kiedy na skraju lasu pokazał się Zorski. Polowanie nie udało mu się, wracał więc z nabitą dubeltówką do zamku.
Wtem zobaczył między krzakami jakąś białą postać. Była to Róża, która wyszła na przechadzkę.
Zorski z radosnym uśmiechem pośpieszył jej naprzeciw.
Hrabianka była niewypowiedzianie piękna w zgrabnej, białej sukience. Nie miała na sobie żadnych klejnotów, tylko jeden czerwony goździk ozdabiał wspaniałe, kruczo-czarne sploty jej włosów.
Szła zamyślona i zauważyła zbliżającego się do niej doktora dopiero wtedy, gdy był o dwa kroki od niej. Zaskoczona i uradowana tym niespodziewanym spotkaniem wyciągnęła ku niemu ramiona, lecz w tejże chwili zorientowała się, że to nie wypada i cofnęła je szybko, a twarz jej pokryła się szkarłatnym rumieńcem.
— Sennorze — rzekła, jakby tłumacząc się — tak się zlękłam... pojawił się pan tak niespodziewanie... nie oczekiwałam pana wcale...
— Zechce mi pani wybaczyć, donno Różo — odpowiedział doktór — zobaczyłem panią samą w lesie, więc chciałem pani zaofiarować swą opiekę.
— Dziękuję — rzekła hrabianka — bardzo mi miło być z panem razem, a w tej spokojnej okolicy jestem najzupełniej bezpieczna.
Zorski zarzucił strzelbę na plecy i podał ramię swej ukochanej. Chwilę szli w milczeniu, po czym hrabianka rzekła:
— Czy słyszał pan o tym, że tamci trzej lekarze odjeżdżają?
— Wiem — odpowiedział Zorski chmurnie — wiem i nie cieszy mnie to wcale. Nie chciałem ich kompromitować, tylko dowieść, że ojciec pani może być uleczony bez operacji, a także odzyskać utracony wzrok.
— Taki pan jest pewny skuteczności?
— Najzupełniej, donno Różo.
— A ci ludzie dziś jeszcze twierdzili uparcie, że to niemożliwe, że pańska metoda jest fałszywa i musi się skończyć katastrofą.
— Czy pani temu wierzy, panno Różo?
— Nie, ale pomimo tego takie złowrogie wróżby wywierają na mnie przytłaczające wrażenie.
— Niech pani będzie dobrej myśli. Ojciec pani wkrótce będzie zdrów.
— I odzyska wzrok?
— Napewno?
— Tak jest. Napewno.
— Ach, sennor Karlos, jaka by to dla mnie była radość! Wdzięcznabym panu za to była do śmierci.
Wchodzili już do parku, gdy nagle krzaki zaszeleściły i wyjrzała z nich czyjaś zamaskowana twarz.
— To on! — rozległ się krzyk zaczajonego bandyty — bij go!
W tejże chwili z krzaków wypadło kilku podobnie zamaskowanych zbójów z wniesionymi ku górze nożami. Hrabianka krzyknęła przerażona i zasłoniła twarz rękami, ale Zorski, który nigdy nie tracił przytomności umysłu, zerwał błyskawicznym ruchem strzelbę z ramienia. zmierzył i wystrzelił raz po raz.
Odpowiedziały mu dwa straszliwe krzyki i dwaj śmiertelnie ranni bandyci upadli, wijąc się w agonii. Pozostali trzej biegli ku niemu i już go dopadli prawie.
W mgnieniu oka Zorski obrócił dubeltówkę i z rozmachem zadał cios kolbą nadbiegającemu zbójowi. Chrząsnęła zmiażdżona czaszka i „brygant“ padł na ziemię, jak rażony piorunem.
W tejże chwili czwarty z napastników pchnął Zorskiego nożem, ale doktór, puściwszy bezużyteczną już strzelbę, huknął go pięścią w skroń z taką siłą, że zbój odleciał o parę kroków, wywinął kozła w powietrzu i znieruchomiał.
Ostatni z napastników nie czekał na swoją kolej: zawróciwszy w miejscu, zmykał, aż się kurzyło.
Po chwili zamilkło w krzakach.
Teraz Zorski zwrócił się do Róży, która blada, z zamkniętymi oczyma, pół żywa ze strachu stała oparta bezwładnie o drzewo.
Nie zważając na dotkliwy ból zranionego ramienia, pośpieszył jej z pomocą.
— Co pani jest, donno Różo? — spytał troskliwie.
Na dźwięk jego głosu hrabianka oprzytomniała. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się słabo.
— Karlosie... ty żyjesz? — szepnęła.
Padła mu na szyję i przylgnęła wargami do jego ust. Zorski drgnął. Niewypowiedziana słodycz zalała jego serce. Zdrową ręką objął dziewczynę i przycisnął do piersi z całej siły.
Nagle oczy hrabianki rozszerzyły się z przerażenia — zauważyła krew, ściekającą po rękawie ukochanego.
— Karlosie... tyś ranny? — szepnęła, drżąc na całym ciele.
To nic wielkiego, Różyczko — odpowiedział — drasnęli mnie tylko w ramię. Zbój chciał mnie ugodzić w serce. Na szczęście w ostatniej chwili zdążyłem się zasłonić.
— O, Madonna! — załamała ręce Róża. — Karlosie... Cóż to? Czemuś nic nie powiedział? Wszak tę ranę trzeba natychmiast przewiązać.
Poczęła szukać gorączkowo zgubionej podczas napadu chusteczki. Wtem rozległy się głosy i kroki nadbiegających ludzi. Z zarośli wyłonił się Alimpo i dwaj pomocnicy ogrodnika. Słyszeli strzały i odgłosy walki, więc przybiegli z pomocą.
— Łaskawa kantezzo![4] Sennor doktorze! Co się stało? — zawołał przerażony kasztelan.
— Jacyś zbóje napadli na sennora i chcieli go zamordować — odpowiedziała Róża.
— Zamordować? — powtórzył kasztelan. — O Boże, czyż to możliwe? Muszę to opowiedzieć mojej Elwirze.
Rozejrzał się dokoła, jakby szukając swej tłuściutkiej żony.
— Na szczęście sennor Zorski zwyciężył i zabił czterech zbójów — mówiła Róża z radością i dumą.
— Czterech? Ach, Madonna! Aż czterech rozbójników! — wołał Alimpo zdumiony. — Ach, jaka szkoda, że tu nie ma mojej żony.
— Trzech tylko — poprawił Żorski i wskazując na jednego z rozbójników dodał: — ten jest tylko ogłuszony. Uderzyłem go pięścią.
— Boże, nigdy w życiu nie potrafiłbym zadać tak strasznego ciosu. Muszę to opowiedzieć mojej Elwirze.
— Zdejmcie maski tym ludziom — rozkazał Zorski — zobaczymy, co to za jedni.
— Ależ, sennorze, zapomina pan zupełnie o swojej ranie — rzekła z łagodnym wyrzutem Róża.
— To nic pilnego — rzekł doktor — powierzchowne skaleczenie, nic więcej. Drobiazg.
— Ach, Boże! Toż to rana! Okropna, krwawiąca rana! — wołał przejęty głęboko Alimpo. — Sennorze, krew spływa na ziemię, a pan mówi, że to drobiazg! Ach, gdyby tu była Elwira, zabandażowałaby ją panu natychmiast. Pozwoli pan, sennorze, że przynajmniej ścisnę ramię chustką i zatamuję krew, jak umiem.
Zorski, ledwie wstrzymując się od śmiechu, podał mu ramię i mały kasztelan obwiązał je mocno chustką. Krew rzeczywiście przestała płynąć.
Jednocześnie nie przestawał paplać ani na chwilę:
— Na świętego Sebastiana, toż to napad zbójecki! Najprawdziwszy napad rozbójniczy na zamek Rodriganda! Czterech morderców! Ale im się nie powiodło! Trzech zabitych, a czwarty ogłuszony — dobrze im tak! Ach, gdybym to mógł opowiedzieć mojej Elwirze.
Zorski dusił się od tłumionego śmiechu. Wstrzymywał się jednak, nie chcąc urazić poczciwego kasztelana.
Tymczasem ogrodnicy zdjęli maski z twarzy zabitych. Okazało się, że nikt ich nie znał. Jeden z zabitych miał czaszkę zmiażdżoną od uderzenia kolby. Róża z wstrętem odwróciła się od oszpeconego trupa.
— Co za cios! — zdumiewał się Alimpo. — Jakby młotem ugodzony! Doprawdy, sennor doktór jest najsilniejszym człowiekiem, jakiego widziałem kiedykolwiek.
Zorski pochylił się nad ogłuszonym „brygantem“.
— Czy ma ktoś z was sznur? — spytał. — Ten człowiek wróci wkrótce do przytomności i może uciec. Trzeba go związać i wybadać, kim jest i dlaczego napadł na mnie ze swymi towarzyszami.
— Będzie musiał powiedzieć — wołał Alimpo, robiąc srogie miny — bo jak nie, to go rozedrę w kawałeczki. Tak, sennorze, staję się niebezpiecznym człowiekiem, gdy wpadnę w złość.
— A często się to panu zdarza, sennorze Alimpo? — spytał, uśmiechając się, Zorski.
— Nie zdarzyło mi się to jeszcze — odpowiedział kasztelan — czuję jednak, że wtedy byłbym straszny i okrutny, jak lew... jak tygrys... jak krokodyl... albo nawet jak nietoperz!
Widocznie mały kasztelan uważał nietoperza za najstraszniejsze zwierzę na świecie...
Jeden z ogrodników przyniósł sznur i wraz z kasztelanem zabrał się do wiązania ogłuszonego „bryganta“.
— No, ten już jest bezpieczny — rzekł. — Czy rozkaże pan coś jeszcze, sennorze?
— Zostaniecie tu i będziecie pilnowali tych ludzi — odpowiedział doktór — zabici muszą pozostać na miejscu, aż do przybycia alkalda[5], który przeprowadzi dochodzenie. Kantezza i ja pójdziemy do zamku i przyślemy wam służących, którzy zabiorą zbója.
— O, nie ucieknie nam, sennorze — zapewniał mały kasztelan, starając się nadać swej dobrodusznej twarzy krwiożerczą minę — mamy w zamku areszt, z którego nie wydostanie się.
— Doskonale. Będzie on nam potrzebny — rzekł doktór. Sądzę, że dowiemy się, komu to tak bardzo zależało na mojej śmierci. Miejcie się jednak na ostrożności, bo tych bandytów było więcej. Zlękli się wprawdzie i uciekli, ale mogą powrócić, by uwolnić schwytanego towarzysza.
— Powrócić? — spytał Alimpo — i ja tu mam pozostać?
— Tak.
— Ale... ale... może oni będą strzelać albo kłuć? To bardzo niebezpieczna rzecz... Ach, gdyby o tym moja Elwira wiedziała.
— Sennorze Juanie Alimpo, sądzę, że jest pan dzielnym i odważnym człowiekiem — rzekł Zorski, chcąc wbić w dumę kasztelana.
— Odważnym? — powtórzył mały kasztelan. — I jak jeszcze! Jestem nie tylko odważny, ale i zuchwały w niebezpieczeństwie, ale... ukłucie jest szkodliwe, a strzał zbójecki może się stać stokroć gorszy jeszcze...
— A więc dobrze — zgodził się Zorski — zostawię ci tu, sennorze, strzelbę i noże tych zabitych. Jest was trzech, więc chyba potraficie, skoro ja sam jeden dałem sobie radę.
Nabił strzelbę i podał ją kasztelanowi, ale ten cofnął się i machając gwałtownie rękami, zawołał:
— Nie, nie, sennorze! Nie chcę strzelby! Nie umiem się z nią obchodzić, a przecież jeżeli ktoś ją trzyma nieprawidłowo, to można wystrzelić w samego siebie zamiast w nieprzyjaciela. Daj pan lepiej fuzję tym ogrodnikom! Dwie lufy są nabite, wiec każdy z nich może wystrzelić po razie, gdyby nas napadli, a ja wezmę noże tych zbójów i jak nas bandyci napadną, pokroję ich na kawałki!
Doktór podał ramię hrabiance i poprowadził ją do zamku. Tu rozstali się, gdyż donna Róża miała zawiadomić ojca o zdarzeniu. Zorski zaś wysłał ludzi celem przeniesienia związanego bandyty do zaniku, po czym udał się do swego pokoju. Na schodach spotkał siostrę Klaryssę, która spojrzała nań niespokojnie.
— Sennorze, co to!? — zawołała. — Ma pan ramię przewiązane i ubranie splamione krwią. Czy pan ranny, sennorze? Co się stało?
Doktora zdziwiła nagła troskliwość zakonnicy, która nigdy dotąd nie raczyła zwrócić na niego najmniejszej uwagi. Odpowiedział jednak grzecznie:
— Jestem ranny, sennora. Napadnięto na mnie w parku.
— O Boże! — przeraziła się pobożna siostra — któż to, sennorze?
— Jacyś zbóje. Nikt ich nie zna. Widocznie nie pochodzą z tej okolicy.
— Święta Lauretto — podniosła pobożnie oczy ku górze zakonnica — nie jest się pewnym życia w Rodriganda. I rzucając z ukosa badawcze spojrzenie na doktora, spytała: — Jakże się to stało?
— Napadło mnie kilku zbójów, uzbrojonych w noże. Trzech zabiłem, a reszta uciekła.
— Matko Święta! Wszyscy żywi uciekli?
— Nie, siostro, jeden został schwytany. Kasztelan go zaraz przyprowadzi.
Twarz pobożnej siostrzyczki pokryła się trupią bladością. Zachwiała się. Zorski pośpieszył jej z pomocą.
— Wybacz mi, sennorze — rzekła, opierając się ciężko na jego ramieniu — słabo mi się zrobiło, tak się zlękłam. Oby sprawiedliwy Bóg odkrył sprawcę tej niecnej zbrodni i ukarał ich tak ciężko, jak na to zasłużyli.
Zorski odprowadził siostrę Klaryssę do jej pokoju i pożegnał ją głębokim ukłonem.
Czuł głęboką ulgę, że się jej pozbył wreszcie. Mimo pozorów współczucia i przejęcia się jego losem wyczuwał w tej kobiecie obłudę. Próbował się wprawdzie przezwyciężyć, ale nieomylnym instynktem wyczuwał, że jest inaczej.

Tymczasem zacna siostrzyczka, zrzuciwszy maskę obłudnej pobożności, klęła jak szewc. Odchodziła od przytomności prawie z bezsilnej wściekłości.
Wreszcie zadzwoniła na służącą i rozkazała wezwać natychmiast do siebie notariusza.
Wkrótce przybiegł zdumiony i zaniepokojony Kortejo.
— Cóż to, Klarysso? — spytał. — Czy się coś stało, że mnie wzywasz tak nagle?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście! — jęknęła zakonnica.
— Jakie nieszczęście?
— Ah... jestem taka osłabiona... — jęczała siostra Klaryssa żałośnie — nie jestem w stanie... ci tego powiedzieć...
— Ach, Boże — żachnął się Kortejo niecierpliwie — mów nareszcie co zaszło!
— Napadnięto na doktora Zorskiego...
— No i cóż?! — zawołał notariusz, nie posiadając się z niecierpliwości — nie widzę w tym żadnego nieszczęścia.
— Zorski wyszedł cało... napad się nie udał...
— Carramba! — zaklął notariusz — to niemożliwe.
— Niestety, to prawda — rzekła zakonnica — on sam mi to mówił.
— Kto?
— Zorski.
— Nie może być!
— Możesz się sam przekonać... Jest teraz w zamku.
— Kortejo skulił się. Blady był jak trup, ale panował nad swoim wzburzeniem.
— Pozwolili mu uciec, łajdaki — warknął. — Czy nie wiesz jak to się stało? Czy jest ranny przynajmniej?
— Ma lekką ranę na ramieniu.
— Tchórzliwe psy! Będę ich musiał nauczyć używać noży.
— Niestety... — jęknęła siostrzyczka — niestety,, nie będziesz mógł tego zrobić... Nie ma już kogo uczyć... Ten bezbożnik zabił trzech, a czwartego wziął żywcem do niewoli.
— Do diabła! — klął notariusz — mniejsza o tamtych, ale ten coś może zdradzić?
— A naturalnie! Ci „bryganci“ widzieli mnie nieraz podczas mojej bytności w tym bandyckim gnieździe.
— Ach, Boże! Jak można być tak nieostrożnym?
— Proszę cię bardzo, nie jęcz, bo już mam tego dość — burknął Kortejo. — Jesteśmy w fatalnej sytuacji i musimy myśleć o tym, w jaki sposób wydobyć Się z matni. Twoje stękanie i wyrzuty nie zdadzą się na nic.
— Jest rada — rzekła Klaryssa.
— Jaka?
— Trzeba uwolnić tego więźnia.
— Ba, gdyby się to tylko udało! W tej chwili jest to niemożliwe, a kto wie, czy się później nadarzy okazja. Komisja sądowa przyjedzie dopiero jutro, spisze protokuł i zabierze więźnia do miasta. Mamy więc przed sobą całą noc. Myślę, że w ciągu tego czasu uda się go nam może uwolnić, ale kto mi zaręczy, że on nas przedtem nie zdradzi?
— Trzeba go uprzedzić, że go uwolnimy, jeżeli będzie trzymał język za zębami — rzekła Klaryssa.
— Masz rację, zajmę się tym. Ale ten Polak to diabeł wcielony! Któżby przypuszczał, że on taki mocny?
— Zmożemy go z Boską pomocą — rzekła pobożna siostrzyczka.
— Zapewne, zapewne — potwierdził skwapliwie Kortejo.
Poklepał po plecach uśmiechającą się błogo zakonnicę i wyszedł.

Rozdział 7.
UCIECZKA.

Opuściwszy pokój kochanki, szedł notariusz szybko w stronę parku, pewny, że uda mu się jeszcze zastać tam uwięzionego „bryganta“. Jakoż po chwili spotkał parobków, prowadzących skrępowanego zbója ku zamkowi.
Kortejo, mijając ich, położył znacząco palec na ustach. Nikt tego nie zauważył, prócz „bryganta“, który skinął głową na znak, że zrozumiał. Ponura twarz jego rozjaśniła się nadzieją. Domyślił się, że notariusz w obawie o własną skórę postara się go uwolnić, jeśli tylko będzie milczał.
Teraz Kortejo pośpieszył do lekarzy, by ich zatrzymać jeszcze w zamku. Ci jednak, domyśliwszy się snać, w jaki to sposób zacny notariusz chciał usunąć ich konkurenta, nie chcieli pozostać ani chwili dłużej, by na nich nie padło podejrzenie o współudział w zbrodni.
Doktór Zorski, przemywszy i opatrzywszy swą ranę, poszedł do hrabiego, który nie posiadał się z oburzenia na wieść, że jego gość padł ofiarą zbrodniczego napadu. Z trudem udało się lekarzowi przekonać go, że rana jest lekka i nie grozi żadnymi komplikacjami.
W całym zamku nie mówiono teraz o niczym innym, tylko o „brygantach“ i ich niedoszłej ofierze. Doktór Zorski, który w ciągu krótkiego swego pobytu w Rodriganda potrafił zdobyć sobie ogólną sympatię służby, był podziwiany i chwalony za swą dzielność i odwagę.
Szczególnie chwalili jego zalety kasztelan i jego okrąglutka małżonka.
— A więc, kochana Elwiro — mówił Alimpo, powtarzając swe opowiadanie po raz nie wiadomo który — teraz objaśnię ci wszystko dokładnie.
Kasztelan wziął miotłę do ręki, rozejrzał się po pokoju i zaczął:
— Było ich pięciu. Wyobraź sobie, że pierwszym jest zegar, drugim szafa, trzecim stół, czwartym lampa, a piątym kufer w kącie. Rozumiesz?
— Naturalnie, mój kochany Alimpo.
— A więc mamy już pięciu zbójów i teraz brak nam tylko sennora Zorskiego, którego te łajdaki z piekła rodem chcą zamordować i wielmożnej panny kontezzy. Doktorem ja będę, a hrabianką Różą ty, moja dobra Elwiro. Rozumiesz?
— Naturalnie!
Gruba kasztelanowa wyprostowała się jak mogła, starała się przybrać dumną postawę hrabianki. Wyglądała niezmiernie zabawnie.
— Teraz ja, doktór Zorski, idę na polowanie — kasztelan oparł miotłę o plecy i pomaszerował ku drzwiom — a teraz wracam i spotykam ciebie, to jest naszą łaskawą hrabiankę Różę. Składam jej, naturalnie, głęboki ukłon, a ona mnie również. — Skłonił się poważnie przed żoną, a pani Elwira, chwyciwszy brzegi sukni, wykonała przed nim głęboki dyg z gracją stuletniego słonia. — Wtem napada nas pięciu morderców. Pierwszy, to jest zegar, wyskakuje z zarośli. Wtedy ja chwytam strzelbę — Alimpo przyłożył miotłę do ramienia — strzelam z jednej lufy, pif-paf i zabijam go na miejscu. Nadlatuje drugi, to jest szafa, i rzuca się na mnie z nożem, ale ja robię drugi raz pif-paf i zabijam go na śmierć. Przyskakuje trzeci, o, ten stół właśnie. Nie mogę już strzelać, bo nie mam nabojów, więc uderzam go kolbą r-raz! — To mówiąc, trzasnął miotłą w stół, aż zahuczało, po czym mówił dalej, wpadając w coraz większy zapał: — Wpada czwarty zbój, to jest lampa. Nie mam już strzału, a lampa jest tak bliziutko, że jej nic nie mogę zrobić kolbą, więc muszę palnąć pięścią, żeby zemdlał, o tak! — tu Alimpo w zapale machnął pięścią na odlew i... lampa z szczękiem poleciała na podłogę, rozbijając się na drobne kawałki.
— Bój się Boga, Alimpo! — zawołała przerażona pani Elwira — co ty wyprawiasz?
— Cicho, Elwiro — rozgniewał się kasztelan. — Jesteś teraz jaśnie wielmożna Róża i lampa cię nic nie powinna obchodzić. Przecież ja, doktór Zorski, musiałem ogłuszyć zbója, który mnie pchnął w ramię!
— Ale przecież szkoda lampy — tłumaczyła się zawstydzona pani kasztelanowa. — Chociaż... daruję ci to, boś ją rozbił z zapału dla naszego kochanego sennora Zorskiego.
— Tak, moja Elwiro, dla niego ją rozbiłem. Dla niego zrobiłbym jeszcze inne rzeczy — przecież się w parku uzbroiłem aż w cztery noże, by tych łotrów pozakłuwać na śmierć.
— Ty? — zapytała zdumiona i przerażona pani Elwira.
— Tak, ja, twój Alimpo.
— O, Madonno! Aż cztery noże! Kogoś chciał zakłuć?
— Tych zbójów, gdyby wrócili.
— O, Boże! — krzyknęła, załamując ręce, poczciwa kobiecina. — Mężu! Co z tobą? Alimpo! Bójże się Boga! Przecież z ciebie dusiciel czystej wody! Stałeś się krwiożerczy, jak tygrys! Nie mogę cię już zostawiać samego, bo twój temperament cię uniesie.
— Tak powinno być — powiedział Alimpo, gładząc marsowym gestem dwa strzępy włosów, zwieszające mu się z pod nosa. — Idź na strych do zbrojowni, Elwiro, i przynieś mi miecz starego rycerza Arbicault de Rodriganda.
— Miecz? — zlękła się Elwira. — Ten ogromny miecz? A to po co?
— Bo tej nocy mam stać na warcie koło więźnia.
— Czyś oszalał? Chcesz z mieczem w dłoni stać całą noc na warcie przed drzwiami. A gdyby je tak wyważył? Chcesz się narazić na śmierć? I ty sądzisz, że ja na to pozwolę?
— No... nie... — zmiękł jakoś nieustraszony bohater — nie będę stał pode drzwiami. To rzeczywiście może być niebezpieczne. On będzie w podziemiach, a ja go będę pilnował tu w pokoju...

W godzinę później uspokoiło się na zamku i wszyscy jego mieszkańcy udali się na spoczynek. Pogaszono już wszędzie światła, tylko przed drzwiami lochu, w którym zamknięto więźnia, migotało światełko latarki, przy której widać było dwóch wartowników.
Nagle rozległy się czyjeś głośne kroki: to szedł hrabia Alfons.
Młody magnat stąpał dumnie, jakby chciał, żeby go słyszano zdala. Inaczej zupełnie zachowywał się notariusz, który szedł za nim w odległości kilku kroków. Skradał się cichuteńko, na paluszkach, kryjąc się za

— Pilnujcie go dobrze, bo gdyby uciekł, będzie z wami źle — powiedział Alfons. — To ptaszek nielada.
— Jaśnie wielmożny pan hrabia może być spokojny — zapewnił go jeden z wartowników — już on się nam nie wymknie.
— No, zobaczymy — pomyślał Alfons, a głośno dodał: — dajcie no mi ognia.
To mówiąc, wyciągnął ku stróżom zgaszone cygaro. Wartownicy skoczyli skwapliwie ku latarce. Jeden z nich otworzył ją i podał hrabiemu, ale ten umyślnie niezręcznym ruchem wytrącił mu ją z ręki. Brzęknęło szkło — latarka spadła, na ziemię i światło zgasło.
— Carramba! — zaklął Alfons — co za niedołęga! Szukajcie teraz jej, kiedy macie ręce z gliny!
Stropieni wartownicy poczęli szukać poomacku latarki, tymczasem sprytny łotr wyczuł ją nogą i podniósł szybko. Słudzy nie zauważyli tego, gdyż było zupełnie ciemno, i szukali dalej.
— Co za gapy! — łajał Alfons. — Jak żyję nie widziałem takich niedołęgów! Może wam pomóc przy szukaniu, niezdary?
Krzyczał coraz głośniej, a tymczasem notariusz przyczołgał się do drzwi, otworzył je cichutko i wślizgnął się ostrożnie do lochu. W parę chwil później poczuł młody hrabia dotknięcie. Był to umówiony znak, że przedsięwzięcie się udało.
Postawił więc cichutko latarkę na ziemi i usunął się na stronę. Po chwili jeden z wartowników znalazł ją.
— Jest! — zawołał — ale się nie będzie paliła, bo cała nafta wylana.
— To skocz do kuchni, nalej ją i zapal — rozkazał ’Alfons.
Wartownik, pobiegł i wkrótce powrócił z zapaloną latarką. Alfons wziął ją i poszedł „sprawdzić“, czy więzień nie uciekł...
Otworzył drzwi lochu, przy czym stanął w ten, sposób, by wartownicy nie mogli zajrzeć do wnętrza, i zawołał:
— Śpi łajdak, albo udaje, że śpi. Pilnujcie go, chłopcy, jutro już tak spokojnie nie będzie leżał.
Zamknął drzwi i odszedł.
Tymczasem notariusz zdążył już wyprowadzić uwolnionego „bryganta“ poza obręb parku. Zatrzymali się w gęstych krzakach na skraju lasu.
— Pięknieście się sprawili, nie ma co — burknął Kortejo. — Zasłużyliście na nagrodę.
— Wybacz, sennorze — rzekł zbój — każdemu może się zdarzyć nieszczęście.
— Szczególnie tchórzom...
Brygant żachnął się i spytał ostro:
— Co to ma znaczyć, sennorze? Chcesz mnie obrazić, jak widzę.
— Tylu was było przeciwko jednemu i nie daliście mu rady, nie jesteście więc niczym innym, tylko tchórzami.
— Zabij go, sennorze, kiedyś taki odważny! Nie brak ci przecież okazji, bo go widujesz dziesięć razy dziennie. Widzisz go: sam ma pietra, a nam będzie wymyślał od tchórzów.
— Czemuście mu nie dali rady?
— Bo to djabeł nie człowiek! Silny, jak słoń, a zręczny, jak kot. Twoja wina, sennorze, że nam się nie powiodło, boś nie pozwolił użyć strzelb. Gdyby nie twój niemądry rozkaz, gniłby już teraz w ziemi.
— Co za brednie! — zaśmiał się notariusz — może ci mam dopłacić jeszcze za twe niedbalstwo?
— A kto winien temu, że zginęli moi towarzysze? Myślisz pewno, że za życie trzech dzielnych brygantów nic się nie należy?
— Aha, więc mam ci zapłacić tak, jakbyście spełnili moje polecenie?
— Chyba. Będziesz musiał zapłacić.
— Zapłacę, ale dopiero wtedy, kiedy zabijecie go przybłędę-doktora.
— Zabij go sam, jeżeli ci tak bardzo na tym zależy.
— A od czegóż wy jesteście?
— Już nam teraz nic do twoich spraw.
Spełniliśmy twój rozkaz, a żeś głupio rzecz obmyślił, twoja wina, nie nasza. Płać coś winien i koniec.
— Nie dostaniecie ani grosza, póki mi nie sprzątniecie tego Polaka.
— Radzę ci, sennorze, zapłać, co umówione, bo jak rzecz dojdzie do kapitana, będzie cię drożej kosztowało. Będziesz musiał zapłacić odszkodowanie za zabitych.
— Idź do djabła, łotrze! — warknął notariusz rozwścieczony.
— Dobrze, pójdę — odpowiedział „brygant“. — Popamiętasz ty mnie, stary sknero.
Skoczył w krzaki i znikł, jakby go ziemia pochłonęła.
— Co będzie, jeżeli herszt naprawdę zażąda odszkodowania? Wszak to pijawka niesyta nigdy pieniędzy — pomyślał Kortejo. — A gdyby mu tak odmówić? Niech idzie do djabła wraz z swą całą bandą! Nie, nie można: gotów zdradzić, a wtedy djabli wzięliby cały ten piękny plan...
Począł wołać i szukać „bryganta“, ale ten już był daleko. Stroskany i niespokojny powrócił Kortejo do zamku. Tej nocy nie spał wcale. Jakże gorzko żałował, że pozwolił „brygantowi“ odejść. Tarcz dałby mu chętnie trzy razy tyle, ile żądał, byłe mu przysiągł, że dochowa tajemnicy...
Nad ranem usłyszał jakąś niezwykłą bieganinę i nawoływania. Domyślił się, co to znaczy, lecz nie ruszał się z łóżka, by nie ściągać na siebie żadnych podejrzeń. Nagle zastukano do jego drzwi.
— Sennor Kortejo — rozległ się z korytarza głos lokaja — niech pan wstanie. Jaśnie pan hrabia wzywa pana do siebie.
— Tak wcześnie? Czy się coś stało?
— Rozbójnik uciekł w nocy.
— Co?! — zawołał notariusz, udając zdumienie. — Jak to? Przecież go pilnowano.
— Nie wiem — odpowiedział lokaj. — Niech pan wstaje prędko, bo pan hrabia kazał zaraz przyjść.
Kortejo ubrał się szybko i pośpieszył do pana de Rodriganda. Byli już tam donna Róża, hrabia Alfons i pobożna siostra Klaryssa.
— Czy pan wie, o co chodzi? — spytał go hrabia, okazujący oznaki najwyższego zdenerwowania.
— Słyszałem, że rozbójnik uciekł — odpowiedział chytry notariusz — ale myślałem, że to nieprawda.
— Niestety, znikł bez śladu, choć go pilnowano.
— Nie rozumiem, w jaki sposób to się stało — mówił, rozkładając ręce Kortejo — przecież hrabia Alfons sprawdzał wczoraj areszt, a parobcy czuwali całą noc przy drzwiach, w jakiż więc sposób mógł uciec?
— A jednak go nie ma.
— W takim razie ktoś mu umożliwił ucieczkę. Może nawet ci, co go pilnowali.
— Wątpię — rzekł hrabia. — Za dobrze ich znam, bym mógł ich o to podejrzewać. Zresztą byli zdziwieni i przerażeni, gdy się okazało, że więzień znikł.
— I ja jestem przekonana, że oni nie są temu winni, co się stało — powiedziała Róża z naciskiem. — Jeżeli ktoś pomógł rozbójnikowi, to napewno nie oni.
— Więc kto? — spytał Kortejo z najniewinniejszą w świecie miną, choć mu serce zabiło mocno.
— Śledztwo wykaże. Tatuś pana wezwał, by pan w nim wziął udział.
— Bardzo chętnie, ale obawiam się, że nie znajdziemy winnego, jeżeli wartownicy naprawdę nie mają z tym nic wspólnego.
Jakoż „przewidywania“ chytrego notariusza okazały się słuszne, nie znaleziono śladu nawet zbiegłego rozbójnika, ani też nikogo podejrzanego o uwolnienie go z aresztu.

Hałas, panujący w zamku, obudził Zorskiego. Doktór wstał, ubrał się i wyszedł na korytarz dowiedzieć się, co się stało.
Pierwszą osobą, którą napotkał, był mały kasztelan Alimpo, blady i pomieszany.
— Czy już pan wie, sennor doktorze, że ten łajdak z piekła rodem... uciekł? — wybuchnął kasztelan.
— Kto taki?
— Ten rozbójnik, który wczoraj napadł na pana.
— Co?! — zawołał lekarz — to niemożliwe!
— Uciekł naprawdę, sennorze, uciekł za góry, za lasy.
Doktór osłupiał ze zdumienia.
— Ależ... w jaki sposób? — zapytał wreszcie.
— Tego nikt nie wie. Nawet moja Elwira nie potrafi się domyślić.
— Czy go nie pilnowano?
— I jak jeszcze! Aż dwóch parobków stało na straży przy drzwiach, sam hrabia Alfons sprawdzał, czy czuwają, a jednak uciekł!
— Ależ to niesłychana rzecz! To wygląda okropnie podejrzanie. Musiał mieć wspólników w zamku,, którzy go uwolnili.
— Możliwe — zgodził się kasztelan — tak samo sądzi moja Elwira.
— No, ale teraz już nikt nie potrafi wykryć sprawców wczorajszego napadu.
— A tak, tak — potakiwał Alimpo — teraz przyjedzie sąd, a głównego sprawcy nie ma. To fatalne, to nam wstyd przynosi, panie doktorze, nam wszystkim z Rodriganda.
Ukłonił się i odszedł z godnością. Czekał go bardzo zaszczytny obowiązek: miał towarzyszyć hrabiance Róży, która wybierała się właśnie do sąsiedniego miasteczka.
Hrabianka bowiem otrzymała list od swej koleżanki Amy Lindsay, córki konsula angielskiego w Madrycie.
Pisała, że jej ojciec zostaje przeniesiony do Meksyku, przyjedzie więc do Rodriganda pożegnać się z Różą.
Gościnna hrabianka kazała zaprzęgać, bo chciała swą przyjaciółkę przywieźć do zamku własnymi końmi z pobliskiego miasteczka.
Mały Alimpo, który miał zaopiekować się w drodze swą młodą panią i jej przyjaciółką, był niezmiernie dumny z okazanego mu zaufania — wszak miał ochraniać po drodze obie panny, by się im nic złego nie stało.
Nie przypasał wprawdzie słynnego miecza pradziada obecnego hrabiego Rodriganda, lecz mimo to czuł się rycerzem najpiękniejszej donny[6] w całej Hiszpanii...

„Brygant“ zagłębił się w las i wkrótce znalazł się na drodze, prowadzącej do jaskini. Po drodze leżało miasteczko Pons, które uciekający rozbójnik zamierzał ominąć przed świtem jeszcze.
Droga była pusta, więc bandyta szedł śmiało, pewny, że go nikt nie zatrzyma.
Nagle tuż przed nim zamigotał jakiś cień i rozległ się ostry głos:
— Stój, bo strzelam!
Jednocześnie trzasnął odwodzony u strzelby kurek. W pierwszej chwili bandyta osłupiał. Zaraz jednak poznał głos swego towarzysza, który uciekł po nieudanym napadzie na Zorskiego.
— Juanito, to ja. Nie strzelaj!
— Carramba! — zaklął brygant — toż to Henrikard! W jaki sposób się tu wziąłeś, chłopie? Myślałem, że cię już powieszono.
— Ba, niewiele brakło, ale im uciekłem.
— I pozwolili ci uciec? Nie pilnowali cię wcale?
— Sami mnie wypuścili..
— Nie może być!
— Naprawdę. Ten stary notariusz sam mnie wyprowadził do lasu.
— To dopiero! — zdumiał się Juanito — opowiedz, jak to było.
Henrikard opowiedział dzieje swego krótkiego pobytu na zamku, po czym spytał:
— A co ty robisz?
— Widzisz przecie: czekam na podróżnych
— Sam jeden?
— Tak.
— Dlaczego nie wracasz do kapitana?
— Bo już mam dosyć jego rządów. Teraz będę pracował na własną rękę.
— Przecieżeś mu przysiągł wierność.
— Też mi ważna przysięga, złożona hersztowi zbójów! Nie obowiązuje mnie ona wcale!
— Tak myślisz? — zastanowił się Henrikard.
— Naturalnie.
— I zamierzasz tak sam jeden sobie radzić?
— Przyłącz się do mnie, wyszukamy paru morowych chłopaków i utworzymy nową bandę.
— Kapitan zabije nas, jak się o tym dowie.
— Boisz się? Idź więc do innego. Ściągnie ci paręset dukatów za to, żeś nie zabił tego Polaka.
— Prawda, ale jednak tak nie można...
— Ależ ty głupi, Henrikandzie, aż wstyd! Nie można? Czemu to nie można? Czyśmy niewolnicy jego, czy co? Wziął za zabicie tego doktora tysiąc dukatów, a nam dał po dziesięć. I za to my mamy nadstawiać karku, a on będzie siedział jak wielki pan w jaskini, i zbijał majątek.
— Hm — mruknął Henrikard — może masz rację, ale skąd weźmiemy broń?
— Mam pięć strzelb, któreśmy zabrali ze sobą z jaskini.
— Zgadzam się więc, ale musimy powędrować daleko, bo kapitan zabije nas, jak się dowie, żeśmy go zdradzili.
— Dobrze, pójdziemy aż za Madryt.
Podali sobie ręce na znak zawartego przymierza i pomaszerowali razem w kierunku Pons. Nie chcieli jednak wejść do miasteczka, gdyż byłoby to zbyt niebezpieczne, zamierzali urządzić w odpowiednim miejscu zasadzkę, zrabować jakiemuś przejezdnemu pieniądze i iść dalej.
W dość znacznej od miasta odległości ukryli się w krzakach i czekali. Wkrótce rozwidniło się zupełnie i na drodze powstał ruch: chłopi jechali na jarmark do Pons. Jednak żaden z nich nie wyglądał na człowieka zamożnego, rozbójnicy więc czekali cierpliwie na większy łup.
Wtem usłyszeli tętent kopyt i odgłos toczących się po drodze kół. Henrikard wysunął się aż na skraj zarośli, ale zaraz się cofnął, klnąc z cicha.
— Co się stało? — spytał szeptem Juanito.
— Tam do licha — mruczał Henrikard — jedzie kareta z Rodriganda, ale nie można na nią napaść.
— A to czemu?
— Bo jadą obok aż cztery furmanki chłopskie. Może być wielka bijatyka.
— To nic — pocieszał go Juanito — zatrzymamy ją, gdy będzie wracała z miasta.
Henrikard poweselał. Opatrzył strzelby i czekał.
Tymczasem kareta zajechała do najprzedniejszej gospody w Pons. Róża wysiadła, a kasztelan pojechał do stacji dyliżansów, gdzie miał czekać na pannę Amy Lindsay. Wkrótce potem przybyła wielka kareta pocztowa i wśród wysiadających zauważył mały Alimpo piękną cudzoziemkę. Podszedł więc do niej, skłonił się nisko i rzekł:
— Uniżony sługa wielmożnej pani. Zdaje się, że mam zaszczyt mówić z miss Amy, sennora, lady Lindsay?
Odpowiedział mu krótki, ale wesoły śmiech i miły głosik dziewczęcy.
— Tak jest — mówiła cudzoziemka — jestem Amy Lindsay, ale z kim mam przyjemność?
— O, donna, lady, sennora, nazywam się Juan Alimpo i mam zaszczyt przedstawić się jako kasztelan zamku Rodriganda, co może potwierdzić moja Elwira.
— Aha! A któż to jest ta dobra Elwira?
— To moja żona, o, pani, miss, lady Amy, donna, sennora Lindsay.
Znów zabrzmiał melodyjny śmiech młodego dziewczęcia. Tytułowana tak hucznie cudzoziemka była widać rozbawiona nie na żarty.
— Czy tylko pan po mnie przyjechał, panie Alimpo? — spytała.
— O, nie, lady Lindsay, donna, sennora. Moja łaskawa pani kontezza też jest tutaj. Zajechała do najlepszej z tutejszych gospód i czeka na wielmożną panią.
— To proszę mnie do niej zaprowadzić, sennor Alimpo.
Kasztelan z galanterią zaprosił miss Amy do karety i odwiózłszy ją na miejsce, kazał woźnicy zanieść jej pakunki do pokoju, sam zaś zaprowadził ją do swej pani.
Dziewczęta padły sobie w ramiona i poczęły się całować, nie zważając na obecność małego kasztelana, który stał z gębą otwartą szeroko i pożerał oczyma piękną Angielkę.
Dopiero, kiedy Róża po przywitaniu zmierzyła go zdumionym spojrzeniem, ocknął się i wypadł z pokoju tak szybko, że o mało nie przewrócił woźnicy, który sapiąc głośno wnosił po schodach ciężkie pakunki przyjezdnej.
— O, święta Madonno, to dopiero piękna dziewczyna! — zawołał kasztelan, nie posiadając się z zachwytu.
— Kto taki? — spytał stangret ciekawie.
— A jaką ma śliczną buzię! — rozpływał się Alimpo.
— Ależ o kim mowa?
— A co za oczęta! Jak diamenty! Słowo daję, jak najszczersze diamenty!
— Ale... — zaczął znów woźnica.
— A włoski! Boże miłosierny! Toż to złoto najczystsze! A co za całus! Ach, gdyby on się mnie dostał zamiast naszej pani.
Teraz dopiero zorientował się Alimpo, że się zbłaźnił, wpadł więc z gniewem na stangreta, który otworzywszy gębę szeroko, jak wrota, wpatrywał się w niego oszołomiony.
— Czego się gapisz, jak ciele na malowane wrota?! — krzyknął. — Zabieraj mi się stąd zaraz z tymi pakunkami. Widzisz go, będzie mi tu podsłuchiwał! Osioł skończony!
I pobiegł na dół, chcąc ukryć swe zmieszanie.
Tymczasem obie koleżanki stały przytulone do siebie przy oknie i przyglądały się uwijającym się po rynku mieszkańcom okolicy, którzy tłumnie zjechali na jarmark.
Nagle Amy zwróciła uwagę na jakiegoś młodzieńca w wojskowym mundurze, który wjeżdżał właśnie na rynek. Za nim jechał drugi, widocznie służący.
— Co to za jeden, Różyczko? — spytała. — To, zdaje się, nie Hiszpan.
— Tak, moja kochana, to oficer francuski.
— Ładny chłopak — rzuciła Amy.
— Owszem — zgodziła się Róża i dodała — a konia ma takiego, że niejeden grand by mu pozazdrościł.
„Oficerem“, któremu przyglądały się obie panny, był Mariano. Młody „brygant“ stosownie do rozkazu kapitana jechał właśnie do Rodriganda. Postawa jego, wygląd i zachowanie były bez zarzutu i nikomu nie przyszłoby na myśl, że ten dumny i elegancki jeździec jest wychowankiem bandy rozbójniczej.
Właśnie zagrodził mu drogę wózek z pomarańczami wędrownego handlarza. Mariano nie myślał go nawet omijać — spiął konia ostrogami i ognisty rumak przesadził przeszkodę z takim wdziękiem, jakby skakał przez niski płot.
— Wspaniale! — zawołała Róża, klaszcząc w dłonie.
— Co za jeździec! — rzekła Amy, która nie spuszczała oczu z pięknego młodzieńca.
Mariano poczuł, że ktoś mu się przygląda, podniósł więc głowę i wzrok jego spoczął na stojących przy oknie koleżankach. Dziewczęta spłonęły rumieńcem i cofnęły się.
— Czy widziałaś, jak ci się przyglądał? — spytała Amy.
— O, nie, moja droga — zaprzeczyła gorąco Róża — on patrzał na ciebie, nie na mnie.
— Nie, na ciebie.
— Ależ na ciebie, widziałam całkiem dokładnie.
— To niemożliwe — rzekła zawstydzona Angielka — ty jesteś taka piękna, że wszyscy mężczyźni się za tobą oglądają.
— Ależ nie, Amy, ty jesteś daleko piękniejsza ode mnie.
— Ach, pochlebiasz mi, Różyczko. Wiem, że tak nie jest.
— Postaram się przekonać cię, że tak jest.
— Ciekawam, w jaki sposób.
— Całkiem po prostu: poproszę kogoś bezstronnego, by osądził, która z nas jest ładniejsza.
— A to zabawny pomysł — zaśmiała się Amy — ciekawa jestem, kto będzie tym sędzią. Może ten wasz zabawny kasztelan, który mnie tytułuje i z hiszpańska i z angielska. Miss, sennora Amy donna, lady Lindsay?
— Nie, miła — roześmiała się Róża. — Nasz Alimpo jest dobrym sługą i poczciwym, choć niezmiernie zabawnym człowiekiem, ale nie mam zamiaru zwracać się do niego o wydanie sądu. Zresztą on bez swojej Elwiry nie potrafiłby wydać wyroku. Mamy teraz w Rodriganda kogoś odpowiedniejszego i ten ci powie napewno, żeś piękniejsza ode mnie.
— Któż to taki?
— Nasz lekarz.
— Lekarz? — skrzywiła się Amy. — Cóż może na tym się lekarz rozumieć? Taki pan rozumie się na swoich maściach i pigułkach, ale nie na piękności.
— No, więc nasz lekarz zna się nie tylko na maściach i pigułkach — roześmiała się Róża — doktór Zorski jest...
— Zorski? — przerwała miss Amy — przecież waszym lekarzem jest, zdaje się, Cielli.
— Był — poprawiła ją Róża, aleśmy mu podziękowali za jego usługi. Wyobraź sobie, że nasz nowy lekarz podjął się przywrócić ojcu wzrok.
— Co ty mówisz?! — zawołała Amy. — Czyż te możliwe?
— Podobno tak.
— Ach, Różyczko, cieszę się bardzo z tego powodu. Opowiedz mi o tym lekarzu. To musi być naprawdę czarodziej. Przecież twego ojca uznano za nieuleczalnie chorego.
— Opowiem ci wszystko, kochanie, ale po drodze, nie tutaj. O, widzisz, nasz powóz już zajechał.

Mariano, na którym spojrzenie pięknej cudzoziemki wywarło wrażenie po prostu piorunujące, wszedł do gospody, by się dowiedzieć, kim jest owo złotowłose dziewczę.
Dla niepoznaki kazał sobie podać wino, lecz nie pił go. Chciał zagadnąć gospodarza, albo kogoś ze służby, kim jest piękna nieznajoma, lecz wszyscy uwijali się szybko, obsługując licznych gości.
Nagle wyjrzał przez okno i osłupiał ze zdumienia — zobaczył powóz, ozdobiony koroną hrabiowską i literami R. S...
Radość niewypowiedziana zalała jego serce. Zrozumiał, że ten niespodziany wypadek naprowadzi go na ślad utraconej rodziny.
W tej chwili zbliżył się do jego stolika gospodarz.
— Czyj ten powóz? — spytał Mariano.
— Dona Emanuela de Rodriganda.
— A dlaczego są na nim litery R. S.?
— Bo hrabia nazywa się Rodriganda-Sevilla. O, widzi pan, ta pani, która wsiada do powozu, to jego córka.
— A ta druga?
— To jej koleżanka, Angielka, która jedzie do Rodriganda w odwiedziny.
Mariano podszedł do okna i zachwyconym spojrzeniem objął wsiadającą w tej chwili do powozu Amy.
Piękna panna obejrzała się, zauważyła jego spojrzenie i zarumieniona zniknęła w głębi karety.
Woźnica strzelił z bicza, i powóz ruszył.
Mariano stał chwilę, jak urzeczony, po czym zerwał się z miejsca, rzucił gospodarzowi złotą monetę i wypadł na podwórze, gdzie czekał nań brygant, który z rozkazu kapitana odgrywał rolę jego ordynansa.
— Jedziemy! — krzyknął i wskoczył na swego wierzchowca.
— Co? — zdumiał się tamten — już? Dlaczego?
Ale Mariano bez słowa odpowiedzi wypadł na ulicę, więc i on musiał jechać za nim.
Miasto tak zatłoczone było teraz furmankami przyjezdnych, że musieli się przedzierać zwolna wśród natłoku. Tymczasem powóz wyjechał na drogę, prowadzącą do Rodriganda, i znikł im z oczu. Nim wydostali się na szosę, była już szybko tocząca się kareta daleko.
— Prędzej! — zawołał Mariano, popędzając siwego wierzchowca.
Za nim jechał rzekomy sługa, klnąc w duszy ten niezrozumiały pośpiech.
Odległość między nimi i karetą zaczęła się szybko zmniejszać. Wkrótce widać ją było zupełnie wyraźnie. Nagle z kępy przydrożnych krzaków huknęło kilka strzałów i kareta zatrzymała się.
Mariano spiął konia ostrogami i poleciał jak strzała. W mgnieniu oka był na miejscu.
Widok, jaki się przed nim ukazał, był okropny: oba konie, chrapiąc i rzężąc żałośnie, konały w kałuży krwi, przerażone dziewczęta siedziały w karecie blade śmiertelnie, przed nimi stało dwóch ludzi o dzikim wyglądzie z pistoletami w rękach.
Usłyszawszy tętent nadlatującego konia zbóje odwrócili się szybko. Jeden z nich zmierzył do Mariana i wypalił.
Na szczęście młodzieniec nieraz już bywał w podobnych sytuacjach, w mgnieniu oka więc przypadł do konia i kula gwizdnęła mu nad głową.
W następnej chwili wpadł na zbójów jak burza. Świsnęła w powietrzu ostra szabla oficerska i ze straszną siłą spadła na głowę Juanita. Zbój padł, jak rażony piorunem.
Czaszka jego od straszliwego ciosu pękła.
Drugi brygant nie zdążył już nawet wystrzelić, gdyż szybki, jak myśl, młodzieniec wyrwał z za pasa pistolet i, nie mierząc wcale, huknął mu prosto w pierś.
Henrikard cofnął się, zatrzepotał rękami w powietrzu i upadł na wznak. Kula Mariana przebiła mu serce. Młodzieniec zeskoczył z konia i pobiegł do karety.
Zgorączkowany stoczoną przed chwilą walką, z dymiącym pistoletem w ręku stanął przed dziewczętami piękny, jak młody bóg.
— Dostali za swoje! — zawołał. — Ale czy paniom nic się nie stało?
Amy zmieszana milczała, ale Róża zdołała prędzej oprzytomnieć i rzekła:
— Bogu dzięki, nic nam się nie stało. Przybył pan w sam czas, sennorze. Proszę przyjąć nasze najserdeczniejsze podziękowanie za bohaterski ratunek.
To mówiąc, wyciągnęła rączkę do Mariana, który ją ucałował z czcią, i dodała:
— Jestem kontezza de Rodriganda, a to moja przyjaciółka, miss Amy Lindsay.
— Nazywam się Alfred de Lautreville — przedstawił się Mariano z galanterią — jestem szczęśliwy, że udało mi się wyświadczyć paniom tę drobną przysługę i gotów jestem nadal paniom służyć, czym tylko będę mógł.
— Bardzo panu dziękujemy — odpowiedziała, uśmiechając się, Róża — chętnie przyjmiemy ofiarowane nam usługi, gdyż moi ludzie gdzieś zniknęli.
— O, jeden tu jest — zaśmiał się Mariano. — Siedzi nad powozem i trzęsie się ze strachu. Hej, chłopie, wyłaźże stamtąd nareszcie!
Woźnica wygramolił się z ukrycia i zbliżył z zawstydzoną miną.
— Czego ty się kryjesz, zamiast bronić państwa? — zapytał rzekomy oficer.
— Ach, sennor... — tłumaczył się zmieszany stangret — nie mogłem... bo leżałem pod wozem.
— A dlaczegoś tam leżał? Przecież taki mocny chłop mógłby pobić z dziesięciu takich oprychów.
— O, tak, sennor, nie wahałbym się ani chwili, ale myślałem... obawiałem się, że mi niechcąco może który wpakować kulkę... Zresztą — dodał — sennor Juan też się lepiej ode mnie nie spisał.
— Któż to jest ten sennor Juan?
— Kasztelan.
— A gdzie on jest?
— A, ot, leży tam za krzakiem.
Woźnica wskazał na krzak, rosnący tuż koło drogi, za którym ktoś się poruszał ostrożnie. Po chwili wyjrzała stamtąd drobna, wystraszona twarzyczka i mały kasztelan, który podczas napadu schował głowę między liście, żeby, broń Boże, czegoś strasznego nie zobaczyć. Teraz zaś, widząc, że niebezpieczeństwo minęło, wyskoczył na drogę, zaciskając groźnie pięści.
— Kontezzo! — zawołał — zdaje się, że te zbóje chciały na nas napaść? Dajcie ich tu! Ja im pokażę, na kogo się porywają! Ja ich rozszarpię na kawałki!
Mariano chciał zażartować z wojowniczego poniewczasie bohatera, ale słowa zamarły mu na ustach. Twarz małego człowieka wydała mu się dziwnie znajoma. Gdzie on go widział i kiedy? Przecież zna go napewno.
— Spóźniłeś się nieco, sennor Alimpo — rzekła Róża — jeżeliś chciał pobić tych zbójów, to nie trzeba było przed nimi uciekać.
— Ja uciekałem? — oburzył się mały bohater. — Ja?
— Naturalnie. Przecież się schowałeś za krzakiem.
— Musiałem się schować.
— Doprawdy? A to czemu?
— No, bo... no, bo... bo się bałem, żeby mnie nie zastrzelili, więc musiałem zejść na bok i schować się po to, żebym później mógł przyjść na pomoc.
— To rzeczywiście niezwykły sposób obrony — roześmiała się Róża — na szczęście zastąpił cię ktoś inny, bo nie miałbyś kogo ratować. Popatrz lepiej, kim są ci zbóje, co na nas napadli.
Kasztelan wraz ze służącym Mariana ściągnęli kaptury z głów zabitych opryszków. Ten, który cięty został szablą w głowę, zmieniony był do niepoznania, lecz gdy ściągnięto kaptur drugiego, kasztelan zawołał:
— Santa Lauretta, toż to nasz zbieg; Czy poznaje go donna Róża?
— Naturalnie — odpowiedziała hrabianka. — Spotkała go zasłużona kara.
— Do stu djabłów — szepnął do stojącego obok Mariana jego służący — wszak to Henrikard!
— Cicho, milcz, bo nas zdradzisz. — A głośno dodał, zwracając się do Róży:
— Czy pani zna tego człowieka?
— Owszem, znam, należał do bandy zbójeckiej, która napadła wczoraj na doktora w naszym parku. Trzech napastników zostało zabitych, jeden uciekł, a jeden został uwięziony, lecz w nocy zmylił czujność straży i również uciekł.
Mariano mrugnął nieznacznie na sługę i spytał znów:
— Więc ten zbój jest zbiegiem z zamku!
— Tak jest, sennorze oficerze.
— Trzeba o tym dać znać policji w Pons — powiedział Mariano — to ich rewir.
— Słusznie, ale w jaki sposób dostaniemy się do zamku?
— Och, to drobiazg. Pożyczymy paniom nasze konie i odwiozę panie do zamku, a tymczasem ludzie nasi dadzą znać policji o zajściu.
— Słusznie — przyklasnęła hrabianka — to znakomita myśl. Woźnica i mój sługa zostaną przy trupach, a Alimpo pójdzie do policji.
— No, dalejże, chłopcy, ściągać chomąty i zaprzęgać nasze konie — rozkazał Mariano. — Niebardzo są one przyzwyczajone do chodzenia w cuglach, ale będą musiały ciągnąć wóz, bo nie ma innej rady.
W parę minut później wszystko było gotowe do odjazdu i Mariano usiadł na koźle.
— Prosiłbym jaśnie wielmożną hrabiankę o wyświadczenie mi łaski — zwrócił się Alimpo do Róży.
— Słucham, o co chodzi?
— Proszę powiedzieć mojej Elwirze, żeśmy zwyciężyli i że mi się nic nie stało.
— Dobrze, zrobię to, Alimpo.
Rzekomy porucznik zbladł, jak ściana. Teraz zrozumiał, dlaczego twarz kasztelana wydała mu się znajoma. Przypomniał sobie, że w dzieciństwie nosił go na rękach ten sam człowiek z tym śmiesznym, długim, napół ogolonym wąsikiem. Alimpo i Elwira! Przez całe życie zachował w pamięci te imiona! Teraz jest niewątpliwie na dobrym tropie! Opanował się jednak. Musi się zachowywać spokojnie, by nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Kasztelan patrzył długo za oddalającym się powozem, po czym zwrócił się do rzekomego ordynansa:
— Jesteście służącym tego oficera?
— Tak — odparł „brykant“.
— Jak on się nazywa?
— Porucznik Alfred de Lautreville.
— Myślałem, że to Hiszpan w francuskiej służbie.
— Nie, sennor, to rodowity Francuz.
— To dziwne — pokręcił głową Alimpo — a wy też jesteście Francuzem?
— A jakże. Pochodzę z Paryża.
— A mówicie po hiszpańsku nie gorzej, niż ja.
— Bo już dwa lata jestem z moim panem w Hiszpanii.
— Gdzie jest wasz pułk?
— W Paryżu.
— A co wy robicie w Hiszpanii?
— Przyjechaliśmy w ważnej misji dyplomatycznej — odpowiedział ordynans z dumą.
— O! — zawołał Alimpo zdumiony — to wasz porucznik jest dyplomatą?
— A tak!
— Ho-ho-ho, co to za niezwykły człowiek! — zdumiewał się Alimpo. — Taki młody człowiek i już dyplomata, a przy tym oficer! Takiego musi każdy szanować. A jaki zuch! Jaki bohater nieustraszony!
I zwracając się do woźnicy, spytał:
— Czy przyjrzałeś się temu sennorowi porucznikowi?
— A jakże.
— No, i cóż zauważyłeś?
— Nic. Co miałem zauważyć?
— On się jeszcze pyta! Jak długo służysz u naszego pana?
— Przeszło trzydzieści lat.
Musisz więc pamiętać pana hrabiego z jego młodszych lat?
— Rozumie się, że pamiętam.
— Przypomnij sobie więc, jak pan hrabia kiedyś wyglądał, a jak teraz wygląda porucznik.
— I co z tego?
— Jeszcze się nie domyślasz?
— A nie.
— Toś osioł, jakiego świat nie widział, Rozumiesz? — huknął Alimpo.
— Może być — odpowiedział, kręcąc głową woźnica, zdumiony nagłym wybuchem gniewu łagodnego zwykle kasztelana.

A Mariano i obie panienki dojeżdżali już do zamku. Przed bramą stał jakiś wysoki, chudy człowiek o dziwnie nieprzyjemnej twarzy.
— Kto to? — spytała Amy niemniej uderzona jego wyglądem.
— To nasz pełnomocnik, sennor Gasparino Kortejo — odpowiedziała Róża.
Mariano drgnął. Przypomniał sobie słowa żebraka: „był wysoki i chudy, a kapitan mówił do niego: „sennor Gasparino“. Więc to jest człowiek, z rozkazu którego został porwany z łona rodziny i zamieniony na innego chłopca. Ten był przyczyną złego!
W górze nad portalem zamku zobaczył wyciosany w kamieniu herb z koroną hrabiowską i literami R i S. Serce zabiło mu mocno — poznał rodzinną siedzibę...
Zeskoczył z konia z takim uczuciem, jakby tu jego życie miało wejść na nowe tory.


Rozdział 8.
NA ZAMKU.

Ale nie on jeden tylko był zdumiony. Niemniejsze wrażenie sprawiło na notariuszu nagłe jego pojawienie się na zamku.
— Kto to jest? — myślał. — Co to za jeden? Wszak to wykapany hrabia Emanuel z przed lat trzydziestu. Czyżby to było tylko przypadkowe podobieństwo? Niemożliwe! To chyba jakiś krewny.
Obie panienki wysiadły przy pomocy usłużnego kawalera z karety i zmierzały do wielkiego wejścia, które prowadziło na schody, gdy przystąpił do nich Kortejo.
Chytry notariusz skłonił się grzecznie i rzekł:
— Cieszy mnie bardzo, że mogę pierwszy powitać łaskawą kontezzę. Czy mógłbym prosić, by mnie zechciała przedstawić gościom?
— Owszem — rzekła Róża — panna Amy Lindsay, moja najserdeczniejsza przyjaciółka, pan porucznik Alfred de Lautreville, sennor Gasparino Kortejo, notariusz, a zarazem radca prawny mego ojca.
Obaj mężczyźni spojrzeli na siebie badawczo, jakby chcąc przejrzeć się wzajemnie do głębi. Notariusz jednak uspokoił się natychmiast, usłyszawszy obce francuskie nazwisko. Pomyślał bowiem, że dziwne podobieństwo do hrabiego jest przypadkiem tylko. W zamku zauważono tymczasem powrót powozu z miasta, więc też wyszli przywitać przybyłych hrabia Alfons, doktór Zorski i siostra Klaryssa.
— To nie nasze konie — rzekł Alfons, spostrzegłszy obce rumaki zaprzężone do powozu — czemu panie przyjechały obcymi końmi?
— Bo nasze zostały zastrzelone — odpowiedziała Róża — a te są własnością sennora de Lautreville, który był łaskaw je nam pożyczyć.
— Zastrzelone? — zdumiał się notariusz. — Jakto? Przez kogo?
— Przez tego samego zbója, który dziś w nocy uciekł z zamku.
Hrabianka opowiedziała o zuchwałym napadzie i bohaterstwie młodego oficera. Wszyscy mu dziękowali i podziwiali jego męstwo. Szczególnie cieszył się Kortejo, który pozbył się ostatnich dwóch świadków swej zbrodni i teraz nie obawiał się już niczyjej zdrady.
— Przyjechała właśnie komisja śledcza z Barcelony — rzekł — zajmie się ona zbadaniem obu zamachów i wykryciem winnych. Mam nadzieję, że zostaną surowo ukarani.
Wszyscy udali się teraz do hrabiego Emanuela, który raz jeszcze podziękował Marianowi za uratowanie córki i okazanie pomocy obu dziewczętom.
— Ależ na miły Bóg, nie zasłużyłem na tyle podziękowań — bronił się skromny młodzieniec. — Obroniłem tylko sakiewki pani.
— Nie, panie poruczniku — zaprzeczyła żywo Róża — ci zbóje zabiliby nas napewno, gdyby nie było świadków napadu. Winniśmy panu dozgonną wdzięcz—ność. Zechce więc pan uważać nasz dom za swój i rozgościć się wygodnie, bo nieprędko wypuścimy pana z Rodrigandy.
— Dziękuję pani — odpowiedział Mariano — spełniłem tylko swój żołnierski obowiązek, ale nie mam prawa nadużywać dobroci i gościnności państwa.
— A to czemu? — wtrącił hrabia szybko. — Będziemy panu bardzo zobowiązani, jeśli pan zechce przyjąć nasze zaproszenie. Córka moja zaraz wyda odpowiednie dyspozycje służbie, by panu przygotowano pokój. Spodziewam się, że pan się będzie czuł dobrze w mym skromnym domu.
Mówił tak przyjaznym, ale zarazem tak stanowczym tonem, że młodzieniec nie opierał się dłużej. Zresztą od pierwszego słowa obaj poczuli ku sobie jakąś dziwną sympatię.
Notariusz, który był obecny przy ich rozmowie, przyglądał się im z rozbudzoną na nowo podejrzliwością. Bezustannie porównywał rysy obu i stwierdził znów zadziwiające podobieństwo. Postanowił więc mieć się na baczności.
Gdy wszyscy się rozeszli, zaprowadzono rzekomego oficera do przeznaczonych dlań pokojów. Zastał tam pulchniutką kasztelanową, która kończyła porządkowanie jego apartamentów.
Na odgłos kroków pani Elwira odwróciła się, chcąc dygnąć głęboko przed nadchodzącym francuskim oficerem. Gdy jednak spojrzała w jego twarz, stanęła jak wryta.
— Matko święta! — zawołała zdumiona. — Przecież to hrabia Emanuel!
Mariano cofnął się zdumiony niemniej od niej. Tę kobietę poznał na pierwszy rzut oka. Wszak w dzieciństwie była jego najtroskliwszą opiekunką!
— Pani nazywa się Elwira, nieprawda. — spytał wreszcie. — Pani jest żoną kasztelana.
— Tak jest — odpowiedziała zdziwiona kobieta. — Skąd sennor mnie zna?
— Słyszałem, jak mąż opowiadał o pani; ale dlaczego pani mnie nazywa hrabią Emanuelem.
— Wybaczy, sennor porucznik, ale pan wygląda akurat tak samo, jak hrabia Emanuel, kiedy miał dwadzieścia lat.
— Doprawdy? — udał wielkie zdziwienie Mariano. — Co za zdumiewający zbieg okoliczności!
— Jak żywy obraz jaśnie pana hrabiego! — zdumiewała się pani Elwira — jak syn rodzony! Ach, gdyby pana mógł zobaczyć mój Alimpo.
— On już mnie widział.
— A prawda. Zdaje się, że nawet mówił panu o mnie?
— Tak jest. Prosił, by oddać pani pozdrowienie.
Elwira uśmiechnęła się błogo.
— Jak to pięknie z jego strony! — rozrzewniła się. — Czy powiedział coś jeszcze.
— Prosił powiedzieć, że go zbóje nie zastrzelili.
— O Boże! słyszałam już, że i jego napadli. Jakie to szczęście, że łaskawa kontezza była pod jego opieką! Mój Alimpo jest dzielny i odważny. Musiałam go już nieraz wstrzymywać, bo inaczej kto wie, czym by się skończyło jego narażanie na niebezpieczeństwo.
Mariano przygryzł wargi, ledwie wstrzymując się od śmiechu, a gruba kasztelanowa mówiła dalej:
— Jeżeli sennor sobie życzy, zaprowadzę pana do galerii obrazów, gdzie wisi obraz pana hrabiego, który został namalowany w tym właśnie roku, kiedy Don Alfons przyszedł na świat. Przekona się sennor sam, jakie to uderzające podobieństwo jest między panem a panem hrabią.
— Dziękuję, sennora — rzekł Mariano grzecznie — odłożymy to może na inny dzień.
— A naturalnie, naturalnie — zawołała Elwira — sennor pewnie zmęczony. Rozumiem, taka walka z rabusiami to nie żarty.
Chciała wyjść, ale Mariano zatrzymał ją.
— Może zechciałaby mi pani udzielić pewnych informacyj, sennora?
— Bardzo chętnie, panie poruczniku, Panu i panu doktorowi Zorskiemu nie umiałabym nic odmówić.
— Pani mówi o tym polskim lekarzu?
— Tak jest!
— Co to za człowiek?
— O, to bohater jakich mało! Prawdziwy mężczyzna — dorównuje prawie, prawie mojemu Alimpo.
Mariano parsknął śmiechem, ale poczciwa kasztelanowa nie zauważyła tego i prawiła dalej:
— A jaki to lekarz znakomity! Było tu przed nim trzech znakomitych doktorów, którzy mieli leczyć pana hrabiego, ale musieli przed nim ustąpić, chociaż to cudzoziemiec. I dobrze się stało, bo tamci chcieli krajać pana hrabiego, a on go wyleczył z kamienia bez operacji. Teraz ma właśnie zająć się leczeniem oczu pana hrabiego, a trzeba panu wiedzieć, sennorze, że najznakomitsi lekarze mówili, że nikt go nie wyleczy z tej ślepoty. Wszyscy więc doktora kochamy i szanujemy, chociaż niedawno przyjechał.
— Słyszałem, że napadnięto na niego, czy nic nie wie pani, jaki był powód?
— Nie, nie wiem.
— Może ma jakiegoś nieprzyjaciela?
— On nieprzyjaciela? Przecież każdy go lubi.
Napad na doktora dał mu wiele do myślenia. Był pewny, że kapitan maczał w tym ręce, ale ktoś musiał sobie życzyć śmierci lekarza i dobrze za to kapitanowi zapłacić. Tak, ten zamek Rodriganda jest pełen tajemnic, dla niego niezrozumiałych.
— Będę musiał tu jakiś czas pozostać — rzekł Mariano — dlatego chciałbym poznać jego mieszkańców. Czy mogę panią o nich spytać?
— O, proszę, sennorze, z przyjemnością panu wszystko objaśnię.
— Jest tu niejaki sennor Gasparino Kortego. Co to za człowiek?
— Jeśli mam powiedzieć prawdę, sennorze, jestto człowiek powszechnie nielubiany. Jest pełnomocnikiem hrabiego, jego prawą ręką. Przy tym jest dumny i zamknięty w sobie i, jak mówią, dba tylko o swoją kieszeń.
— A donna Klaryssa?
— Sprowadzono ją z klasztoru dla towarzystwa, damie Róży.
Przystaje z Gasparinem i mimo swej pobożności jest bardzo nielubiana.
— A młody hrabia?
— Przyjechał przed paru dniami z Meksyku.
— Jak długo tam był.
— Jeszcze jako chłopiec wyjechał z domu.
— To dziwne, że hrabia wysłał do Meksyku swego jedynaka, gdzie tyłe niebezpieczeństw czyha na każdym kroku.
— Okoliczności zmusiły hrabiego. Wuj jego don Ferdinando udał się do Meksyku i tam się osiedlił. Po paru latach zebrał taki majątek, że go uważano za krezusa.
Ponieważ był nieżonaty chciał drugiego syna hrabiego uczynić swoim spadkobiercą. Postawił jednak warunek: chłopiec ma przyjechać do Meksyku i u niego się wychowywać.
Hrabia, któremu chodziło o to by taki kolosalny majątek nie przepadł zgodził się i wysłał syna.
— Czy chłopak nazywał się Alfonso?
— Tak.
— Kto go zawiózł do Meksyku?
— Inspektor don Ferdinando Petro Arbeler, który w tym celu przybył do zamku.
— Czy był jeszcze ktoś przy dziecku?
— Jego mamka, Maria.
— Gdzie wsiadł na okręt Petro Arbeler?
— W Barcelonie. Hrabia i hrabina odwieźli dziecko, ja byłam również z nimi.
— Czy odprowadzili dziecko na okręt?
— Nie. Z powodu burzy musiano się zatrzymać przez dwa dni. Przez ten czas inspektor mieszkał w hotelu „Pod olbrzymem“.
Wszystko zgadzało się jaknajdokładniej z opowiadaniem żebraka.
— Czy sennor Kortezo służył już u hrabiego?
— Tak.
— Czy ma dzieci?
— Nie, nie ma.
— A don Ferdinando żyje jeszcze w Meksyku?
— Nie, umarł przed dwoma laty.
— Więc Alfonso odziedziczył po nim majątek?
— Tak, sennorze.
— No, a co się stało z drugim synem hrabiego?
— Umarł wkrótce po tym jak Alfonso pojechał do Meksyku. Był w Madrycie i chciał zostać oficerem,, ale nabawił się febry i umarł.
— Zdaje się, że don Alfonso jest bardzo podobny do Gasparina i siostry Klarysy.
— To sennor też to zauważył?
— Czy don Alfonso cieszy się sympatią?
— Co to, to nie. Jako mały chłopiec był przez wszystkich lubiany, ale w Meksyku zmienił się nie do poznania. Teraz przebywa ciągle u Klaryssy.
— Dziwne, a ta dama Amy Lindsay?
— To angielka, przyjaciółka naszej hrabianki. Ojciec jej jest bardzo bogaty, poza tym nie wiem nic więcej o niej.
— Dziękuję, sennore, za informacje.
Gdy odeszła, Mariano zdenerwowany chodził po pokoju. Więc jeśli go przeczucie nie myli jest on prawdziwym synem hrabiego Emanuela, spadkobiercą Rodrigandy, bratem hrabianki Róży. A ten Alfonso to podrzutek o pochodzeniu którego chyba tylko notariusz mógł coś wiedzieć. A może kapitan też wie o tym.
Lecz w takim razie dlaczego wysłał go do Rodrigandy? Jeśli on jest synem hrabiego, niebezpiecznie było umieszczać go w zamku, bo pierwszy lepszy przypadek mógł zdradzić tajemnicę. Podczas gdy Mariano rozmyślał w swoim pokoju, toczyła się podobna rozmowa w pokoju Korteja między nim a siostrą Klaryssą.
— Kamień mi spadł z serca — odezwał się Kortejo, gdym się dowiedział, że obaj rabusie są już na tamtym świecie. Ten porucznik przysłużył mi się nielada.
Ale to podobieństwo bardzo mnie przeraża — zauważyła siostra Klaryssa.
— To nie może być przecież tylko przypadek. Czy może ten kapitan...
— Gdzieżby znowu, sennora, bandyta nie byłby tak nieostrożny. Tylko jedno można przypuścić. Tego chłopca, którego oddaliśmy bandzie zamieniono znowu na innego. Może myśli kapitan, że ma jeszcze mojego, a tymczasem.
— Więc tym zamienionym ma być porucznik?
— Zdaje się. Przecież nie mógł się wychować u bandytów. Jego powierzchowność, elegancja i zachowanie zdradzają inne pochodzenie. Zdaje się, że jest wykształcony. Nie, to nie jest zwykły rabuś.
— W każdym razie szkoda, żeśmy go wtedy nie zabili. Umarli nigdy szkodzić nie mogą.
— Jeszcze większa szkoda, że podpisałeś kartkę kapitanowi. Taki mądry prawnik jak ty nie powinien popełniać takich głupstw.
— Musiałem podpisać, bo byłem od niego zależny. Zresztą nie sądzę, by ten dokument mi zaszkodził. Kapitan chciał tylko w ten sposób osięgnąć więcej pieniędzy.
Tymczasem w zamku nastrój panował bardzo wesoły. Hrabia czuł się doskonale po kuracji, jaką zapisał mu doktór Zorski i niebawem miał się poddać operacji ocznej. Wieść ta lotem błyskawicy rozeszła się po całej wsi i wszyscy z niecierpliwością czekali na <section begin="r8">chwilę, kiedy ukochany pan hrabia odzyska wzrok.
Uśmiech igrał na jego ustach, gdy słyszał wesołe rozmowy, jakie prowadzili ze sobą doktór z hrabianką i mów Amy z kapitanem. Cieszył się, że tak mili goście zjechali na zamek.
Wieczorem doktór i Róża pozostali w pokoju hrabiego, Mariano zaś poszedł obejrzeć galerię obrazów. Nie zauważył siedzącej tam w kąciku Amy.
Z książką w ręku myślała piękna panienka o poruczniku, gdy ten wszedł. Nie zdradziła jednak swej obecności.
Mariano zbliżył się do okna, rozkoszował się widokiem i zapachem ogrodu. Gdy po pewnym czasie chciał wyjść z pokoju, wzrok jego padł na gitarę Róży. Wziął ją i zagrał taniec hiszpański. Grał tak pięknie, że siedząca dotąd spokojnie Róża podniosła się i zaczęła klaskać w dłonie.
— Brawo, sennorze. Gra pan iście po mistrzowsku, chociaż pan mówił, że nie umie.
— Ach, sennora, nie wiedziałem, że pani jest w pokoju. Powiedziałem, że nie umiem grać na pianinie. Zresztą nie znam nut i gram tylko to, co dusza czuje i tylko wtedy, gdy nikt nie słyszy.
— I ja też nie?
Mariano milczał. Wtedy zbliżyła się doń, położyła swą rączkę na jego ramieniu i rzekła:
— Powiem panu coś, czegobym nikomu innemu nie mówiła.
Umie pan wszystko i jestem z pana dumna. Raził mnie tylko u pana brak muzykalności. Jestem szczęśliwa, że się omyliłam. A pan mówi, że śpiewa pan i gra wtedy tylko — gdy nikt nie słyszy.

— O, dla pani coś zaśpiewam, pieśń moją własną pieśń o miłości.
Zmrok już zapadał. Usiedli obok siebie i po chwili dał się słyszeć cudowny śpiew. Była to jego własna kompozycja i poezja. Poświęcił ją Amy.
Gdy skończył, przycisnął ją do siebie i rzekł:
— Bóg mi świadkiem, że kocham cię nad życie, ale nie wolno mi o tym teraz mówić. Kiedyś, gdy stosunki ułożą się inaczej, znajdę cię i połączymy się na wieki.
Po tym złożył na jej ustach gorący pocałunek i wyszedł z pokoju. Długo wsłuchiwała się w oddalające się kroki ukochanego.
Gdy Amy zeszła na dół przybył właśnie listonosz z Barcelony. Gasparino Kortejo dostał również list. To kapitan statku „Pendola“ zawiadomił go, że przybywa do Barcelony nazajutrz.
List ten niezmiernie ucieszył adwokata, pobiegł też natychmiast do Klaryssy.
— Wyobraź sobie, Landola przyjeżdża. Muszę go zawiadomić, by natychmiast przyjechał do Rodrigandy. Nasze położenie jest bardzo niebezpieczne i trudno mi opuścić zamek. Zresztą muszę się dziś o północy zobaczyć z kapitanem. Może mi się uda dowiedzieć czegoś o poruczniku. W jaki sposób?
— Całkiem prosty. Jeżeli porucznik należy do bandy, kapitan będzie się chciał z nim zobaczyć. Będę więc śledził go.
Jakoż, gdy się zupełnie ściemniło wyszedł porucznik z zamku. Za nim skradał się Kortejo. Wkrótce usłyszał rozmowę między kapitanem a Marianem.
— Więc mieszkasz w zamku?
— Tak.
— W jaki sposób to ci się udało?
— Miałem szczęście. Uwolniłem hrabiankę z rąk bandytów.
Mariano opowiedział o całym zdarzeniu.
— I zabiłeś swoich towarzyszy? — zawołał oburzony kapitano, gdyż Mariano skończył.
— To nie są moi towarzysze. Nie jestem członkiem bandy. Wychowałeś mnie wprawdzie, ale nigdy nie złożyłem ci przysięgi wierności.
— To ją wkrótce złożysz.
— Nie, kapitanie. Wykradziono mnie z rodzicielskiego domu i chcę do niego powrócić. Wiesz o tym dobrze, kapitanie, nie udawaj zdziwienia. Przecież ty sam wykradłeś mnie.
— Kto ci to powiedział, chłopcze — zawołał kapitan zdziwiony.
— To moja tajemnica.
— Musisz mi powiedzieć. Posłałem cię do Rodriganda, byś śledził tego Gasparina, a nie po to, byś się przeciwko mnie buntował. Powiedz, kto naopowiadał ci takich bredni, bo inaczej zmuszę cię do tego.
— Nie dowiesz się tego nigdy — rzekł spokojnie Mariano.
— Rozkazuję ci, byś wrócił do groty.
— Nie mogę. Cóżby pomyślał o panu de Lautreville hrabia, gdyby tak nagle bez pożegnania zniknął z zamku. Zresztą podoba mi się w Rodriganda, czuję się tak, jakbym należał do hrabiowskiej rodziny.
— Przestań mówić! Czy mam cię, zmusić do posłuszeństwa? Nie stawiaj oporu, bo cię zabiję.
— Czekaj, muszę ci coś powiedzieć, kapitanie.
— Co takiego?
— Kapitanie, nie czuję do ciebie nienawiści. Wykradłeś mnie wprawdzie z ojcowskiego domu, ale pozwoliłeś, by mnie uczył ojciec Dominikanin i w ten sposób jestem w stanie zająć należne mi stanowisko.
Dlatego nie pragnę zemsty. Skwitowaliśmy się. Nie wiem, co teraz będę robić, ale do was więcej nie wrócę. Zmusić mnie nie możesz, jestem od siebie silniejszy i zręczniejszy. Nie sądzę, byś mógł coś zdziałać podstępem.
— A cóżby powiedział na to hrabia, gdybym mu zdradził, że jesteś rabusiem?
— Będę zmuszony wskazać mu miejsce pobytu moich kamratów.
— Chłopaku!
— Uspokój się, kapitano. Dopóki z waszej strony nic mi nie zagraża, będę milczał jak grób.
— Czy to twoje stanowcze postanowienie?
— Tak. Ba, mój kapitanie. Oczy moje widzą doskonale pomimo ciemności jak wyciągasz nóż. Ty jakoś nie widzisz, że podczas całej naszej rozmowy trzymam w ręce rewolwer, gotowy do strzału. Nim dosięgniesz mnie swoim nożem, padniesz trupem. Będę działać jak przystoi na dojrzałego mężczyznę. Bądź zdrów, kapitanie.
— Mariano — zawołał herszt bandy.
Nie było żadnej odpowiedzi.
— O, szalony był pomysł wysłania go do Rodriganda mówił kapitano. — Kto mu zwrócił na to wszystko uwagę?
Powoli opuszczał miejsce spotkania i zniknął v zaroślach.
Kortejo mógł teraz opuścić swą kryjówkę. Powrócił do zamku i udał się znowu do swej pobożnej przyjaciółki. Hrabia Alfonso był u niej także i zadrżał z przestrachu, gdy usłyszał, że porucznik jest prawdziwym synem hrabiego.
— Trzeba działać i to szybko — rzekł Kortejo. — Trzeba go unieszkodliwić.
— Tak, trzeba go zabić, trup milczy na wieki.
— Jak to załatwimy ,powiem wam dopiero po rozmowie mojej z kapitanem.
Na krótko przed uderzeniem północy udał się notariusz do parku. Kapitan czekał już na niego.
— W jakiej sprawie mnie pan dziś wzywał, sennorze Kortejo.
— Pytacie się jeszcze? — Przecież nie załatwiliście polecenia, które wam dałem. Przysłaliście mi tchórzów nie ludzi.
— Nie, sennorze, to pańska wina. Kazał im pan napaść na doktora z nożami. Gdyby do niego strzelano, jak było umówione, lekarz byłby już teraz trupem.
Nie dosyć na tym, sennorze. Z winy pana zginęli moi ludzie, muszę więc dostać odszkodowanie.
Notariusz namyślał się. Po tym rzekł:
— Możebym zgodził się na to śmiałe żądanie, gdyby —
— Gdyby?
— Gdybyście wyrządzili mi pewną grzeczność.
Prócz lekarza, musi zniknąć z zamku jeszcze jeden; człowiek.
— Kto taki?
— Pewien oficer.
— To ciekawe. Co to za wojak?
— Oficer francuski, niejaki Alfred de Lautreville.
— Alfred de L — — — hm — nie znam jakoś tego człowieka.
— Zdaje się nawet, że pan go zna, toż to przecież on zabił waszych ludzi — rzekł z lekką ironią w głosie.
— To o tego wam chodzi? No, to da się zrobić. On i mnie stoi na drodze.
— Zaznaczam, że trzeba prędko działać. Jeżeli nie moglibyście usunąć go w przeciągu kilku dni, będę musiał prosić o pomoc innych, którzy skuteczniej załatwią moje polecenie.
— Niech sennor na mnie polega, zrobię jak pan każe.
— A więc, kapitano, zabijcie doktora, a porucznika usuńcie mi z oczu, niech zniknie gdzieś, by go nikt znaleźć nie mógł. Pieniądze dostaniecie po wykonaniu roboty.
— Ha, trudno, jak sennor tak chce, niech i tak będzie.
Bandyta zniknął, a notariusz wrócił do zamku.
Bądźcie zdrowi, sennorze, wkrótce sprawa będzie załatwiona.
— Ha, ha, ha — śmiał się szyderczo. Sądzisz może, kapitanie, że się dam oszukać? Muszę wziąć całą sprawę w swoje ręce.


Rozdział 9.
OPERACJA.

Rankiem następnego dnia weszła do pokoju Zorskiego pulchniutka pani kasztelanowa, niosąc na tacy filiżankę kawy.
— Dziękuję sennora, kawy pić nie będę — rzekł lekarz — proszę mi przynieść szklankę mleka.
— A to czemu sennorze? — zapytała zgorszona pani Elwira — takiej kawy, jak u mnie nie znajdzie pan w całej Hiszpanii.
— Wierzę — uśmiechnął się lekarz — ale nie wolno mi dziś pić kawy.
— Dlaczego, panie doktorze?
— Bo kawa podnieca, a ja mam dziś operować pana hrabiego i muszę być zupełnie spokojny i zrównoważony.
Rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
Taca i wszystko, co na niej stało, upadło na ziemię, a „najlepsza kawa w całej Hiszpanii“ rozlała się po podłodze.
— Co sennora wyprawia, pani Elwiro? — śmiał się lekarz.
— O mój Boże! — zawołała poczciwa kobiecina. — Sennor tak spokojnie sobie mówi, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz, a to przecież taka okropna operacja!
— No dobrze, już dobrze — mówił Zorski z trudem wstrzymując się od śmiechu — przypuśćmy, że to okropna operacja, ale poco to tłuc podstawki i filiżanki?
— Sennor sobie żartuje ze mnie — obraziła się kasztelanowa — myślę, że i mój Alimpo nie utrzymałby? naczynia w ręku, gdyby mu powiedziano coś podobnego.
— No, a teraz proszę mi przynieść mleko — zakończył rozmowę niewzruszony doktór.
Pani Elwira złapała się za głowę i, nie zważając na porozrzucane po podłodze skorupy, wytoczyła się za drzwi.
Kiedy w jakiś czas później lekarz przyszedł do salonu, obsypano go zewsząd pytaniami:
— Czy to prawda, sennorze, że pan hrabia będzie dziś operowany?
— Tak jest — odpowiedział doktór krótko.
Zapanowało milczenie. Wszyscy spojrzeli po sobie. Pierwszy odezwał się Alfons, który zmarszczywszy surowo brwi, zapytał ostro:
— Czy pan jest pewny powodzenia tej operacji? Czy mógłby pan zaręczyć, że się uda?
— Zaręczyć? — powtórzył Zorski — Lekarz nie może nigdy zaręczyć za wynik operacji. Gdyby to zrobił, byłby szarlatanem tylko, gdyż zawsze może się zdarzyć coś nieprzewidzianego.
— Więc na jakiej podstawie ośmiela się pan przystąpić do tak poważnej operacji?
— Na tej, że dokonywałem podobne wielokrotnie z całkowitym powodzeniem i mam nadzieję, że i tym razem mi się uda.
— A więc jako syn chorego żądam od pana, by pan przede wszystkim zwołał konsylium[7] najznakomitszych naszych chirurgów i przystąpił do operacji za ich zgodą i dokonał jej przy ich pomocy.
Zorski spojrzał nań z ukosa i uśmiechnął się pogardliwie.
— Nie mam zamiaru doprowadzać ponownie do scen, jakie się odbyły już raz w zamku, gdy przyjechałem — oświadczył zimno. — Pan hrabia wyraził swą zgodę na operację. Dla mnie wystarcza i niczyjej poza tym zgody nie potrzebuję.
Alfons osłupiał.
— Pan śmie?... Pan się waży... znieważać mnie w moim domu? — zasyczał wściekły.
— Nie miałem zamiaru znieważyć szanownego pana — z najzimniejszą krwią oświadczył lekarz — Powiedziałem tylko, co myślę o tej sprawie.
Alfons oniemiał. Notariusz pośpieszył mu z pomocą.
— Uważam, że pan hrabia ma rację, trzeba wezwać innych lekarzy — rzekł.
— Naturalnie — poparła go pobożna siostra.
— Operacja odbędzie się i to dziś jeszcze — z chłodną stanowczością oznajmił Zorski — sprawa jest już przesądzona i nic mojej decyzji nie zdoła zmienić.
Gotów jestem przypuścić, że zależy wam na nieudaniu się operacji.
W ogóle opór państwa dziwi mnie.
Alfons chciał coś odpowiedzieć, ale notariusz powstrzymał go gestem i rzekł spokojnie.
— Będziemy obecni przy operacji. Sądzę, że będzie panu potrzebna pomoc, doktorze?
— Dziękuję panu za dobre chęci — odpowiedział Zorski — ale pozwolicie państwo chyba, że sobie wybiorę tych, których uważam za nadających się do pomocy.
— No tak, naturalnie — dość kwaśno zgodził się notariusz.
— Wobec tego ośmielę się poprosić pannę Różę i miss Amy. Zabieg nie jest niebezpieczny, mam więc nadzieję, że starczy paniom zimnej krwi, by mi asystować. Zmuszony jestem panie trudzić, gdyż potrzebna mi jest pomoc kobieca. Czy zgadzają się panie?
— Ależ oczywiście — odpowiedziały obie.
— Może i moja pomoc przyda się panu, doktorze — odezwała się pobożna siostrzyczka.
— Nie ośmieliłbym się trudzić siostry — odparł Zorski zimno.
— A to czemu? — spytała Klaryssa — moim obowiązkiem jest nieść pomoc i pociechę cierpiącym.
— Muszę mieć do pomocy panie, umiejące panować nad swymi nerwami, a pani, niestety, nie mogłaby temu sprostać.
Bo kiedy pani zobaczyła małą ranę na moim ramieniu, niewiele brakło, żeby pani zemdlała, cóż więc będzie podczas dłuższej operacji?
— Ale ja muszę być obecny podczas operacji — zawołał Alfons — muszę widzieć, co się będzie robiło z mym ukochanym ojcem.
Po twarzy doktora przeniknął ironiczny uśmiech.
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy więcej — rzekł.
— Mam tylko jedną jeszcze prośbę, do pana de Lautreville.
— Na rozkaz! — odezwał się Mariano.
— Jest to prośba osobliwa nieco — rzekł doktór — sądzę wszak, że mi pan nie odmówi.
— Słucham panie doktorze. W miarę możności spełnię każde pańskie życzenie.
— Prosiłbym pana więc, panie poruczniku, byś zechciał podczas operacji stać przed oknami pokoju pana hrabiego. Mam nadzieję, że jeżeli pan tam będzie, nikt nie odważy się nam przeszkodzić.
— Aha, domyślam się, o co panu chodzi — rzekł porucznik — i chętnie spełnię pańskie życzenie. Będę sobie uważał za zaszczyt, że i ja mogę się na coś przydać podczas operacji.
— Zaszczyt? — zapytał Alfons drwiąco — doprawdy zaszczyt to nielada! Takiego zaszczytu dostąpi łada pies łańcuchowy.
Mariano zbliżył się do niego z groźną miną.
— Cofnij pan w tej chwili, coś powiedział — rzekł.
— Ani myślę.
— Dobrze, jestem z tego bardzo zadowolony — będzie pan musiał udzielić mi satysfakcji.
— Co? satysfakcji? panu? — pytał Alfons, jak gdyby złe dosłyszał — panu?
— Tak. Spodziewam się, że zna pan obyczaje, przyjęte wśród szlachetnych kawalerów.
— To pan jest szlachetnym kawalerem? Pan? — pienił się Alfons — Pan, który jest...
Ale w tej chwili notariusz stanął przed nim z tak groźną miną, że Alfons przerwał nagle.
— Panie hrabio! — rzekł Kortejo — pozwolę sobie przypomnieć, że są tu damy, więc nie czas teraz na takie rozmowy. Te sprawy panowie załatwicie później między sobą.
— I ja tak sądzę — poparł go lekarz. — W każdym razie, jeżeli panu, panie poruczniku potrzebny będzie sekundant służę z chęcią. A teraz proszę panie ze mną — chory czeka.
Obie panienki były tak przerażone tym co zaszło, że wyszły bez słowa z doktorem. Porucznik le Lautreville wyszedł za nimi, nie zaszczyciwszy pozostałych spojrzeniem nawet.
Gdy drzwi się zamknęły za odchodzącymi, w salonie wybuchła kłótnia.
— Ile ci razy mówiłem, żebyś trzymał język za zębami? — wyrzucał synowi z gniewem notariusz.
Byłbyś wszystko zdradził przez swoją głupotę.
— Ojciec taki ostrożny, że wytrzymać trudno! — złościł się Alfons — Cóż to, zawsze się mam kryć przed wszystkimi? Czy nie lepiej było powiedzieć wprost temu chłystkowi, że jest brygantem, a potem wyszczuć go psami z zamku? Wyobrażam sobie miny tego towarzystwa, gdyby się dowiedzieli, że ten ich francuski porucznik to zwykły hiszpański opryszek.
— A ja sobie wyobrażam twoją minę, gdyby powiedział, że jesteś przybłędą, który zajął jego miejsce — odpowiedział notariusz — a może to zrobić z łatwością, bo o tym wie i wszyscy uwierzą jemu, a nie tobie.
Alfons wzdrygnął się, przerażony tą perspektywą.
— Nie bój się — uspokoił go Kortejo — postaram się, żeby tego nie mógł zrobić. Niedługo zniknie jak kamień w wodę i nikt nie będzie nawet wiedział, gdzie go szukać.
— Niechaj ci Bóg dopomoże — rzekła Klaryssa, Uczyń tak, aby wiedziano, że sprawiedliwy żyje z wiarą i zwycięża bezbożników.
— Jak się starał, żeby mu nic nie stanęło na przeszkodzie! — gniewał się notariusz. — Widzisz go, jaki uczciwy. No, postaramy się o to właśnie, żeby choremu coś zaszkodziło.

A w komnacie hrabiego szykowano się już do operacji. Don Emanuel zdziwił się, usłyszawszy kroki towarzyszących doktorowi panien. Spytał więc:
— Kogo przyprowadza pan ze sobą, sennorze?
— Hrabiankę Różę i miss Amy — odpowiedział doktór — raczyły mi obiecać swą pomoc i wiem, że mogę polegać na paniach więcej, niż na kimkolwiek w zamku.
— Winszuję panu, doktorze, tak trafnego wyboru. Chciałem to samo właśnie panu doradzić. A gdzie mój syn?
— Pozostał w salonie, panie hrabio. Nie mogłem się, niestety, zgodzić na jego obecność podczas operacji.
Hrabia pokiwał głową smutnie, po czym spytał:
— Czy panie zdobędą się na tyle zimnej krwi, by wytrwać do końca operacji?
— A czemużby nie? Przecież ta operacja nie jest ani ciężka, ani niebezpieczna, ani specjalnie denerwująca. Zresztą musi mi ktoś pomóc podczas operacji, a... nie każdemu mógłbym zaufać.
Cisza zaległa w pokoju.
— Co tak brzęczy? — spytał hrabia.
— Narzędzia — odparł doktór.
Czy mógłbym dotknąć ich?
Doktór zastanowił się chwilę, po czym rzekł:
— Zgodziłbym się na to, ale czy to pana nie zdenerwuje, panie hrabio? Teraz musimy unikać wzruszenia.
— Niech się pan nie obawia, doktorze — odpowiedział don Emanuel spokojnym i opanowanym głosem — ja się nie obawiam operacji wcale, a jeśli chce zapoznać się z pańskimi narzędziami to tylko dlatego, by — wiedzieć za pomocą czego zamierza mi pan przywrócić wzrok.
Zorski uśmiechnął się i zaczął pojedynczo podawać hrabiemu swe narzędzia, pomijając przy tym jednak ostre instrumenty, jak skalpie i nożyczki. Za wszelką cenę bowiem pragnął uniknąć najmniejszego nawet zdenerwowania chorego.
— Doktorze — rzekł hrabia wkońcu — długo modliłem się i prosiłem Boga, by dał mi znak, a On mnie wysłuchał. Śniło mi się, że odzyskałem wzrok i że zobaczyłem twarzyczkę mej ukochanej córki, pana i wielu innych życzliwych, mi ludzi. Tylko syna mojego nie umiałem poznać, bo zamiast niego był ktoś obcy.
Hrabia westchnął. Obecni spojrzeli po sobie w milczeniu. Zorski szybko przygotował wszystko, co potrzebne było do operacji, objaśnił dziewczętom, w jaki sposób mają mu pomóc i przystąpił do chloroformowania hrabiego.
Parę minut później don Emanuel leżał pogrążony W głębokim śnie, a doktór począł szybko i zwinnie manipulować narzędziami.
Tymczasem na podwórzu zamkowym ukazał się Alfons z dwoma psami na smyczy i ze strzelbą na ramieniu. Z okien zamku wyglądała służba, patrzyła ze zdumieniem i oburzeniem na młodego hrabiego, który szedł na polowanie wtedy, gdy operują jego ojca...
Jeden tylko Mariano, który ukryty za kolumną obserwował go bacznie, zdawał sobie sprawę z tego, że jego niegodny rywal dałby wiele, by operacja się nie udała. Alfons powolnym, jakby znudzonym krokiem podszedł do okna komnaty ojca, rozejrzał się dokoła i zobaczył wronę, siedzącą na szczycie drzewa.
— Baczność — rozkazał psom — Pluto, Poluks.
Porwał strzelbę i przyłożył do ramienia.
W tejże chwili zadzwoniło mu w uszach, w oczach stanęły mu świeczki i, nie jęknąwszy nawet, zwalił się na ziemię.
To Mariano, który z ukrycia obserwował każdy jego ruch, wypadł nagle i powalił go.
Mimo okropnego bólu zerwał się Alfons, szukając strzelby, którą mu wytrącono z ręki, lecz młody brygant porwał go za gardło, potrząsnął z całej siły raz i drugi i zduszonego cisnął o kolumnę. Alfons runął na ziemię, blady i nieruchomy, jak trup. Prowadzone przezeń psy myśliwskie przyglądały się tej scenie najzupełniej obojętnie. Nawet one nie lubiły swego pana i nie myślały go bronić.
Nadbiegło kilka sług, między którymi znajdował się też kasztelan.
— O Najświętsza Panno! — mówił cichutko poczciwy Alimpo — co ten gałg... tfy... co ten młody pan hrabia chciał zrobić? Boże miłosierny, co to za straszny człowiek!
My tu chodzimy wszyscy na paluszkach, nie śmiemy głośno słowa powiedzieć, a on chciał strzelać! Co z nim teraz zrobić?
— On jeszcze żyje? — spytał wkońcu Alimpo markotnie.
— Żyje. Zemdlał tylko, bo go przydusiłem.
— Szkoda! — wyrwał się kasztelan, ale zaraz poprawił — szkoda byłoby młodego pana, gdyby go pan. porucznik zadusił. No, ale co my z nim zrobimy?
— Nie martwcie się o niego — odpowiedział Mariano — idźcie do swojej roboty. Postaram się o to, żeby nie mógł zaszkodzić nikomu.
Podniósł Alfonsa, zarzucił go sobie na ramię, zaniósł do lochu, gdzie parę dni temu trzymano więźnia, zamknął drzwi na klucz, po czym wrócił na swoje stanowisko. Leżała tu jeszcze strzelba niefortunnego Strzelca, którą Mariano zarzucił na ramię i począł przechadzać się, jak wartownik na posterunku.

W pół godziny później zawołał hrabia kasztelanową. Gdy pani Elwira wtoczyła się swym drobnym kroczkiem do komnaty hrabiego, ten siedział już na krześle, a lekarz zakładał mu przepaskę na oczy.
W pokoju unosił się jeszcze mdły i przykry zapach chloroformu, trupio blada twarz hrabiego sprawiała okropne wrażenie.
— Proszę wszystko pozasłaniać, — rozkazał lekarz — teraz musi tu panować półmrok aż do czasu, gdy oczy pana hrabiego wrócą do normalnego stanu.
Z ust operowanego wybiegł cichutki szept:
— Doktorze, chciałbym wiedzieć...
— Spokojnie, don Emanuelu — przerwał Zorski — nie wolno panu teraz rozmawiać. Najmniejsze zdenerwowanie mogłoby panu zaszkodzić.
— Ale chciałbym wiedzieć... czy się... operacja udała. — Nie ustępował hrabia.
— Doktór pokręcił głową z niezadowoleniem, ale ustąpił. Spytał tylko:
— Czy czuje się pan dostatecznie silny, by dowiedzieć się prawdy
— Ach — jęknął hrabia — więc operacja się nie udała?
— Nie, panie hrabio — odpowiedział lekarz — tego nie mówię.
Operacja jest tylko początkiem kuracji, a wynik jej zależy przede wszystkim od tego, jak się pan będzie zachowywał. Niechże pan o tym nie zapomina, panie hrabio!
— O Boże!... A więc mogę mieć... nadzieję?
— Tak jest, panie hrabio, ale tylko, jeżeli pan będzie panował nad sobą i zachowywał się spokojnie. Wszelkie wzruszenie byłoby dla pana zabójcze, nawet radość.
Hrabia chciał spytać jeszcze o coś, ale doktór nie pozwolił już.
— Niech pan nie pyta więcej, panie hrabio — rzekł poważnie, bo do jutra nie powiem panu nic. W każdym razie może pan być dobrej myśli...
Don Emanuel westchnął głęboko. Po jego twarzy przemknął słaby uśmiech.
Róża trzęsła się jak w febrze. Gdy doktór odszedł od chorego, schwyciła jego dłoń i spytała szeptem, by ojciec nie słyszał.
— Niechże pan będzie szczery przynajmniej wobec mnie. Czy operacja się udała? Szlachetna twarz doktora rozjaśniła się uśmiechem; radości i dumy.
— Udała się — szepnął — ale cyt! ani słówka!
— O mój Boże! A więc ojczulek odzyska wzrok?
— Tak, panno Różo, ale na miły Bóg, cicho! Radość mogłaby być dla niego zabójcza.
Hrabianka nie mogła się już powstrzymać. Zapominając o obecności przyjaciółki i kasztelanowej rzuciła się Zorskiemu na szyję i ucałowała oszołomionego tym niespodziewanym wybuchem doktora prosto w usta...
Poczciwa Elwira o mało nie krzyknęła, widząc, co się dzieje. Wstrzymała się jednak na myśl, jakie skutki mógł pociągnąć jej krzyk w tej chwili. Pomyślała tylko:
— O święta Lauretto, jaka szkoda, że tu nie ma mojego Alimpo! Jakże się zdziwi i ucieszy, gdy mu to opowiem.
Miss Amy była niemniej od niej zdziwiona, ale instynktem zakochanego dziewczęcia oddawna już domyśliła się prawdy, więc objęła Różę i ucałowała serdecznie, ciesząc się jej radością i szczęściem.
W chwilę później lekarz, wyszedł, by odetchnąć świeżym powietrzem po wyczerpującej operacji.
Na jego widok pośpieszył ku niemu Mariano.
— No i jakżeż, panie doktorze? — zapytał niespokojnie — jakże się panu powiodło?
— Doskonale. Lepiej, niż przypuszczałem nawet. Uprzedzam pana jednak, panie poruczniku, że w tej chwili musimy ten szczęśliwy wynik trzymać w tajemnicy przed chorym, bo jest bardzo słaby.
— Chwała Bogu! — odetchnął porucznik.
— Co to za strzelba? — spytał doktór i z uśmiechem dodał — Przecież oficerowie, o ile wiem, nie stoją na warcie z karabinami.
— Don Alfonsa, którego zmuszony byłem zaaresztować — odpowiedział Mariano, marszcząc brwi.
— Co? Aresztował go pan? Dlaczego?
Gdy porucznik opowiedział o nikczemnym postępku Alfonsa, lekarz zatrząsł się z gniewu.
— Co za szubrawiec! — zawołał — co za bezczelny łotr!
I to ma być rodzony syn don Emanuela?! Mariano chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się w porę.
Doktór sapał z gniewu.
— Co pan myśli z nim zrobić, panie poruczniku? — spytał wreszcie. — Ostatecznie musimy pamiętać o tym, że jesteśmy tu obcy, a on jest dziedzicem rodu Rodriganda.
— Pozostawiam to do rozstrzygnięcia panu, panie doktorze. Chyba pan wie najlepiej, czy on może być jeszcze szkodliwy.
— Hm — zastanowił się lekarz — gdyby był wystrzelił, hrabia mógłby się obudzić i kto wie na czym by się operacja skończyła. Teraz wszakże po nauczce, jaką od pana otrzymał, sądzę, że nie ośmieli się szkodzić.
Chodźmy do niego.
Zeszli do piwnicy. Alfons zdążył już oprzytomnieć i chciał się rzucić na Mariana, ale doktór powstrzymał go siłą.
— Zbóje! Bryganci! Bryganci! — zgrzytał zębami Alfons.
— Wymyślaj pan sobie, ile tylko się panu podoba — odpowiedział Zorski — pańskie słowa nie obchodzą nas. Puścimy pana na wolność, ale przedtem pomówimy z panem.
— Wynoście się — wściekał się Alfons — Każę was powyrzucać na zbity łeb z zamku, przybłędy!
— Uspokój się, złotko — powiedział doktór — w tej chwili jest pan w naszej mocy, a nie my w pańskiej. Proszę nie zapominać o tym!
Alfons zgrzytnął zębami, jak dziki zwierz, ale nic nie odpowiedział.
— Uważaj pan — mówił lekarz — albo nas pan wysłucha spokojnie, albo nie wypuścimy cię stąd.
— Mów pan! — warknął Alfons.
— Chciałem panu powiedzieć, że pańskie zachowanie nasuwa mi najgorsze podejrzenie — zaczął Zorski. — Jak widzę, zależy panu na śmierci ojca. Uprzedzam więc, że jeżeli pan jeszcze raz będzie usiłował zaszkodzić ojcu w jakikolwiek sposób, całą sprawę ogłoszę w gazecie, pan pójdzie do więzienia.
— Gadaj pan zdrów! — odpowiedział Alfons bezczelnie. — Jeszcze dziś każę was obu wyrzucić.
Mariano zatrząsł się z gniewu.
— Ty łajdaku! — zawołał grożąc Alfonsowi pięścią. — Śmiesz się jeszcze nam odgrażać, ty łotrze niewiadomego pochodzenia? Czy myślisz, że ty i twoi zacni rodzice możecie nie obawiać się sądu? Postaram się o to, by prokurator zainteresował się waszymi sprawkami, a sąd rozstrzygnął, czy ty jesteś naprawdę hrabią de Rodriganda Sevilla.
Alfons ryknął okropnie, szarpnął się, wyrwał ze stalowego uścisku lekarza i jak ryś skoczył ku Marianowi. W tejże chwili jednak mistrzowski cios zręcznego młodzieńca odrzucił go pod ścianę. Zerwał się rozjuszony i rzucił się po raz drugi na triumfującego wroga, ale i tym razem oberwał parokrotnie w zęby i dał za wygraną — cofnął się i chyłkiem wybiegł z lochu.
Zorski ze zdumieniem spojrzał na Mariana.
— Co to jest? — spytał. — Czyż doprawdy ten człowiek nie jest synem don Emanuela?
Zapalczywy młodzieniec teraz dopiero poznał swój błąd, spytał więc:
— Czy umiesz milczeć, sennorze?
— Umiem — odpowiedział doktór, zrozumiawszy, o co chodzi.
— Jest pan prawdziwym mężczyzną — rzekł Mariano — z uznaniem. — Cenię pana za to i szanuję. Czy chcesz być moim przyjacielem, sennorze?
— Chętnie, panie poruczniku, bo i ja pana polubiłem, choć się tak krótko znamy.
Podali sobie ręce, a Mariano rzekł:
— A więc mogę być pewnym pańskiej dyskrecji, doktorze?
— Naturalnie. Nie napomknę o tym nikomu.
Powiedz mi pan tylko, czy to, co słyszałem przed chwilą jest prawdą?
Najzupełniejszą, sennorze.
— Ależ to poprostu nie do wiary!
— Widzi pan, doktorze, dzieją się na świecie rzeczy, o których się nie śniło największym nawet filozofom. Jestem właśnie na tropie zagadkowej zbrodni, popełnionej przed laty i nie chciałbym przedwcześnie płoszyć tych, których śledzę. Niestety jednak wyrwało mi się nieopatrzne słowo, które całą sprawę może popsuć. W każdym jednak razie prosiłbym pana o zachowanie najzupełniejszej dyskrecji.
— Dobrze — zgodził się doktór — będę milczał jak grób, ale spodziewam się, że w odpowiedniej chwili dowiem się od pana prawdy.
— Zgoda. Ale chodźmy już stąd.
— Chodźmy.

Tymczasem Alfons wbiegł pędem do pokoju pobożnej siostry Klaryssy.
— Matko — zawołał bez tchu prawie — poślij natychmiast po ojca!
— Zakonnica zerwała się na równe nogi.
— Co się stało? — zawołała.
— Niesłychana rzecz — wołał, biegając po pokoju Alfons.
— Chryste Panie! — załamała ręce cnotliwa siostrzyczka. — Mów prędzej, co się stało?
— Zbrodnia okropna! Podłość niesłychana! niebywała! potworna!
— Ależ co się stało?
Alfons zamiast odpowiedzi wyjrzał na korytarz.
— Nie ma twojej służącej, matko — rzekł — pójdę po ojca.
I pozostawiwszy oszołomioną zakonnicę na środku pokoju, wybiegł.
W parę minut później powrócił w towarzystwie notariusza i opowiedział co zaszło między nim i Marianem. Kortejo i Klaryssa spojrzeli po sobie. Na twarzach ich malowało się przerażenie.
— Cóż mam robić, mówcie? — zawołał Alfons.
Notariusz zmierzył go surowym spojrzeniem.
— Przede wszystkim masz trzymać język za zębami i nie robić głupstwo — rzekł gniewnie. Kto ci kazał strzelać przed oknami hrabiego? Czyś ty oszalał, czy upił? Naraziłeś znowu nas wszystkich na niebezpieczeństwo i kto wie, czyś nie popsuł całego naszego planu.
Alfons spuścił oczy.
— No, nie ma co — mówił notariusz — nie pomogą żadne wymówki, musimy działać i to niezwłocznie. Pojadę do Barcelony po Landolę przywiozę go tu i postaramy się naprawić to, coś popsuł przez swoją nieostrożność.
— Kiedy wyjeżdżasz? — spytała siostra.
— Za pół godziny. A ty tutaj nie graj wielkiego pana i nie wdawaj się w awantury z ludźmi, których powinieneś unikać. Jak jeszcze raz nawarzysz piwo, to je będziesz musiał sam wypić. Rozumiesz, młokosie? Teraz zejdź mi z oczu!
Alfons wyszedł jak zmyty. Po raz pierwszy w życiu ojciec mówił do niego w ten sposób.

Rozdział 10.
NIESPODZIANKA

W trzy dni później przechadzał się doktór Zorski z swym młodym przyjacielem po parku. Po operacji nie opuszczał prawie pokoju hrabiego, obawiając się zamachu na jego zdrowie ze strony „kochającego“ syna i „życzliwych“ pracowników. Teraz więc chciał po raz pierwszy od trzech dni odetchnąć świeżym powietrzem.
Przed jednym z krzewów różanych zobaczyli panią Elwirę, która, sapiąc głośno, zrywała kwiaty i ładowała je do fartucha.
— Dzień dobry panom! — zawołała na widok nadchodzących.
— Dzień dobry, pani Elwiro — odpowiedział Zorski. — Cóż to, chce pani ogołocić wszystkie krzewy z róż?
— O nie — uśmiechnęła się zacna pani kasztelanowa — ale muszę dziś pozbierać najładniejsze róże.
— A to czemu?
— Cóż to, panowie nie wiecie, jaki dziś dzień?
— Nie.
— Urodziny donny Róży, naszej łaskawej kontezzy!
— O, jeśli tak, to muszę jej złożyć serdeczne życzenia.
— A tak, tak, panie doktorze, zasłużyła na to. To samo mówi mój Alimpo. Może pan zaraz pójść do niej, bo już wstała.
— A don Emanuel?
— Don Emanuel już też nie śpi. Pan hrabia właśnie kazał mi pójść do parku, nazbierać kwiatów i ozdobić pokój donny Róży. Chcę jej zrobić niespodziankę.
— To i ja pomogę zrywać kwiaty — rzekł doktór i energicznie zabrał się do roboty. W krótce Elwira miała pełny fartuch róż.
Gdy w kwadrans później Zorski wszedł do komnaty chorego, tonęły tam już wszystkie ściany w kwiatach, które odurzały swym cudnym zapachem. W tejże chwili weszła przez drugie drzwi donna Róża, Była ubrana w jasną suknię, która dyskretnie podkreślała wdzięk jej dziewczęcej figurki.
Przywitawszy się z ojcem, podała doktorowi rączkę, którą ten ucałował z szacunkiem.
— Mówiła mi Elwira, że pan pomagał jej zbierać kwiaty dla mnie — rzekła — wdzięczna panu jestem za tę życzliwość, a tobie, tatusiu, dziękuję serdecznie za miłą niespodziankę.
— Jeśli państwo pozwolą — rzekł doktór to i ja urządzę małą niespodziankę.
— Bardzo prosimy — odpowiedzieli oboje jednocześnie.
Doktór bez słowa podszedł do chorego i zdjął mu przepaskę z oczu.
— Niech się pan odwróci od okna, panie hrabio — rzekł, niech pan spojrzy tu.
Obecni osłupieli. Hrabia nie śmiał otworzyć oczu, choć nie miał już na nich szczelnej przepaski, jaką nosił dotychczas. Zwolna jednak ośmielał się, rozwierał powieki, mrużył je z powrotem, jakby go światło raziło, choć w pokoju panował pół mrok. Wreszcie otworzył je szeroko i rozejrzał się dookoła. Wyraz zdumienia, radości i niedowierzania pojawił się na jego twarzy.
— Ja... widzę! — wyjąkał przejęty. — Ach, jak jasno!... Jak pięknie!... O Boże, czy to naprawdę?... Czy nie śnię?
— Nie, nie śni pan, sennorze, — odpowiedział Zorski — pan naprawdę widzi.
Oszołomione zrazu oczy hrabiego zwolna nabierały wyrazu i siły. Rozglądał się wciąż, nie bardzo jeszcze zdając sobie sprawę z tego, co widzi.
— Kto to jest? — spytał nagle, utkwiwszy oczy w Róży — kto to taki piękny? Czy to anioł, czy moje dziecko ukochane?
— Ojcze, to ja! — krzyknęła Róża, padając mu na szyję. Starzec zachwiał się i upadł na fotel, tracąc prawie przytomność z nadmiaru wrażeń.
— O Boże! — krzyknęła Róża z rozpaczą — ratuj Karlos... ratuj panie doktorze. Tatuś zemdlał! Ach, ja nieszczęśliwa!
— Niech się pani nie boi, hrabianko — uspokajał ją Zorski — Don Emanuel zaraz przyjdzie do siebie.
— Tak — powiedział hrabia słabym głosem — już mi lepiej... już mi nic nie jest... O, moje oczy!.. Widzę... po tylu latach ślepoty... po tylu latach wiecznej ciemności... Chwała Bogu na wysokościach.
I don Emanuel, złożywszy ręce, począł modlić się żarliwie.
Gdy skończył, objął serdecznym, ojcowskim uściskiem Różę i długo tak pozostał, wpatrując się w nią z miłością.
Nagle przypomniał sobie doktora, puścił ją więc i rzekł.
— Zupełnie zapomniałem o tym, któremu winien jestem dozgonną wdzięczność — rzekł — pokaż się, sennorze, niechże ci się przyjrzę.
Zorski podszedł doń i wyciągnął rękę. Hrabia uchwycił jego dłoń, uściskał serdecznie, po czym objął i ucałował jak rodzonego syna.
— Tak — rzekł, przyjrzawszy mu się dokładnie — tak właśnie wyobrażałem sobie pana: wielkiego, silnego i dzielnego; prawdziwego mężczyznę, jakim pan jest naprawdę. Sennorze, nie wiem jak mam panu dziękować za to, coś dla mnie uczynił.
— Nic wielkiego nie zrobiłem, panie hrabio — rzekł Zorski — spełniłem tylko mój obowiązek lekarski.
— Nie, doktorze — odparł don Emanuel — zrobił pan o wiele więcej: uratował mi pan życie i wzrok. Nie zapomnę panu tego do śmierci.
Uścisnął raz jeszcze dłoń lekarza, po czym rzekł:
— Taki się czuję szczęśliwy, że to poprostu trudno wypowiedzieć. Chciałbym teraz zobaczyć na własne oczy wszystkich mieszkańców zamku.
— Odłóżmy to na później, don Emanuelu — rzekł Zorski — lepiej będzie dla pańskich oczu, jeżeli pan teraz włoży z powrotem przepaskę.
— Czy i syna mego nie mógłbym zobaczyć? — spytał hrabia żałośnie.
— Zobaczy go pan, ale później nieco — o d powiedział Zorski, któremu nagła myśl strzeliła do głowy — zaczekajmy do wieczora.
— Muszę pana słuchać, doktorze, choć mi to niełatwo przyjdzie — rzekł hrabia — pragnę jednak, bym nie ja jeden radował się, tylko cała Rodryganda. Ogłoś wiec Różo, wszystkim, że kto ma jakąkolwiek prośbę do mnie, niechaj ją tobie powie, a zostanie spełniona. Poza tym wypłacona zostanie wszystkim urzędnikom dodatkowa pensja miesięczna. A poza tym...
Urwał i zastanawiał się przez chwilę, po czym zwrócił się do Zorskiego.
— Czy ma pan krewnych, doktorze? — spytał.
— Tak, siostrę i matkę.
— Gdzie?
— W Polsce, w Poznaniu.
— Jak pan sądzi, doktorze, czy mógłbym już czytać i pisać.
— Mógłby pan, don Emanuelu, ale nie zgodzę się na to, żeby pan się męczył pisaniem.
— Chciałbym napisać kilka słów.
— Panie hrabio, na to się stanowczo nie mogę zgodzić.
— Ależ panie doktorze — nalegał hrabia — kilka słów tylko.
— Jeżeli to konieczne, to niech pan napisze — ustąpił Zorski — ale tylko kilka słów i zaraz potem włoży pan z powrotem przepaskę.
Hrabia podszedł do biurka, wyjął jakiś blankiet, wypełnił go i podał córce.
— Różo, poproś pana doktora, by zechciał przyjąć dla swej matki i siostry ten skromny wyraz mej wdzięczności.
Hrabianka wzięła kartkę i podała ją Zorskiemu. Doktór poznał, że jest to czek i nie chciał go przyjąć.
— Panie doktorze — rzekła, rumieniąc się, Róża — sądzę, że nam pan nie odmówi przyjęcia tego skromnego upominku dla swej rodziny. Niechże pańscy bliscy wiedzą przynajmniej w części, jak pana cenimy i szanujemy.
A gdy Zorski wzdragał się nadal, szepnęła tak, by hrabia tego nie słyszał:
— Proszę cię, Karlosie, przyjm. Zrób to dla mnie!
Teraz doktór ustąpił. Przyjął czek opiewający na zawrotną poprostu sumę dwustu tysięcy piastrów, w milczeniu podziękował obojgu uściśnieniem ręki i odszedł.
— Czy wiesz, ojcze, żeś go obraził? — spytała Róża, gdy doktór opuścił pokój.
— Nie, moje dziecko, nie masz racji, nie jest to bowiem, żaden dar, lecz uczciwie zarobione honorarium. Traktuję go wprawdzie nie jak obcego, lecz jak najdroższego gościa, tym niemniej jednak pamiętać muszę o swych obowiązkach.


Rozdział 11.
NIKCZEMNY SPISEK.

Podczas gdy radowano się na zamku z powodu cudownego wyzdrowienia hrabiego odbywał właśnie Gasparino Kortejo naradę ze swym wspólnikiem Landolą w kajucie statku „la Pendola”.
Kapitan Henrico Landola mimo hiszpańskiego imienia i nazwiska był najprawdziwszym w świecie Yankesem[8]. Przeskrobawszy coś w swojej ojczyźnie, uciekł zagranicę i włóczył się po morzach, handlując czym tylko się da, byle tylko dobrze zarobić.
Opowiadano o nim, że nie cofał się przed najciemniejszymi interesami, nawet przed handlem niewolnikami, którzy od kilkudziesięciu już lat był zakazany i za który groziła surowa kara.
Nieraz też wymykał się jego zwinny i lekki trójmasztowiec „La Pendola“[9] pogoni statków strażniczych, które go chciały zatrzymać i zrewidować. Nieraz zdarzało się kapitanowi być w nielada tarapatach, ale zawsze z nich wychodził obronną ręką.

— Ojcze drogi! — błagała — uspokójże się na miły Bóg! Przecież ty nie jesteś Alimpo.
— Ja jestem Alimpo — powtarzał hrabia bezmyślnie — pański wierny Alimpo!
Hrabianka wybuchła głośnym łkaniem. Poczęła gładzić zwichrzone dziko włosy ojca, całowała zimne jego ręce i twarz, tuliła go i uspokajała jak dziecko, ale hrabia pozostał nieczuły i obojętny na jej wysiłki. Wreszcie odepchnął ją niecierpliwie i rzekł:
— Nie duś mnie! Jestem Alimpo, wierny; Alimpo!
Róża załamała ręce i poczęła się słaniać, blada jak trup. Miss Amy objęła ją w pół i zaprowadziła na sofę. W pokoju hrabiego rozległ się głośny, żałosny płacz dziewcząt i kasztelanowej, nawet Alimpo chlipał cicho, spoglądając bezradnie na nieprzytomnego pana.
Jeden tylko hrabia pozostał obojętny i powtarzał swoje: — nie róbcie mi nic złego, ja jestem Alimpo.
— Boże, Boże! — łkała Róża — co począć?
— Wezwijmy pana Zorskiego — poradziła przytomniejsza od niej koleżanka.
Róża zerwała się na równe nogi. Znagła rozbudzona nadzieja błysnęła w jej oczach.
— Tak — zawołała — masz rację.
— Ach Boże! — przypomniała sobie nagle. — Doktór wyjechał do Barcelony! Alimpo, wysłać mi natychmiast konnego posłańca za nim, niech go zawróci z drogi!
— Ale... ale... w jaki sposób on go znajdzie? — i pytał osłupiały kasztelan.
— Nie wiem — odpowiedziała Róża — wyślij trzech, czterech, pięciu posłańców! Wyślij tylu, ilu zechcesz, byle tylko go zawrócili! Biegnij Alimpo, bo każda chwila odgrywa rolę!
Kasztelan nie pytał już więcej. Bez kapelusza wypadł z zamku ku stajniom i w dwie minuty później gnało już pięciu jeźdźców na najszybszych koniach hrabiego w kierunku Barcelony.
Niezwykły ruch przy stajniach i jednoczesne wyruszenie aż pięciu konnych posłańców zauważył hrabia Alfons, który stał właśnie przy oknie w pokoju siostry Klaryssy.
Musiało się coś niezwykłego stać w zamku — rzekł — hrabia wysłał gdzieś pięciu posłańców.
— To rzeczywiście niezwykle, a dokąd jadą?
— W kierunku Barcelony.
— Wartoby się dowiedzieć, co się stało, synu. Stale teraz musimy się mieć na baczności.
Alfons otworzył okno i zawołał kasztelana, który wracał właśnie ze stajni.
— Kto wysłał tych gońców? — spytał.
— Ja, łaskawy panie — odpowiedział Alimpo.
— Dokąd?
— Do Barcelony.
— Kto kazał?
— Jaśnie wielmożna hrabianka donna Róża.
— Aż pięciu naraz?
— Tak jest.
— A po co?
— Mają wyszukać sennora Zorskiego.
Cała służba nie znosiła Alfonsa, to też kasztelan odpowiadał krótko i niechętnie.
— Na co potrzebny Zorski? — badał dalej Alfons.
— Wielmożny pan hrabia, don Emanuel nagle zachorował.
— Co? — uradował się „dobry syn“ — cóż mu się stało?
— Zdaje się, że dostał pomieszania zmysłów.
— Co? — krzyknął Alfons, udając przestrach — co ty mówisz, Alimpo? Żartujesz chyba?
— Naprawdę, panie hrabio: don Emanuel dostał pomieszania zmysłów.
— Zaraz tam przyjdę — rzekł i odszedł od okna. Teraz nie potrzebował już udawać zmartwionego, to też na twarzy jego wykwitł błysk złośliwego triumfu.
— Zwariował! — szepnął — dobrze mu tak! Siostra Klaryssa rzuciła się ku niemu z rozjaśnioną twarzą.
— Wygraliśmy, Alfonsie, wygraliśmy! — zawołała. — Pan wysłuchał modłów swych wiernych sług! A czy wiesz, kto był narzędziem jego gniewu? Kto hrabiego pozbawił rozumu?
— Kto taki!
— Twój ojciec.
— To niemożliwe, matko. W jakiż to sposób można nagle pozbawić rozumu człowieka, który przed godziną był jeszcze zupełnie zdrów?
— Nie wiem, synu kochany, ale pewna jestem, że to zrobił twój ojciec, bo uprzedził, że dziś się coś stanie z hrabią.
— Wspaniale to urządził! — ucieszył się Alfons — teraz stanę się panem Rodriganda, nie narażając się na niebezpieczeństwo śledztwa z jakiego powodu hrabia umarł.
— Chwała Najwyższemu! — westchnęła pobożna siostrzyczka — idź, synu, do hrabiego i obejmij należną ci władzę i zarząd nad majątkiem.
Alfons pośpieszył do hrabiego i ku wielkiej swej radości stwierdził, że powiedziano mu prawdę: don Emanuel krążył wciąż po pokoju, wodząc dokoła błędnymi oczyma i bełkocąc coś niewyraźnie.
— Co się stało? — spytał, udając przestrach. —
— Wyobraź sobie... bracie — wyjąkała Róża wśród łez — ojciec... zachorował... i cały czas... mówi od rzeczy.
— Ach, to doprawdy okropne nieszczęście — rzekł Alfons takim tonem, że wszystkie trzy obecne w pokoju kobiety spojrzały na niego z oburzeniem, gdyż nikczemny „dziedzic“ bogactw Rodriganda nie potrafił tym razem ukryć radości, jaka go ogarnęła na wieść o chorobie „ojca“.
— Posyła się aż pięciu gońców po tego tam Zorskiego, a mnie nikt nie uważa za stosowne zawiadomić? — dodał z wyrzutem.
— Zorski jest przecież doktorem — usprawiedliwiała się Róża — któż może być ważniejszy w chorobie od lekarza?
— Doprawdy? — spytał Alfons ironicznie — a mnie się zdawało, że w takich wypadkach najważniejszą osobą jest syn, a nie obcy. Zresztą, o ile wiem, Zorski jest chirurgiem, a nie specjalistą chorób nerwowych.
— To prawda — przyznała Róża — ale mam do niego takie zaufanie, że....
— A ja nie mam zaufania do tego pana — przerwał Alfons. Kto wie, czy nie jego kuracja spowodowała chorobę ojca. Dlatego zaraz poślę do Manrezy po doktora Cielli’ego.
— Nie pozwolę Cielli‘emu leczyć ojca! — zawołała Róża — wiesz doskonale, że ojciec nie miał do niego zaufania.
— Ale ja mam zaufanie i jako prawny spadkobierca mam chyba prawo rozkazywać.
— Ach, to tak? — krzyknęła oburzona dziewczyna — to ty w chwili tak strasznego nieszczęścia pamiętasz tylko o spadku? Czekaj, nauczę cię rozumu!
I zmieniona nagle nie do poznania pobiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie znajdowała się broń hrabiego, wzięła nabity rewolwer z szuflady i wróciła, zamknąwszy uprzednio drzwi na klucz.
— Kto jest naprawdę spadkobiercą i kto ma prawo wydawania rozkazów, to się później okaże — rzekła z niezwykłą stanowczością. — W tej chwili biorę ojca pod swą opiekę i uprzedzam, że palnę w łeb każdemu, kto się ośmieli do niego przystąpić bez mego pozwolenia!
— O o, jaka to panienka wojownicza! — usiłował Alfons obrócić wszystko w żart. — Odłóż lepiej tę pukawkę, bo się sama pokaleczysz.
To mówiąc począł się do niej zbliżać, ale Róża podniosła rewolwer i mierząc między oczy — zawołała z dziką energią — stój! ani kroku dalej, bo strzelam!
— Ot, głupie żarty — starał się jeszcze Alfons pokryć śmiechem swój strach i zmieszanie. — Nie bądź głupia, oddaj broń.
— Precz! — krzyknęła Róża groźnie — precz mi stąd, bo cię zastrzelę jak psa.
— Różo, zastanów się! — mitygował ją struchlały Alfons.
— Pani Elwiro, proszę wezwać służbę! — rozkazała hrabianka.
Kasztelanowa pośpieszyła do drzwi, ale Alfons zatrzymał ją okrzykiem: — Zostać tu! Nie potrzebujemy służby.
Ale poczciwa kasztelanowa odpowiedziała energicznie:
— Mam obowiązek słuchać mojej dobrej kontezzy, a nie pana!
Wyszła. Alfons zwrócił się o pomoc do młodej Angielki, która roziskrzonymi oczyma podziwiała przyjaciółkę.
— Niech pani powie, miss Amy, czy moja siostra nie zachowuje się jak dziecko.
Angielka zarumieniła się z gniewu i odparła ostro.
— Tak, panna Róża zachowuje się jak dziecko — jak dziecko kochające swego ojca i dbające o jego dobro, a pan jak człowiek, który radby dobić chorego, byle tylko zdobyć po nim spadek. Przy tym proszę pamiętać, że dla pana jestem sennora Lindsay, a nie miss Amy. Wypraszam sobie mówienie mi po imieniu raz na zawsze!
— Ha! — syknął Alfons wściekle — zapomina pani, że jest pani gościem tylko.
— Tak, gościem, ale na szczęście nie pana.
W tej chwili wróciła Elwira i zameldowała, że służba czeka w przedpokoju na rozkazy hrabianki.
— Teraz będziesz łaskaw wyjść stąd — bo inaczej zmuszona będę pokazać ci, kogo służba uważa za swego pana i czyje rozkazy wykonuje.
Alfons zrozumiał, że dalszy opór naraziłby go na wyrzucenie za drzwi przez lokajów, rzekł więc dumnie.
— Hrabia de Rodriganda-Sevilla nie potrzebuje wchodzić w układy ze swą służbą. Potrafię zapewnić sobie ich posłuszeństwo w sposób, odpowiadający mej godności, a tobie pozostawiam korzystanie z popularności wśród lokajów i kucharek.
— Moja Elwiro — rzekła hrabianka, hamując wzburzenie — proszę cię bardzo, o wytłumaczenie służbie, że ma wykonywać moje tylko rozkazy i niczyje więcej.

A notariusz tymczasem gnał co sił do Barcelony, by uprzedzić Zorskiego. Znał doskonale okolicę, więc jechał naprzełaj, omijając starannie szosę, na której mógłby się spotkać z doktorem.
Wkrótce był już na miejscu. Przede wszystkim pośpieszył do właściciela hotelu „L‘Homme grande“, u którego Landola wynajął pokój celem sprowadzenia porwanego Mariana i uprzedził go, by nie mówił nikomu, kim był wynajmujący, po czym pośpieszył do portu.
Landola znajdował się właśnie na pokładzie.
— A, sennor Kortejo — przywitał notariusza — nie spodziewałem się tak prędko pańskiej wizyty.
— Przyjechałem pana uprzedzić, że sprawa wykryła się, wóz pański został zauważony i wiadomo już kogo pan na nim wiózł. Za godzinę może tu przyjechać w pogoni za panem pewien jegomość, który lubi wtykać nos w nieswoje sprawy.
— Ba, dużo mi zrobi! Jestem już gotów do wyjazdu i za kwadrans mogę podnieść kotwicę. Chodź pan na chwilę do kajuty, aby zakończyć nasze rachunki.
— A jak się ma wasz więzień?
— Doskonale: leży pod pokładem związany jak bela, nie może się ruszyć, nie wie o świecie Bożym i zanim się dowie, będziemy już daleko.
W kwadrans później spoglądał Kortejo z triumfującym uśmiechem na statek korsarski, który wypłynął na pełne morze.


Rozdział 13.
NA TROPIE.

Gdy Zorski dojechał do gościńca, przekonał się, że ślad ściganego przezeń wozu znika wśród śladów dziesiątków innych pojazdów. Energiczny doktór nie tracił wszakże nadziei i postanowił spytać się po drodze, czy nie widziano wozu, na którym jechało kilka obcych w okolicy osób, sądząc bowiem ze śladów musiało ich być co najmniej sześciu.
Na szczęście spotkał pastucha, po którego niewyspanej twarzy nietrudno było poznać, że noc spędził na polu. Doktór skierował ku niemu konia i zapytał:
— Czy byłeś w nocy na pastwisku.
— Tak jest, sennorze.
— Czy jechało tędy dużo wozów?
— Nie, sennorze, tylko jeden.
Doktór wyjął dukata i pokazując go pastuchowi, pytał dalej:
— Czy nie wiesz, dokąd jechali?
— Do Rodrigandy, a później z powrotem w stronę Barcelony.
— A jakie mieli konie? — pytał Zorski dalej.
— Jeden był gniady, a drugi siwy.
— Dawno temu jechali?
— Godzinę przed północą, a może i wcześniej jechali do Rodriganda, a w dwie godziny później z powrotem.
— Kto tam był na tym wozie?
— Czy ja wiem? Jacyś majtkowie.
— Nie znasz żadnego z nich?
— Nie, oni nie z naszej wsi.
— Czy wiesz napewno?
— Tak, bo właśnie rozpaliłem ogień koło drogi i piekłem kasztany więc ich widziałem tak samo dobrze jak pana, sennorze.
— Jak wyglądali?
— Czy ja wiem, sennorze, jak to powiedzieć? Chłopy były duże, zdrowe, wyglądały na zbójów, mieli na sobie marynarskie bluzy i czapki. Jechali pędem i nie patrzyli się na mnie tak, jakby się lu—dzi bali. Pewno co ukradli gdzieś i właśnie uciekali. Nieprawdaż, sennorze?
Doktór uśmiechnął się, dał dukata domyślnemu pastuchowi i pojechał dalej.
Uzyskane od pastucha informacje były bardzo cenne, teraz więc pytał doktór w przydrożnych oberżach i karczmach, czy nie widziano wozu, na którym jechali marynarze. Niewiele się jednak dowiedział w ten sposób, gdyż jak się okazało, karczmarze spali o tej porze, gdy wóz przejeżdżał. Wreszcie stracił już nadzieję odnalezienia porwanego porucznika i począł myśleć o powrocie.
Nagle zauważył samotnie stojącą gospodę, przed którą znajdowały się żłoby na znak, że tu mogą wypoczywać podróżni i ich konie. Zorski był już mocno zmęczony i głodny, zsiadł więc z konia i wszedł do gospody. Karczmarz był rozmowny niezmiernie, zaraz też wdał się w pogawędkę ze swym gościem, który wszakże nie miał ochoty na rozmowę i dawał mu krótkie odpowiedzi na jego ciekawe pytania.
— Dokąd to sennor zmierza? — badał gospodarz.
— Wprost przed siebie — burknął Zorski niechętnie.
— Czy nie do Barcelony?
— Może i tak.
— To sennor jeszcze nie wie, gdzie jedzie?
— Nie.
— Aha, to pewno zależy od jakiejś wiadomości, którą sennor ma otrzymać w podróży?
— Hm... niezupełnie tak, szukam kogoś.
— Gdzie?
— Tu na drodze.
— Pan żartuje — zaśmiał się gadatliwy gospodarz — taki inteligentny sennor miałby coś szukać na drodze?
— Szukam wozu, który tędy przejechał w nocy — odpowiedział Zorski — widzieliście go może?
— A możem i widział, bo mam lekki sen i jak tylko ktoś jedzie drogą, budzę się i wyglądam przez okno. Jak wyglądał ten wóz?
— Zaprzężony był w dwa konie. Jeden z nich był siwy, a drugi gniady. Jechali na nim marynarze.
— Aha! — pokiwał głową gospodarz — kiedyż to było?
— Wieczorem jechali tędy do Rodriganda, a około świtu wracali w stronę Barcelony.
— Całkiem słusznie — potakiwał karczmarz.
— Widzieliście ich? — zapytał doktór.
— Tak, sennorze, wstąpili do mnie, gdy jechali do Rodriganda.
— Doprawdy? — uradował się doktór? — Widzieliście ich? Znacie ich może?
— Znam tego, który powoził.
Zorski wyjął z kieszeni złotą monetę dziesięciodukatową i rzekł: — dostaniecie to, jak mi powiecie wszystko, co wiecie o tym człowieku.
Oczy karczmarza zabłysły radością. Gospoda jego należała do najuboższych w okolicy i nieczęsto zdarzała mu się taka gratka.
— Proszę dać, sennorze — rzekł.
— Dam, ale naprzód musicie mi powiedzieć wszystko, co wiecie.
— Aha, pan myśli, że ja nic nie wiem, wycyganię ten pieniądz i nic nie powiem? — roześmiał się gospodarz — dobrze, niech pan pyta.
— Czyj był ten wóz?
— Jednego gospodarza z Barcelony.
— Jak on się nazywa?
— Nie pamiętam. Wiem tylko, że to jest właściciel hotelu „L‘Homme grande!“
— Czy on był na wozie?
— O nie sennorze, on nie taki głupi.
— Jakto? Co to ma znaczyć?
— A któżby to chciał się zadawać z Landolą, sennorze? Landola nawarzy piwa, wsiądzie na statek i pojedzie w świat, a hotelarz zostanie i będzie je musiał wypić.
— O jakim piwie mówicie? — nie pojmował Zorski. — Kto to jest ten Landola.
— Kapitan okrętu „La Pendola”.
— Ale co kapitan okrętu ma wspólnego z tym wozem?
— A no przecież siedział na tym wozie, a ci marynarze to byli jego ludzie ze statku.
— No dobrze, ale dlaczego mówicie, że on jakiegoś piwa nawarzy?
— Bo to największy łotr, jakiego świat widział, sennorze. Ten zbój porywa ludzi, handluje niewolnikami, napada na okręty handlowe, to poprostu — korsarz. Jak gdzieś jechał w nocy to pewno na czyjąś szkodę.
— No, a cóż na to policja? — spytał doktór. — Czy to w Hiszpanii nie ma kary na takich łotrów.
Gospodarz uśmiechnął się i spytał chytrze: — sennor pewno cudzoziemiec, nie Hiszpan?
— Tak, jestem z daleka.
— To zaraz widać, sennorze. — Hiszpan nie pytałby: co na to policja? — Wiedziałby, że nasza policja służy temu, co lepiej zapłaci...
— Aha, a może wiecie dokąd jechał ten Landola?
— Do Rodriganda — odpowiedział gospodarz bez wahania.
— Czy ma tam znajomych?
— A pewno.
— To gadajcież tak odrazu! — zniecierpliwił się Zorski — widzę, że wiecie wszystko, co się dzieje w okolicy, a trzeba z was każde słowo wyciągać jak obcęgami.
— Sennorze — odpowiedział karczmarz z flegmą — taka złota moneta dużo warta, za tyle pieniędzy warto dużo opowiedzieć, ale musi pan dużo pytać.
— Dobrze — rzekł doktór z uśmiechem — mówcie: do kogo ten Landola mógł jechać?
— Do głównego administratora Rodriganda, Gasparina Korteja.
— Jakto? Oni się znają?
— Jak łyse konie, sennorze, przecież to wspólnicy.
— Co? — zdziwił się lekarz. — Kortejo jest wspólnikiem zbója morskiego i porywacza ludzi? A cóż na to hrabia Rodriganda?
— A cóż hrabia? — powtórzył gospodarz, Ślepy, chory, umierający prawie, nie wie o niczym i ten Kortejo kieruje na zamku wszystkim, jak mu się podoba.
— No, teraz już ślepy ani umierający nie jest — rzucił lekarz.
— Święta Madonno, więc to prawda? — zdziwił się karczmarz — słyszałem, że hrabianka sprowadziła do ojca z zagranicy jakiegoś lekarza, który mu wyświdrował kamień, a potem miał oczy wyleczyć, choć hrabia już od kilkunastu lat ślepy. Myślałem, że ludzie bajki opowiadają o tym doktorze, a to widocznie prawda.
Zorski kiwnął głową.
— No, no! — dziwował się karczmarz — to nie do wiary poprostu: wyświdrował kamień taki wielki jak gzyms u okna. Widać temu doktorowi czart pomaga, bo to nieludzka moc...
— No, ale powiedźcie lepiej, co wiecie o notariuszu i hrabim.
— A tak — hrabia był ślepy, a ten Kortejo tak go potrafił oplątać, że mu ufał i zrobił swoim pełnomocnikiem prawnym.
— No i co z tego?
— Ten Kortejo to taki sam łotr jak jego wspolnik Landola. Już on hrabiego wyszykuje jak się należy!
— A hrabia nic o tym nie wie? — spytał doktór.
— Skąd ma wiedzieć? Przecież nikt takiemu wielkiemu panu nie powie, że go okradają. Zresztą ten Kortejo chytry lis: on po to spółkę zrobił Z Landolą, żeby się nikt nie domyślił z czyich pieniędzy tak się bogaci.
— Skąd wy to wszystko wiecie? — zapytał powątpiewająco lekarz. — Czyście pewni tego wszystkiego?
— Jabym na to przysiągł w kościele! — odpowiedział gospodarz — przecieżem tu urodzony i wychowany, słyszę, co ludzie mówią i znam wszystkich w okolicy.
— Aha, a jak tu byli ci majtkowie toście nie słyszeli przypadkiem, o czym mówili? — Nie, trzymali się kupą i rozmawiali szeptem.
— A jak jechali z powrotem, toście nie widzieli, co mieli na wozie? — badał doktór dalej.
— Nie, jechali pędem, jakby ich kto gonił — odparł karczmarz i znacząco dodał: jeżeli sennorowi coś zabrali, to może sennor za nimi gonić do Barcelony, ale ja tobym wolał dać pokój, bo to zbóje i policja z nimi spółkę trzyma...
— Dobrze — odpowiedział Zorski — pomyślę o tym jeszcze. Macie tu wasze dziesięć dukatów. Zarobiliście je uczciwie.
Uradowany karczmarz schował pieniądz. Zorski dopłacił jeszcze za wypite wino i zabierał się do odejścia. Nagle na gościńcu zatętniły kopyta końskie i ukazał się pędzący cwałem chłopak stajenny z Rodriganda.
Posłaniec zauważył uwiązanego przed domem konia Zorskiego, zatrzymał więc swego wierzchowca, zeskoczył z niego i wszedł do izby.
— Co za szczęście, że tu pana doktora spotykam! zawołał.
— Szukasz mnie? — zdziwił się Zorski.
— Tak jest, sennorze.
— A to z jakiej racji?
— Łaskawa kontezza wysłała mnie i czterech jeszcze chłopaków, żebyśmy znaleźli sennora i sprowadzili z powrotem do zamku.
— Czy się coś stało?
— Tak, sennorze: don Emanuel zachorował.
— Co? — zląkł się lekarz — czy na oczy?
— Nie, sennorze — odpowiedział chłopiec niechętnie i obróciwszy się tyłem do gospodarza, szepnął, wskazując na czoło: — tu zachorował.
— Tu? — szeptem również spytał Zorski — to niemożliwe, to chyba pomyłka.
— Nie, sennorze, pan się sam przekona.
Zorski zmarszczył brwi. Przez chwilę zastanawiał się w milczeniu, po czym spytał: — Czy mogę się w Rodriganda obejść tymczasem bez ciebie?
— Z pewnością, sennorze.
— A chcesz zarobić parę dukatów.
— A czemuby nie, panie doktorze.
— Jedź więc do Barcelony. Rozejrzyj się w porcie i dowiedz, czy jest tam jeszcze statek kupiecki „La Pendola”, kiedy odpływa i dokąd. Zrozumiałeś?
— Tak, panie doktorze.
— Ale uważaj, spraw się tak, żeby nikt się nie domyślił pocoś przyjechał. Gdybyś spotkał sennora Kortejo, nie mów mu nic.
— Dobrze, sennorze.
— No to jedź, a jak się dobrze sprawisz, to cię nagroda nie ominie.
W godzinę później Zorski był już w Rodriganda.
Powitał go kasztelan, który zaraz na wstępie począł załamywać ręce i lamentować.
— Co za nieszczęście, panie doktorze! — jęczał. — Przecież pan hrabia zupełnie oszalał. O Boże, ktoby to mógł przypuścić? Taki dobry i sprawiedliwy pan! Ach jaka szkoda!
— Więc to prawda? — spytał Zorski, zeskakując z konia. — Toż to nie do wiary poprostu!
— Moja Elwira mówi to samo, panie doktorze, ale cóż z tego, kiedy hrabia naprawdę chory.
— Kto jest przy don Emanuelu?
— Donna Róża. Ach, sennorze, gdyby pan wiedział, co tu się działo! Hrabia Alfons ogłosił się panem Rodriganda i chciał sprowadzić doktora od wariatów, ale nasza dzielna kontezza wyrzuciła go za drzwi jak psa, zamknęła się z ojcem i teraz nie wpuszcza tam nikogo.
Zorski skinął głową i pobiegł po schodach na górę.
Dwaj służący, którzy stali przy drzwiach wpuścili go bez przeszkody. Widocznie taki mieli rozkaz od hrabianki.
Don Emanuel, leżał w łóżku z obwiązaną głową, obok niego zaś siedziała Miss Amy i tonąca we łzach Róża.
Na widok ukochanego biedne dziewczę rzuciło mu się z płaczem na szyję.
— Mój ojciec! — łkała — mój biedny ojciec!
Doktór pocałował ją w czoło i szepnął: — Zo—staw mnie teraz, ukochana. Nie ma ani chwili do stracenia. Muszę ratować chorego.
Dzielna dziewczyna opanowała się natychmiast.
— O tak, Karlosie — rzekła — ratuj tatusia. Nie będę ci przeszkadzała.
Zorski przystąpił do chorego. W jednej chwili twarz jego stała się poważna i skupiona, a wzrok stanowczy i rozkazujący.
Zdjął zimny okład z głowy chorego i zbadał jego puls. Hrabia drżał z trwogi, choć Zorski robił wszystko nadzwyczaj ostrożnie i delikatnie.
— Dajcie mi spokój! — powtarzał — jestem Alimpo... pański wierny Alimpo.
Wreszcie, ukończywszy badanie, stanął tak, by chory mógł widzieć dokładnie jego twarz i spytał:
— Kim jestem?
— Nie wiem... nie wiem... bełkotał chory.
— A pan kim jest?
— Jestem... jestem Alimpo... pański wierny Alimpo!
— Pan nie jest Alimpo — rzekł Zorski — przypomnij pan sobie kim pan jest?
— Nie wiem... jestem Alimpo — plótł hrabia swoje.
— Ależ zastanów się pan — cierpliwie przekonywał go Zorski — przecież pan nie jest Alimpo! Kim pan jest?
— Czego wy odemnie chcecie... przecież wiem, kim jestem... jestem Alimpo.
Teraz doktór próbował użyć groźby, by w zamglonej pamięci chorego wywołać poczucie rzeczywistości.
— To nieprawda! — rzekł groźnie. — Mów, pan kim jesteś?
— Jestem... jestem... Alimpo... pański wierny, Alimpo.
— Kłamiesz! — krzyknął Zorski. — Nie jesteś Alimpo! Przyznaj się, kim jesteś.
Obie damy zlękły się okropnie, a chory blady, drżący z przerażenia schował się pod kołdrę.
Doktór ściągnął mu ją z głowy i krzyknął z całej siły: — No, mów prawdę, kim jesteś!
Róża zakryła twarz rękami, a chory wił się na łóżku, drżąc z przerażenia i wciąż bełkotał.
— Nie róbcie mi nic złego... boję się... ja nic nie wiem...
Żorski zaciął usta.
— Wybaczą mi panie, że w ich obecności podniosłem głos — rzekł, zwracając się do dziewcząt — niestety byłem do tego zmuszony. Proszę jak najprędzej dostarczyć mi wody, kilka czystych chustek i miskę.
— Czy ojcu grozi niebezpieczeństwo? — zapytała Róża, blada jak trup.
— Nie wiem jeszcze — odpowiedział doktór wymijająco i wyszedł.
Strumień rzęsistych łez trysnął z oczu biednego dziewczęcia. — Ojciec jest zgubiony bez ratunku — pomyślała — Karlos nie chce mówić, ale widocznie nie ma żadnej nadziei.
Mimo rozpaczy wszakże rozkazała, by tychmiast podano wszystko, czego żądał Zorski i gdy doktór wrócił do pokoju chorego znalazł już. wszystko przygotowane.
Doktór raz jeszcze przyjrzał się choremu po czym spytał:
— Co hrabia dzisiaj jadł lub pił?
— Tylko jedną filiżankę czekolady — odpowiedziała Róża.
— Kto ją przygotował?
— Ja sama.
— Kto przyniósł tę czekoladę?
— Jeden ze służących.
— Czy to człowiek pewny i wierny?
— Najzupełniej, ale dlaczego pan pyta, doktorze.
— Bo don Emanuel jest otruty.
Róża zachwiała się jak rażona piorunem i byłaby upadła, gdyby jej nie podtrzymała Amy.
— Nie wolno mi ukrywać prawdy — mówił doktór dalej — hrabiego otruto najsilniejszą ze wszystkich znanych mi trucizn. Nie tracę jednak nadziei uratowania don Emanuela, gdyż dawka trucizny była widocznie za słaba, by zagrażała jego życiu.
Zaraz też z całą energią przystąpił do ratowania chorego. Hrabia przerażony odbywającymi się wokoło niego przygotowaniami nie stawiał żadnego oporu i pozwolił robić ze sobą wszystko.
Przede wszystkim zmusił go doktór do zażycia środka na wymioty.
Skutek był natychmiastowy, ale widocznie ra—tunek ten był już spóźniony, gdyż ani jedna kropla zatrutej czekolady nie wydobyła się z żołądka.
— To było do przewidzenia — pomyślał Zorski — przecież od śniadania hrabiego upłynęło już pięć godzin. Puścił krew pacjentowi, nalał kilka kropel do szklanego naczynia i kazał złapać parę much.
Gdy mu je przyniesiono, wpuścił je do tego naczynia i zaprosił obie panny do obserwowania tego, co teraz zajdzie.
Muchy poczęły łakomie zlizywać krew hrabiego, wkrótce jednak poczęły się kurczyć i wić, wreszcie powyzdychały co do jednej.
— Nie omyliłem się — rzekł Zorski — hrabiemu dolano do czekolady trucizny. Trucizna ta w większych ilościach powoduje niezwłocznie śmierć, w mniejszych szaleństwo. Dla pozbawienia człowieka rozumu wystarczą dwie krople tylko i te ktoś musiał domieszać do czekolady. Widocznie ktoś chciał hrabiego przyprawić o pomięszanie zmysłów..
— Czy jest jakaś nadzieja? — spytała Róża z drżeniem. — Czy ojca można jeszcze uratować?
— Można — odpowiedział Zorski — można nie tylko uratować, ale i uleczyć całkowicie.
— Ach, uczyń to, doktorze — błagała Róża — będę ci wdzięczna za to do grobu.
— Zrobię to, donno Różo, ale jeszcze nie w tej chwili, bo ojciec pani jest bardzo osłabiony i mógłby nie wytrzymać działania antydotum[10].
Hrabianka opuściła główkę. W pięknych jej oczętach zakręciły się łzy.
— Panie doktorze — spytała Amy cicho — czemu to don Emanuel powtarza ciągle, że jest kasztelanem Alimpo.
— Całkiem poprostu, miss Amy — odpowiedział doktór — trucizna ta powoduje zanik pamięci, lęk śmiertelny, a w końcu całkowite obłąkanie. Otóż w chwili, gdy don Emanuel tracił pamięć nadszedł kasztelan i hrabia zachował w zanikającej swej świadomości jego imię i dlatego zdaje mu się, że on to właśnie jest kasztelanem Alimpo. Przed kwadransem próbowałem w nim zbudzić resztki pamięci, ale było już zapóźno, trucizna działała za długo.
— Doktorze — prosiła Róża drżącym głosem — powiedz mi prawdę, czy ojca można jeszcze uratować? Czy jest jakieś lekarstwo na tę truciznę?
— Jest, donno Różo. — odpowiedział Zorski — ale otrzymam je dopiero wówczas, gdy ktoś zgodzi się poświęcić dla dona Emanuela.
— Gotowa jestem na wszystko byle ratować ojca, doktorze — zawołała Róża — jeśli trzeba, poświęcę życie nawet.
— Tyle nie żądam — uśmiechnął się lekarz — zresztą to, czego mi trzeba, dostarczyć mi może tylko mężczyzna, który się nie ulęknie śmiertelnego niebezpieczeństwa i zgodzi się zaufać mi całkowicie.
— Ale jakiż to środek ma pan na myśli, doktorze? — spytała Róża ze zdumieniem.
— Don Emanuela uratować może tylko piana człowieka łaskotanego na śmierć — odpowiedział doktór. — Piana taka należy do najsilniejszych trucizn i zmieszana z „Capsicum“ daje skuteczną odtrutkę. Niech pani jednak nie sądzi, że człowiek, który piany tej ma dostarczyć, musi umrzeć. Bynajmniej — wystarczy doprowadzić go tylko do przedśmiertnych drgawek i w odpowiedniej chwili przerwać łaskotanie. Nie przeczę, że jest to eksperyment niezmiernie niebezpieczny i bolesny, któremu poddać się może tylko silny mężczyzna. Gdyby ktoś z was umiał się do tego zabrać, pozwoliłbym dokonać na sobie tego eksperymentu, ale wobec tego, że takiego nie ma, a ja jako lekarz jestem hrabiemu potrzebny, musimy poszukać jakiegoś odważnego człowieka, który nie zlęknie się tak okropnej tortury.
— Ach, któż się na to zgodzi? — powątpiewała hrabianka.
— Niech pani każe ogłosić między mieszkańcami wioski, że ten, kto się zgłosi, otrzyma wielką nagrodę a znajdzie się ktoś na pewno.
— Obawiam się, że się nikt nie zgłosi — pokręciła głową Amy — to za wielkie ryzyko.
Wtem odezwał się kasztelan, który parę minut temu wszedł do pokoju i stał obok swej żony.
— Elwiro — zagadnął ją cicho — wszak oboje kochamy naszego łaskawego pana hrabiego?
— Tak — odpowiedziała pani Elwira.
— A naszą pannę hrabiankę również.
— Tak, mój mężu.
— Czyż nie zrobiłabyś wszystkiego, byle tylko uratować pana hrabiego.
— O tak, mój Alimpo, gdybym tylko mogła.
— I ja też, moja kochana Elwiro i dlatego zgłoszę się do usług pana doktora.
Wszyscy spojrzeli ze zdumieniem na małego kasztelana, który zazwyczaj nie odznaczał się zbytnim bohaterstwem. Kasztelanowa w pierwszej chwili wydawała się być zaskoczona, później wszakże podniosła głowę dumnie i rzekła z patosem:
— Wiedziałam oddawna, że jesteś odważny, Alimpo i zawsze wstrzymywałam cię. Tym razem wszakże nie będę ci broniła, okazać swego bohaterstwa. Idź więc, Alimpo, dokonaj ofiary i uratuj naszego kochanego don Emanuela.
Wszyscy szeroko otworzyli oczy. Czegoś podobnego nikt się nie spodziewał po tej parze poczciwych, niezmiernie śmiesznych ludzi.
— Mój drogi Alimpo — zapytał doktór — czy zdajecie sobie sprawę z tego, co chcecie uczynić?
— Tak, panie doktorze.
— Czy wyobrażacie sobie, jakie was czekają męki?
— Wiem, bo czytałem o tym kiedyś w pewnej książce.
— I to was nie przestrasza? Gotowi jesteście wziąć na siebie takie tortury?
— Tak jest, panie doktorze. Dla naszego pana hrabiego warto znieść najokropniejsze tortury.
— Dobrze — rzekł lekarz — zastanowię się nad waszą propozycją. W tej chwili zresztą hrabia jest za słaby na taką kurację i dlatego będziemy musieli zaczekać parę dni.


Rozdział 14.
CYGANIE.

Wieczór już się zbliżał, gdy notariusz wracając z Barcelony, wjechał w gęsty las.
Nagle zatrzymał konia zdumiony: na pustej zwykle polance leśnej rozłożyli się obozem cyganie. Wszędzie płonęły ogniska, rozstawione były, namioty, między którymi krążyli liczni dziwacznie ubrani, czarni i obdarci włóczędzy cygańscy. Koło jednego z ognisk zauważył Kortejo starą kobietę, której postać wydała mu się znana.
— Wszak to matusia Carba? — pomyślał, uśmiechając się z zadowoleniem. — Co za niebywały traf, że ją tu spotykam, akurat w tej chwili, kiedy mi się może przydać.
Tymczasem cyganie zauważyli go i otoczyli gwarnym, pstrym i krzykliwym kołem.
— Powróżyć, powróżyć, karty stawiać! — wołała młoda dziewczyna, czarna jak węgiel o pięknych, białych zębach.
— Nie słuchaj pan jej, sennorze! — wolała stara cyganka — ona nic nie wie. Ja panu powiem wszystko, co tylko zechcesz.
— Panie, panie, złoty panie, parę groszy! — wołały dzieci, których cała kupa uczepiła się konia notariusza.
Kortejo nie zważał na nagabujących go zewsząd cyganów i przepychał się koniem ku jednemu, w którym poznał starego znajomego.
— Hej Garbo! — zawołał — chodźcie no tu.
Stary cygan podniósł się z ziemi i podszedł ku przybyłemu.
— A sennor Kortejo! — zawołał. — Witajcie, dostojny panie!
Czy nie macie czasem odrobiny tytoniu dla biednego chłopa?
— Dostaniesz odemnie więcej niż jedną fajeczkę, ale musisz na to zarobić.
— Zarobić? Czemuby nie, sennorze? Czy to ja raz pracowałem dla pana? Myślę, że chyba nie był pan niezadowolony ze mnie. A jest jaka robota?
— Czy matusia Carba jest?
— Jest, a jakże. Siedzi tam przy ogniu.
— To mi potrzymaj konia. Zsiądę na chwilę.
Zsiadł z konia, i podszedł do ogniska, nad którym wisiał kociołek z gotującą się strawą. Stara kobieta mieszała w kotle warzęchą, nie zważając na podchodzącego do niej notariusza.
— Dobry wieczór! — pozdrowił ją Kortejo.
Cyganka nie raczyła się obejrzeć nawet i tylko mruknęła w odpowiedzi:
— Kto tam?
— Stary przyjaciel, Carba.
— Jak się nazywa?
— Obejrzyj się, to się dowiesz. Cóż to, czy róża Gitanów[11] stała się taka dumna, że już nie chce spojrzeć nawet na swego dawnego wielbiciela?
Teraz dopiero obejrzała się Carba. Twarz mimo podeszłego wieku zachowała ślady niezwykłej piękności, a postawa była dumna, jak u królowej choć ta „róża Gitanów“ była odziana w najstraszniejsze łachmany.
— A, Kortejo — pozdrowiła poufale — żyjesz jeszcze? Myślałam, że już jesteś w piekle.
— A czemu miałbym tam być?
— Bo ci się to słusznie należy.
Notariusz zaśmiał się.
— Ty, jak widzę, nie zmieniłaś się wcale — rzekł.
— Ja taką, jaką jestem, zostanę do śmierci — odpowiedziała stara dumnie.
— Aha, a więc chyba jesteśmy jeszcze przyjaciółmi po dawnemu, Carba?
— No, chyba — odpowiedziała stara chytrze — przecieżeśmy się nie poobrażali na siebie.
— Zdaje się, że nie — odpowiedział Kortejo — przecież nie było za co.
— Chyba za to, żeś nam pan ostatnio źle zapłacił — mruknęła stara.
— Ha-ha-ha! — zaśmiał się notariusz. — Nie pleć byle czego. Gasparino zawsze dobrze płaci.
— Ale roboty wymaga dobrej i dyskretnej.
— Hm, to nie grzech. Gdybyście się mogli podjąć, to i teraz moglibyście coś zarobić.
— A masz pan dla nas jakąś robotę?
— Może i miałbym, gdybyście nie żądali za dużo. Jakie są teraz wasze ceny?
— Te same, co dawniej.
— Trup? — spytał krótko Kortejo.
— Zwyczajny, tysiąc dukatów.
— Zniknięcie?
— Pięćset.
— Kasę, którą bierzecie, nie otwierając jej?
— Pięćset.
— Przetrzymanie u siebie dziewczyny albo chłopca?
— Trzysta.
— Otworzyć grób?
— Sto.
— To wy naprawdę drzecie tak, jak dawniej.
— A czy inni taniej te rzeczy załatwiają, sennorze? Przecieżeś przez ten czas, co nas nie było, robił interesy z kapitanem „brygantów”? Czy on brał mniej od nas?
— No... nie — przyznał notariusz — z niego też porządna pijawka.
— A czyś przynajmniej zadowolony z pracy jego ludzi?
— Prawdę powiedziawszy, nie. Żałowałem niedawno, że was nie ma, bo miałem do załatwienia delikatne polecenie.
— No, to możemy ci się za to teraz przydać.
— No, spróbuję. A więc trup kosztuje tysiąc dukatów?
— Tak, ale, jak ci powiedziałem, zwyczajny.
— A niezwyczajny?
— To zależy od okoliczności, trudności, stanu, bogactwa...
— Na przykład, hrabia?
— Co? — zdziwiła się Carba — czyżbyś ty naprawdę miał na myśli...

Urwała i machnęła znacząco ręką w stronę Rodrigandy.
— A czemu nie? — odpowiedział notariusz.
— Trup czy tylko zniknięcie? — pytała, mierząc go chytrym spojrzeniem, cyganka.
— To jeszcze nie rozstrzygnięte. Muszę się zastanowić. Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, jaka cena.
— To także nierozstrzygnięte — odpowiedziała Carba tym samym tonem — musielibyśmy się zastanowić.
— A to czemu? — zniecierpliwił się Kortejo.
— Byliśmy w Rodriganda. Tam teraz zamęt wielki i hrabia jest pod silnym nadzorem, więc niebezpiecznie byłoby próbować.
Oczy chytrego notariusza błysnęły triumfem. Domyślił się, co zaszło, ale z niewinną miną spytał?
— A cóż się tam stało?
— Hrabia zachorował.
— Na co?
— Tego mi się nie udało dowiedzieć, choć sama byłam na zamku. Słyszałam, że jakiś doktór Zorski powrócił i ma go leczyć.
— To mu się tak łatwo nie uda — powiedział Kortejo.
— Aha — domyśliła się stara — pan coś o tym wie, jak widzę.
— Może i wiem — mruknął notariusz, niezadowolony, że przeniknięto go — ale to już nie wasza sprawa. Czy chcecie się podjąć roboty dla mnie?
— A pewnie.
— Przyjdź o północy do parku, to się rozmówimy. Będę czekał pod dębem, jak zwykłe.
— Dobrze, przyjdę.
Kortejo wstał i podszedł do konia. Cyganie, którzy nie śmieli przeszkodzić rozmowie jego z sędziwą przewodniczką gromady, teraz otoczyli go znów kołem.
Notariusz skąpy był ogromnie, ale chcąc zaskarbić sobie przychylność bandy, rozdał wszystkie papierosy, jakie posiadał, rzucił dzieciom kilkadziesiąt groszy i odjechał.

Po powrocie do Rodriganda udał się do swej pobożnej przyjaciółki i od niej dowiedział się, co zaszło podczas jego nieobecności na zamku.
Wieść o lekarstwie, jakiego zamierzał użyć Zorski, wprawiła go w zły humor.
— Tam do djabła! — klął. — Ten polski przybłęda ciągle mi włazi w drogę! Carramba! Skąd jemu na myśl przyszło, że piana człowieka może być użyta jako odtrutka?
— A czy to skuteczne lekarstwo? — spytała Klaryssa bojaźliwie.
— Niestety, tak. Ten doktór to djabel nie człowiek, wszystko wie i umie. Myślałem, że tym razem się nie pozna, ale omyliłem się. Ten drab zna największe tajemnice i dlatego trzeba się go pozbyć.
— I ja tak myślę — przyklasnęła zacna siostrzyczka — mówił on podobno, że gdy hrabia odzyska przytomność, będzie można wykryć tego, co go otruł.
Kortejo spochmurniał.
— Czy nie mógłbyś być ze mną szczerym? — zaczęła Klaryssa. — Czy nie mógłbyś mi powiedzieć...
— Ciekawość to pierwszy stopień do piekła — przerwał notariusz. — Kto trzyma język za zębami, nigdy źle na tym nie wychodzi. Ale swoją drogą hrabia nie powinien nigdy odzyskać przytomności.
— Cóż więc zamierzasz? — spytała Klaryssa.
Ale na to pytanie nie dostała odpowiedzi.

O północy zakradł się notariusz do parku, gdzie pod umówionym drzewem czekała nań już Carba.
— Dobry wieczór — powitała go — jakże się ma hrabia?
— Musi umrzeć — z ponurą stanowczością odpowiedział notariusz.
— Jak to rozumieć, sennorze? Czy jest nieuleczalnie chory?
— Nie, ale trzeba się go pozbyć.
— Aha, rozumiem.
— I wy to macie zrobić.
— Dobrze, ale to będzie dużo kosztowało.
— Ile?
— Don Emanuel jest hrabią...
— Wiem o tym — przerwał notariusz — ale chciałby wiedzieć, ile ma kosztować jego śmierć.
— Don Emanuel jest bardzo bogaty — ciągnęła cyganka dalej, nie zważając na zniecierpliwienie notariusza — don Emanuel jest wielkim i potężnym panem.
— Nie baj tyle, tylko mów po prostu, ile chcesz?
Carba zastanowiła się chwilę, po czym spytała:
— A ile pan da?
— Tymczasem nic. Powiedz, ile chcesz, to będę wiedział na ile mogę się zgodzić.
— To zależy od tego, w jaki sposób don Emanuel ma być zgładzony — odpowiedziała cyganka.
— Zmiażdżony w przystępie szalu.
— Aha, rozumiem — domyśliła się cyganka. — Będzie się to nazywało, że uciekł w przystępie szalu z zamku, zleciał ze skały i rozbił się na miazgę. Czy tak?
— Tak — potwierdził notariusz.
— Hm, niegłupi jesteś, sennorze, wcale niegłupi. Pozbędziesz się hrabiego, a nikomu przez myśl nawet nie przejdzie, że to twoja robota! Ale powiedz, w jaki sposób my się dostaniemy do hrabiego? Przecież go pewnie pilnują, jeżeli on naprawdę oszalał.
— Pilnuje go na zmianę doktór Zorski albo córka. Poza tym nie ma tam nikogo. Ja mam klucz od biblioteki, która przylega do pokoju hrabiego. Wpuszczę was tam, a jak wy się sprawicie, to już wasza rzecz. Za darmo pieniędzy nie dostaniecie.
— Nie obawiaj się, sennorze, nasi ludzie pracują, jak się należy. Poślę Garba, on to już załatwi.
— Dobrze, on właśnie zdatny do tych spraw. Powiedz no tylko, matusiu, ile ze mnie myślicie zedrzeć za tę robotę?
— Dziesięć tysięcy dukatów.
— Co-o-o? Tyś chyba zwariowała?
— Sennorze, jak chcesz mieć dobrą i czystą robotę, musisz dobrze zapłacić.
— Ale dziesięć tysięcy dukatów! Toż to cały, majątek. Tyś się trochę zagalopowała, moja kochana.
— Sennorze, śmierć hrabiego dla was warta o wiele więcej — uśmiechnęła się cyganka. — Przyznacie to chyba?
Notariusz zamilkł, niezadowolony był z obrotu, jaki przyjmowała rozmowa. Stara domyślała się więcej, niż życzyłby sobie.
— Przyznasz chyba, sennorze, żeś zawsze był z nas zadowolony i że nie zrobiliśmy ci zawodu, jak ten łajdak kapitan „brygantów“, z którym ostatnio robiłeś interesy.
— To prawda — przyznał notariusz — ten łobuz bierze pieniądze z góry, a później nie załatwia sprawy wcale.
— No więc, a nam zapłacisz po robocie.
— Dobrze — zgodził się wreszcie. — Sprawcie się dobrze, a obrobimy jeszcze jeden interes.
— Chcesz zabić jeszcze kogoś, sennorze?
— Tak.
— Kogóż to?
— Pewnego przybłędę, z zagranicy, doktora Zorskiego.
Po twarzy cyganki przemknął dziwny jakiś błysk, ale głos jej pozostał obojętny.
— Czy on ma być usunięty jednocześnie z hrabią? — spytała.
— Nie, musimy zaczekać jakiś czas, bo dwa śmiertelne wypadki mogłyby wzbudzić podejrzenie.
— Więc teraz mamy sprzątnąć hrabiego tylko?
— Tak.
— Kiedy to mamy zrobić?
— Jutro. Dobierz tylko odpowiednich ludzi, Carba.
— Dobrze, sennorze, przyślę Garba z najdzielniejszymi chłopakami, jakich mamy w taborze.
— A sama nie przyjdziesz?
— Nie, sennorze, to nie dla mnie robota. Za stara już na to jestem. Zresztą, na Garba można polegać, on wszystko załatwi, jak się należy
— Dobrze. Niech jutro o północy będą na tym samym miejscu.
— Dobranoc, sennorze.
— Dobranoc, matusiu.
Rozeszli się. Notariusz ruszył ku zamkowi, cyganka natomiast zagłębiła się w krzaki i czekała.
Po chwili z gęstwiny wynurzyła się jakaś ciemna postać. Był to Garbo.
— Słyszałeś wszystko? — spytała cyganka.
Garbo skinął głową. Oczy jego świeciły, jak węgle.
— Ten Kortejo to największy łajdak, jakiego widziałam w życiu — mruczała Carba — on gorszy od najgorszego Gitana[12], bo Gitano kradnie z głodu, ale nie tknie swoich, a ten wynajmuje morderców na swego pana, u którego tyle lat pracował, u którego dorobił się majątku. A jeszcze chciałby, żebyśmy zamordowali naszego pupila, Zorskiego.
— No, może chcieć — odpowiedział Garbo — tego nie zrobimy.
— A jak będzie z hrabią? Obiecuje nam za jego śmierć dziesięć tysięcy dukatów. Taka gratka nieprędko nam się nadarzy. Co poczniemy, Garbo?
— Czy ja wiem? — zafrasował się cygan.
— Podejmiesz się tej roboty, Garbo?
— Ja? — obruszył się cygan — ja miałbym zabić hrabiego? Nie chcę.
— No, ale dziesięć tysięcy dukatów...
Garbo uśmiechnął się.
— Będziemy je mieli — rzekł — wycyganimy u niego te pieniądze.
— W jaki sposób?
— Wczoraj w Loribie umarł piekarz, jutro ma być jego pogrzeb. Wykopiemy go z grobu, przyniesiemy tu, hrabiego odurzymy i przyniesiemy z sypialni, ściągniemy z niego ubranie, włożymy je na trupa i zrzucimy go w przepaść.
— Aha, toś ty taki mądry! — zawołała Carba. — A co zrobimy z hrabią?
— Ukryjemy go tymczasem, a później...
— No co później?
— Później weźmiemy okup! Jeszcze nam jego dzieci niejeden tysiąc dukatów będą musiały zapłacić za uwolnienie.
— Hm, niezła myśl, ale gdzie my go ukryjemy?
— U mojego przyjaciela Gabrillana w morskiej latarni.
— Brawo, Garbo! — pochwaliła stara — mądrześ to obmyślił! Tam nikt nie zagląda i będziemy go mogli trzymać tak długo, jak zechcemy.
— No to chodźmy.


Rozdział 15.
PROFANACJA ZWŁOK.

Następnego dnia hrabia był bardzo słaby. Leżał cały dzień bez ruchu i zrzadka tylko powtarzał:
— Jestem Alimpo, pański wierny Alimpo!
Przez cały ten czas Alfons nie przychodził do pokoju chorego. Przesiadywał stale u siostry Kiaryssy i wraz z notariuszem knuł plany zemsty. Chciał zrazu z pomocą władzy dochodzić swych praw „dziedzica“ rodu Rodrigandów, ale Kortejo powstrzymał go od tego.
— Zaczekaj jeszcze jeden dzień — mówił tajemniczo — a nuż sytuacja zmieni się na naszą korzyść.

O parę kilometrów od Rodrigandy leżała nieduża wioska Loriba. Tego dnia właśnie odbył się na cmentarzu wiejskim pogrzeb pewnego piekarza. Tego to właśnie trupa zamierzali do swych celów użyć cyganie.
Na krótko przed północą ukazała się na drodze do cmentarza niewielka grupa fantastycznie wyglądających postaci. Byli to Garbo i jego towarzysze.
Po dojściu do muru, otaczającego cmentarz, trzech mniejszych pomiędzy idącymi oddzieliło się od grupy; ostrożny przywódca wysłał trzech chłopców na zwiady, sam zaś z resztą przesadził mur cmentarza i przedostali się do środka.
Zabrali się energicznie do roboty. Łopaty migały szybko w świetle księżyca i w parę minut później trumna została wydobyta na wierzch.
Cyganie otworzyli ją i wydobyli trupa.
— No, chodź z nami, stary — powiedział Garbo, oświetliwszy latarką stężałą twarz umarłego. — Chodź, przespacerujesz się trochę po raz ostatni.
Spuścili trumnę z powrotem w dół, zasypali grób, dwóch cyganów wzięło trupa na barki i cały, ten dziwaczny orszak ruszył w kierunku Rodriganda.
Biednemu piekarzowi nie sądzone było zaznać spokoju nawet po śmierci...
O północy czekali już pod dębem w Rodriganda.
Wkrótce zjawił się notariusz i poprowadził ich do zamku.
Znał tu wszystkie dróżki i zakamarki, toteż po paru minutach cały orszak dotarł niepostrzeżenie do zamku. Teraz ze zdwojoną ostrożnością posuwano się dalej, by nikt z mieszkańców Rodriganda nie zauważył nieproszonych gości.
Unikając najlżejszego szelestu, przedostali się wreszcie złoczyńcy do biblioteki.
— Zaczekajcie — szepnął notariusz — muszę zajrzeć. Może ktoś jest u hrabiego.
Skradając się cichutko, jak kot, podszedł do drzwi i zajrzał przez dziurkę od klucza, po czym skinął ręką na Garba i wskazał mu śpiące w pokoju hrabiego dziewczęta.
— Czy potraficie go wynieść, nie budząc ich? — spytał.
— Rozumie się — odpowiedział cygan szeptem.
— No to do roboty!
Notariusz cofnął się na korytarz i z zapartym tchem przyglądał się zwinnym ruchom cyganów. „Gitani“ jak koty wślizgnęli się jeden po drugim do pokoju don Emanuela, który leżał nieruchomy i blady, jak trup. Przy jego łóżku siedziały Róża i Amy, pogrążone w głębokim śnie. Były tak znużone, że zasnęły obie, jak zabite, choć postanowiły czuwać całą noc.
Po chwili cyganie wrócili, niosąc na rękach bezwładne ciało. Notariusz odetchnął — teraz był pewny wygranej.
Bez szmeru wymknęli się złoczyńcy z swym łupem do parku. Tu dopiero ośmielił się notariusz zapytać:
— Czy on jeszcze żyje?
— Chyba nie — odpowiedział chytry Garbo — przydusiłem go tam w pokoju, żeby nie krzyczał. Widać zrobiłem to trochę za mocno, ale chyba sennor o to nie będzie miał pretensji? Czy teraz zdechnie, czy później, to chyba wszystko jedno.
— Pewno, że tak — odparł Kortejo, wzdrygając się mimowoli — teraz pozostaje wam jeszcze zrzucić go w przepaść i sprawa załatwiona.
— Zaraz to zrobimy, sennorze.
— A czy zgłosisz się, jak wyznaczą nagrodę za odszukanie go?
— A, naturalnie, sennorze. Czemu nie miałbym zarobić? Przecież oni nie będą żałowali pieniędzy za odnalezienie hrabiego.
— A, tak, tak, zgłoś się.
— Sennorze, zrobiliśmy swoje, teraz należy się nam zapłata.
Kortejo zapłacił cyganom umówioną sumę i wrócił do zamku, ci zaś zanieśli hrabiego na skraj parku, gdzie w zaroślach stał mały ręczny wózek, i zawieźli nieprzytomnego arystokratę do swego obozu.
Hrabia nie był martwy, tylko oszołomiony, mocnym narkotykiem, jaki wlali mu do ust cyganie przed porwaniem.
Czekała już tu na nich niecierpliwie stara Carba.
— No i co? — spytała. — Jak wam poszło?
— Doskonale — odpowiedział Garbo — jak po maśle.
— Co z hrabią?
— A leży na wózku i o świecie Bożym nie wie.
— Macie tu dla niego szaty, przebierzcie go, a potem ty, Garbo, zawieziesz go do swego znajomego do latarni. Pamiętaj tylko, że jak się coś hrabiemu stanie, ty będziesz odpowiadał.
— Dobrze — mruknął Garbo.
— No, a ubranie i bieliznę hrabiego włóżcie na trupa piekarza. Myśmy go już rozebrali zawczasu, ubierzcie go więc i w drogę.
Cygan kiwnął głową i zabrał się do roboty.


Rozdział 16.
POSZUKIWANIA.

Następnego ranka Zorski wstał wcześnie, by zbadać hrabiego i zabrać się do zapowiedzianej kuracji. Miał właśnie wejść do apartamentów hrabiego, gdy nagle rozległy się rozpaczliwe krzyki dziewcząt.
Doktór wpadł strwożony do pokoju hrabiego i z przerażeniem zobaczył puste łóżko, nad którym stały z załamanymi rękami Róża i miss Amy.
— Co się stało?! — zawołał.
— O, Boże, gdzie ojciec? — lamentowała Róża. — O, ja nieszczęśliwa!
— Czy pani spała? — spytał doktór.
— Niestety, tak — odpowiedziała hrabianka ze wstydem.
— Obie zasnęłyśmy — tłumaczyła się Amy — byłyśmy okropnie zmęczone.
— Boże, Boże! — rozpaczała Róża — kto wie, gdzie ojciec teraz? A ja, wyrodna, nie dopilnowałam go.
— Nie powinien być daleko — uspakajał ją Zorski — był tak słaby, że chyba nie zdołał wyjść poza zamek. Zresztą, drzwi i okna były pozamykane.
— Może jest w bibliotece? — zawołała hrabianka — szukajmy go, Karlos szukajmy, póki czas.
Przetrząsnęli we troje bibliotekę, ale nie znaleźli śladu nawet po hrabim. Zorski nie posiadał się ze zdumienia.
— Nie rozumiem, w jaki sposób don Emanuel zniknął — rzekł w końcu. — Był tak słaby, że z trudem powstałby o własnych silach z łóżka; cóż dopiero mówić o ucieczce z zamku? Przy tym był spokojny zupełnie, apatyczny i nic nie zdradzało tego rodzaju zamiarów z jego strony.
Obejrzał raz jeszcze drzwi i okna i rzekł:
— Proszę, niech panie się przekonają, że wszystkie drzwi i okna są pozamykane od wewnątrz, którędy więc mógłby się hrabia wydostać?
— Don Emanuel musi być jeszcze w zamku! — zawołała energiczna Angielka — zawezwijmy ludzi, niech go szukają!
W minutę później wszczął się niebywały ruch i hałas w cichej siedzibie Rodrigandów. Cała służba została postawiona na nogi i nie było zakątka w całym zamku, do którego nie zajrzeliby strwożeni słudzy i domownicy hrabiego.
Wśród ogólnego przejęcia pozostały obojętne trzy osoby tylko: notariusz, siostra Klaryssa, Alfons. Siedzieli najspokojniej w świecie w salonie i gwarzyli między sobą, jakby nic nie zaszło.
— Gdzie on się podział naprawdę? — spytała wreszcie pobożna zakonnica.
Adwokat zaśmiał się chytrze i odpowiedział:
— A co, czy nie mówiłem wczoraj, że dziś zajdzie zmiana na zamku? Czy nie kazałem mu czekać cierpliwie, aż dziedzictwo wpadnie mu samo w ręce?
— Aha! — domyśliła się siostra Klaryssa — rozumiem już teraz wszystko. Ale powiedz nam przynajmniej, gdzie jest hrabia, nie rób z tego niepotrzebnej tajemnicy.
— Hm, skądże mogę wiedzieć? — odpowiedział tonem skończonego niewiniątka notariusz. — Pewno go źle pilnowali, więc im uciekł w góry i gdzieś skręcił kark na bezdrożach.
— A więc jest ofiarą nieszczęścia? — powiedziała bolesnym tonem zacna siostrzyczka — ach, jak szkoda tak wielkiego pana! W każdym jednak razie wyroki Opatrzności mądre sąd słuszne, a nam, grzesznym, pozostaje poddać się im z pokorą. Idźże więc, mój synu, i obejmij w imię Boże należne ci dziedzictwo i władzę, a przede wszystkim zarządź poszukiwania hrabiego.
Alfons nie dał sobie tego dwa razy powtarzać.
Zerwał się i chciał już iść, ale notariusz zatrzymał go:
— Nie śpiesz się — rzekł — ten przybłęda Zorski rządzi się na zamku, jak szara gęś, niechże więc teraz radzi sobie sam, jak umie. Nie obawiaj się, teraz oni przyjdą do ciebie.
Jakoż w parę minut później przybiegła Róża, wzburzona do najwyższego stopnia.
— Co to ma znaczyć, Alfonsie? — zawołała. — Cały dom szuka ojca, a ty sobie siedzisz, jakby nigdy nic. Czy ciebie doprawdy nie obchodzi wcale zniknięcie ojca?
Alfons wzruszył ramionami.
— Moja droga — rzekł lodowatym tonem — przecieżeście mnie gwałtem odsunęli od ojca, robiliście mi wszystko naprzekór, nie dopuszczaliście mnie do niego, nie liczyliście się moim zdaniem, więc teraz radźcie sobie sami, jak umiecie.
— Alfonsie, jak możesz? — rzekła Róża z wyrzutem.
— Moja miła, nie zaprzeczysz, chyba że się to stało z waszej winy?
— I w takiej chwili myślisz o zemście, a nie o ratowaniu ojca?
— O, nie, bynajmniej. Wezmę udział w szukaniu, ale gdyby się ojcu zdarzyło jakieś nieszczęście, wy za nie odpowiadacie, nie ja.
— Sennor Kortejo — rzekł, zwracając się do notariusza — proszę nam pomóc i wydać odpowiednie rozkazy, jako pełnomocnik ojca.
Adwokat podniósł się z godnością.
— Jak był ubrany don Emanuel? — spytał.
Był w samej tylko bieliźnie — odpowiedziała Róża. — Mój Boże, któżby to przypuszczał, że człowiek tak osłabiony zdobył by się na coś podobnego? Przecież nikomu przez myśl nie przeszło nawet, że mógłby wstać z łóżka.
— Kto ci powiedział, że on taki słaby? — spytał Alfons.
— Doktór Zorski.
— Doktór Zorski! — powtórzył z ironią „szlachetny” młodzian — widzisz teraz, że ten pan nie zasługuje na zaufanie. Przecież każde dziecko wie, że szaleństwo dodaje sił. To właśnie przesadne zaufanie do Zorskiego stało się powodem nieszczęścia.
— Zapewniam cię, że się mylisz! — zawołała hrabianka.
Alfons pokiwał tylko głową z politowaniem, zamiast odpowiedzieć, a Kortejo rzekł:
— Każę szukać don Emanuela po całej okolicy i jeśli się państwo na to zgodzicie, wyznaczę nagrodę za jego odnalezienie.
— Ależ zgadzamy się, naturalnie, że się zgadzamy! — zawołała Róża — niech pan natychmiast ogłosi, sennorze. Niech cała okolica weźmie udział w szukaniu.

Zorski, którego tajemnicze zniknięcie hrabiego zastanowiło bardziej niż wszystkich mieszkańców zamku, skorzystał z chwili, gdy został sam i począł szukać śladów dokoła zamku. Nie wierzył w ucieczkę wyczerpanego chorego. Prawdopodobniejszym wydawało mu się porwanie.
Ale śladów nie znalazł, bo nauczony doświadczeniem Kortejo pozacierał je starannie w nocy.
Musiał więc doktór dać za wygraną i wrócić do zamku, gdzie już całą władzę objęli Alfons i notariusz. Wezwali wszystkich chłopów z okolicznych wsi, obiecując nagrodę pięciuset dukatów za odnalezienie hrabiego.
Wywołało to wielkie poruszenie w okolicy, ale godzina mijała za godziną, a nikt nie zgłaszał się z wieścią o zaginionym.
Tak przeszedł dzień i noc. Na zamku zapanował grobowy nastrój, gdyż wszyscy przeczuwali, że don Emanuelowi wydarzyło się nieszczęście. Tylko troje spiskowców z trudem ukrywało swój triumf i udawało wielkie przejęcie losem hrabiego.
Rankiem następnego dnia służący zameldował przybycie jakiegoś cygana, który chciałby widzieć się z państwem, gdyż ma do zakomunikowania coś bardzo ważnego.
Wszyscy domyślili się, z jaką wieścią przychodzi, kazano go więc natychmiast wpuścić do sali jadalnej, gdzie mieszkańcy zamku spożywali właśnie śniadanie.
Cygan wszedł do sali i ukłonił się nisko obecnym. Był to Garbo, który odgrywał znakomicie swą rolę włóczęgi, onieśmielonego widokiem tylu znakomitych sennorów i sennorit.
— Kim jesteś? — zapytał go notariusz.
— Jestem biedny Gitano, sennorze — odparł Garbo.
— Co cię sprowadza do zamku?
— Łaskawi państwo ogłosili, że kto przyniesie wiadomość o panu hrabim, dostanie dużą nagrodę.
— A ty coś wiesz?
— Wiem sennorze, a jakże.
— Gdzie ojciec? — zerwała się Róża — mówże prędzej, człowiecze!
— Łaskawa panienka pozwoli, że opowiem od początku — odpowiedział Garbo chytrze.
— Mów prędzej! — niecierpliwiła się hrabianka.
Cygan odchrząkną! i, udając szczerze zmartwionego, mówił:
— Ja, biedny Gitano, jestem, proszę wielmożnego państwa. Żyje z leczenia ludzi i koni ziołami, które zbieram w górach. Dziś rano poszedłem uzbierać ziół, patrzę — a tu wisi na krzaku kawałek cienkiej bielizny jedwabnej. Zdjąłem ten kawałek z krzaka, obejrzałem go — wyhaftowana była na nim bardzo piękna korona i litery R i S.
— Ach, Boże, toż to nasz herb! — zawołała Róża. — Widocznie ojciec przechodził tamtędy i zaczepił się o krzak. Czyś ty przyniósł ten kawałek, Gitano?
— Przyniosłem, łaskawa panienko, przyniosłem — odpowiedział cygan — ale myślę sobie, skądby się to tu wzięło? Tyle lat chodzę po górach, a nigdy nie zdarzyło mi się nic podobnego widzieć i to jeszcze w tak urwistym miejscu na zboczu. Zszedłem na dół, aż do dna przepaści, patrzę, a tu...
Urwał nagle i wzdrygnął się, jakby dotychczas jeszcze pozostawał pod wrażeniem strasznego widoku. Wszyscy obecni siedzieli, jak skamieniali, jedna tylko Róża zerwała się i zawołała drżącym głosem:
— Na miły Bóg, Gitano, mów prawdę, coś tam znalazł?
Ale Zorski za jej plecami dał znak cyganowi, żeby nie mówił, wstał z miejsca i rzekł:
— Wybaczą panie, ale zdaje mi się, że wieść, którą ten człowiek nam przyniósł, nie jest przeznaczona dla uszu niewieścich.
I zwracając się do Alfonsa i Korteja, dodał:
— Proszę panów, przejdźmy do gabinetu i tam wysłuchamy do końca.
— Nie! — krzyknęła Róża — nie pozwalam na to. Muszę wiedzieć, co się stało z ojcem.
Drżała jak liść, ale wyraz jej twarzy był tak stanowczy, że Zorski zaniechał dalszego oporu.
— Czy mam opowiadać? — spytał Garbo.
— Tak, tak, nakazuję ci to! — zawołała hrabianka porywczo.
— Na dnie przepaści znalazłem trupa — rzekł krótko, lecz dobitnie cygan.
— Ojcze! drogi, kochany ojcze! — zapłakała Róża. — Ach, ja nieszczęśliwa!
— Donno Różo, przecież nie widzieliśmy zabitego i nie wiemy, czy to don Emanuel pocieszał ją Zorski. — Niechże pani tak nie rozpacza, może to tylko nieporozumienie, może zabitym jest ktoś inny, a choćby to nawet był don Emanuel, to kto wie, czy nie zemdlał tylko od upadku i czy nie uda się go przywrócić do życia.
— To niemożliwe, sennorze — rzekł Garbo pokornie — ten pan zmiażdżony jest zupełnie.
— Czy masz ten kawałek bielizny przy sobie? — spytał Alfons.
— Mam.
Cygan wyciągnął z kieszeni kawałek białej, delikatnej materii jedwabnej i podał go młodemu hrabiemu. Ten rzucił na niego tylko okiem i zawołał:
— To nasz herb! Nie ulega najmniejszej wątpliwości.
Róża przyskoczyła do niego, pochwyciła skrawek bielizny i zalała się łzami.
— Boże, Boże, Boże! — powtarzała wśród łkań — mój biedny ojciec!
— Czy to naprawdę bielizna ojca? — spytał wzruszony Zorski.
— Tak... — łkała hrabianka — ja sama ojcu włożyłam tę koszulę... Ach, Boże, to moja wina, moja wina, moja!... Gdybym nie spała, ojciec żyłby jeszcze.
— Gdzie leży zabity? — spytał Zorski.
— Na dnie „Baterii“ — odpowiedział Garbo.
Obecni spojrzeli po sobie. „Baterią“ nazywano najstraszniejszą w okolicy rozpadlinę skalną głębokości kilkuset metrów, o pionowych prawie ścianach skalnych.
Nikt już teraz nie wątpił, że hrabia nie żyje. Róża chwyciła się za głowę.
— Zabiłam ojca! — zawołała. — Jestem morderczynią własnego ojca! Boże, bądź mi miłościw!
Przycisnęła chusteczkę do oczu i wybiegła. Amy poszła za swą przyjaciółką, by ją pocieszyć.
— Czy można się dostać do trupa? — spytał notariusz.
— Można, jeżeli się zna skały.
— A ty je znasz?
— Znam.
— Zaprowadzisz nas?
— Czemuby nie, sennorze? Ale jestem biedny Gitano, łaskawy panie.
— Dobrze. Nie będziesz szedł darmo. Jeżeli znajdziemy tam dona Emanuela, dostaniesz pięćset dukatów. Chodźmy, don Alfonsie.
Wyszli, nie zwracając najmniejszej uwagi na Zorskiego.
Niezrażony tym doktór poszedł za nimi. Nie był, zresztą, sam, gdyż wieść o znalezieniu trupa hrabiego rozniosła się lotem błyskawicy po Rodriganda i poszło tylu ludzi, że wyglądało to z daleka jakby szła jakaś pielgrzymka.
Do „Baterii“ było dobre pół godziny drogi. Był to jar głęboki, ściśnięty skalnymi ścianami, na dnie którego płynął strumień. Słońce nie dochodziło tu nigdy.
Po drodze do Zorskiego przyłączył się kasztelan, który znał wszystkie ścieżki w okolicy. Zaproponował doktorowi, że zaprowadzi go na dno rozpadliny drogą znaną jemu jednemu tylko.
Kasztelan nie był wcale szybkobiegaczem, to też przybył z Zorskim na miejsce dopiero w tej chwili, gdy z drugiej strony wąwozu nadchodzili prowadzeni przez cygana notariusz, Alfons i cały tłum towarzyszących im ludzi.
Oczom ich ukazał się straszny widok: tuż nad brzegiem strumienia leżał ohydnie zniekształcony trup człowieka. Spadając z urwiska, uderzał widocznie wielokrotnie o ostre występy skalne, gdyż ciało jego tworzyło jedną okropną masę bezkształtną, w której nie można było dojrzeć twarzy wcale. Z pękniętego brzucha jak olbrzymie robaki wypełzały poczerniałe jelita, szerząc dokoła straszliwy odór zgnilizny.
Alimpo załamał ręce i wybuchnął głośnym płaczem.
— O, panie nasz łaskawy! — wołał — łaskawy panie hrabio! Don Emanuelu, któżby mógł przypuścić, że taki okrutny los pana spotka?!
Wśród przywiązanej do hrabiego służby rozległy się płacz i zawodzenie, tylko notariusz i Alfons pozostali spokojni zupełnie i obojętni. Zewsząd biegły w ich stronę zgorszone i gniewne spojrzenia, toteż Alfons, chcąc naprawić swój błąd, przybrał minę zmartwionego i przystąpił do zwłok, chcąc uklęknąć.
Cofnął się jednak ze wstrętem.
— To niemożliwe! — zawołał. — Tak okropnego odoru nikt nie wytrzyma!
Zorski zmierzył go pogardliwym spojrzeniem, podszedł do bezkształtnych zwłok i pochylił się nad nimi, chcąc zbadać przyczynę wypadku.
— Stój pan! — powstrzymał go notariusz — nie pozwalam ruszać zmarłego przed przybyciem doktora Ciellego z Manrezy. Cofnij się pan!
— Nie wiem, na jakiej zasadzie ośmiela mi się pan rozkazywać — odpowiedział Zorski. — Sam wiem o tym doskonale, że zabitego nie wolno ruszać przed przybyciem lekarza sądowego, ale nikt mi nie może zabronić przyjrzeć się zbliska trupowi.
— Jako generalny plenipotent zmarłego mam nie tylko prawo, ale nawet obowiązek zważania, żeby wszystko odbyło się zgodnie z prawem — odpowiedział notariusz dumnie. — Usuń się pan stąd, bo i tak hrabiemu nie pomożesz. Dość złego stało się już z twej winy. Mówiłem, że hrabia jest szalony i że należy go strzec, ale pan zlekceważył moje przestrogi i z pańskiej winy szlachetny don Emanuel poniósł tak okropną śmierć.
Zorski wzruszył ramionami, nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem i odszedł.
Do Manrezy było dość daleko, toteż upłynęło sporo czasu, zanim przyjechał doktór Cielli. Tymczasem Zorski, nie zważając na zdziwione spojrzenia obecnych, chodził po wąwozie i skrupulatnie badał każdy występ skalny na zboczu. Wdrapał się nawet z narażeniem życia po stromej skale na górę, szukając miejsca, z którego zabity runął w dół.
Notariusz przyglądał się jego badaniom śladów z wściekłością, ale nie mógł temu przeszkodzić.
Wreszcie przybył sprowadzony przez umyślnego posłańca, Cielli.
— Witaj, sennorze! — zawołał Kortejo — jużeśmy się nie mogli pana doczekać.
— Pędziłem, co koń wyskoczy — odpowiedział doktór — niestety, nie można było zdążyć wcześniej.
— Wie pan o co chodzi?
— Wiem, mówił mi pański posłaniec — odpowiedział doktór Cielli, i westchnąwszy obłudnie dodał:
— Biedny hrabia! Któż mógłby przewidzieć, że taki koniec czeka tak znakomitego pana. Ale powiedz pan, sennorze, któż to łazi tak po skałach, jakby chciał połamać ręce i nogi?
Wskazał na górę, z której schodził właśnie Zorski, zboczem tak strasznym, że się aż w głowie kręciło patrzącym nań z dołu.
— To pański sławny kolega z Paryża — odpowiedział notariusz — widocznie szuka tam gniazd ptasich, albo po prostu... guza!
— Chciałoby mu się tam łazić! — pokręcił głową Cielli.
— Ba, łotr drapie się, jak kot — rzucił Kortejo.
— Jak małpa, łaskawy sennorze, jak małpa — poprawił złośliwie doktór — bo też niczym innym nie jest.
— Ach, żebyż tak kark skręcił!
— Niestety, takich jak on czart ma w opiece, sennorze, nic mu się nie stanie.
— Szkoda!
— O, patrz pan, idzie ku nam. Widocznie chce znów nos wetknąć w nieswoje sprawy.
— Spodziewam się, że nie pozwolisz na to, doktorze.
— Oczywiście, nie — nadął się Cielli — jestem lekarzem sądowym i znam swoje prawa.
— Możemy zacząć?
— Możemy, sennorze.
— Panie alkaldzie[13] — skinął notariusz na stojącego obok starszego, poważnego chłopa — zaczynamy!
Podeszli do trupa we troje w tej właśnie chwili, gdy na dole ukazał się Zorski.
— Wzywam panów do spełnienia obowiązku urzędowego — zaczął uroczyście notariusz — panie doktorze, czy może pan ponad wszelką wątpliwość stwierdzić śmierć ofiary wypadku?
— Oczywiście — odpowiedział doktór — zgon nastąpił wczoraj jeszcze.
— Proszę to zaprotokułować, panie alkaldzie — rozkazał Kortejo — a teraz, panie doktorze, proszę zaopiniować, jaki był powód śmierci.
— Upadek z góry w przepaść, przy czym nastąpiło zmiażdżenie czaszki i szereg innych uszkodzeń — zawodowym tonem oświadczył lekarz — zgon nastąpił momentalnie.
— Proszę to zaprotokułować, alkaldzie. W tej chwili chodzi nam o rozpoznanie trupa. Stwierdzamy więc teraz, że ubrany jest w nocną bieliznę hrabiego Emanuela de Rodriganda-Sevilla, który w napadzie szału uciekł poprzedniej nocy z zamku i więcej nie powrócił. Sennorze Juan Alimpo!
— Jestem do usług — odpowiedział kasztelan.
— Czy pamiętasz, jaką koszulę nosił hrabia bezpośrednio przed wypadkiem?
— Tak jest, sennorze, sam pomagałem włożyć nieboszczykowi panu hrabiemu.
— Czy to ta?
Kasztelan, wstrzymując dech, podszedł do trupa, przyjrzał się i odpowiedział.
— Tak, to ta, nie ulega wątpliwości.
Notariusz zawołał jeszcze kilka osób ze służby don Emanuela, którzy jednogłośnie potwierdzili zeznanie Alimpa. Jeden nawet zauważył, ze trup ma na palcu pierścień, który don Emanuel zwykł nosić. Przewidujący cyganie bowiem zdjęli hrabiemu pierścień i włożyli piekarzowi na palec przed strąceniem go w przepaść.
— Nie ma więc najmniejszej wątpliwości, że to jest hrabia — oświadczył notariusz.— Panie alkaldzie, proszę zaprotokułować, że zabity został rozpoznany jako don Emanuel de Rodriganda-Sevilla.
Wójt przejęty niezmiernie spełnianą w tej chwili funkcją spisał protokuł pod dyktandem chytrego notariusza, doktór i świadkowie podpisali go i ceremonia była skończona.
— Weźcie zwłoki na nosze — rozkazał Kortejo — zaniesiecie je do zamku.
W tej chwili z tłumu wysunął się Zorski, który bacznie w milczeniu przyglądał się wszystkiemu.
— Nie ruszajcie zwłok — rozkazał.
— A cóż to sennor ma do powiedzenia? — spytał notariusz zgryźliwie.— Z jakiego tytułu wtrąca się pan w nieswoje sprawy?
— Jako lekarz hrabiego.
— W tej chwili już nim pan nie jest!
— Więc jako człowiek, który widzi naruszenie prawa i nieścisłości w przeprowadzanym naprędce dochodzeniu. Zauważyłem pewne dodatkowe okoliczności, których podczas spisywania protokułu nie wzięto pod uwagę i dlatego sprzeciwiam się odniesieniu trupa do zamku.
— Ale z jakiej racji?
— Ponieważ ten nieszczęśliwy nie jest don Emanuelem.
Dokoła rozległy się okrzyki zdumienia. Notariuszowi i jego wspólnikom pociemniało w oczach, ale nie myśleli dać za wygraną.
— Co?! — krzyknął Kortejo. — Ha-ha-ha! sennor, jak widzę, zaraził się od swego pacjenta, a może pacjent od sennora! To nie miałby być don Emanuel? Co za brednie! Trzeba być takim zarozumiałym szaleńcem, jak pan, żeby takie rzeczy wygadywać. Hej, ludzie, bierzcie zwłoki i dalej w drogę.
— Stać! — zawołał Zorski. — Protestuję przeciwko temu, że alkald, jako przedstawiciel władzy, na to pozwala!
— Czyście pogłuchli wszyscy?! — krzyknął notariusz ze złością na lokajów z Rodriganda, którzy stali oszołomieni. — Nie wiecie kogo macie słuchać? Ja tu rozkazuję i mnie macie słuchać! Kładźcie zwłoki na nosze i jazda!
— Przepraszam pana, sennorze Kortejo — odezwał się alkald — w tej chwili ja rozkazuję jako przedstawiciel władzy, a nie kto inny. Przecież pan wie doskonale, że trup powinien pozostać na miejscu aż do przyjazdu karregidora[14]. Jeżeli tym razem zrobiłem wyjątek, to tylko dlatego, że wszyscy jednogłośnie rozpoznali hrabiego. Teraz zaś skoro doktór przyboczny stwierdza co innego, musimy go wysłuchać. Sennor Zorski, proszę powiedzieć, na jakiej podstawie twierdzi pan, że to nie hrabia?
— Panie alkaldzie — zaczął doktór — ile czasu mogło upłynąć od śmierci hrabiego, jeżeli to jest naprawdę don Emanuel?
— Jeden dzień najwyżej.
— Spojrzyj więc pan na trupa! Znajduje się już w takim stanie rozkładu, że musi już gnić od czterech dni co najmniej! Wszak świeże zwłoki nigdy nie wydają tak strasznego odoru. A te jelita! Czy jelita człowieka, zabitego wczoraj, mogą być takie czarne i popękane, jak te? Nigdy! A zważcie państwo, że tu do dna rozpadliny nie dochodzi nawet najmniejszy promień słońca, że tu jest chłodno jak w piwnicy i że trup musiałby przeleżeć dwa tygodnie co najmniej, żeby wyglądał tak, jak teraz. Wzywam mieszkańców Rodriganda, by się nad tym zastanowili i nie dali się wywieść w pole przez zbrodniczy podstęp ludzi, którzy...
— Dość tych bredni! — zawołał notariusz — panie alkaldzie, żądam, abyś pan zakazał temu panu dalszego mydlenia oczu.
Ale alkald nie myślał go słuchać.
— Wybaczy sennor — rzekł — moim obowiązkiem jest wysłuchać każdego, który może się przyczynić do wyjaśnienia sprawy.
— Proszę mówić, sennorze — dodał, zwracając się do Zorskiego.
— Panie alkaldzie i wy, mieszkańcy Rodriganda, zastanówcież się! — wołał doktór z żarem — przecież widzieliście nie raz zabite bydło domowe. Czyż tak będzie wyglądała zarżnięta koza po jednym dniu?

— To prawda — zgodził się alkald — będzie świeższa, choćby leżała na słońcu.
— Ha-ha-ha! — zaśmiał się złośliwie Cielli — też mi porównanie: człowiek i koza!
Zorski zmierzył go zimnym spojrzeniem i rzekł:
— Użyłem tego przykładu po to, żeby ludziom, nieznającym się na anatomii, jaśniej uzmysłowić rzecz całą. Jak widzę, zrozumieli mnie doskonałe, czego nie można powiedzieć o panu, który jesteś niby doktorem.
Rozległy się śmiechy. Cielli poczerwieniał, jak indor.
— Czy pan kpi?! — wybuchnął.
— Ani myślę, sennorze! Zbyt poważną w tej chwili omawiamy sprawę, by mi w głowie były kpiny, ale też pana poproszę, byś się nie silił na żarty, bo, doprawdy, nie czas na to. Proszę państwa zwrócić uwagę na rękę trupa. Jest na niej wprawdzie pierścień don Emanuela, ale ręka jest szeroka, spracowana i gruba. Hrabia takiej nie miał na pewno. Przyjrzyjcie się teraz stopie zabitego. Zachowała się ona całkiem dobrze i każdy pozna, że nie jest to noga szlachcica, który nigdy nie chodził boso: jest szeroka, gruba, podeszwę ma podartą, a piętę zrogowaciałą.
Mieszkańcy Rodriganda obstąpili ciasnym kołem trupa i głośno potakiwali słowom doktora, ale notariusz nie miał zamiaru dać za wygraną. Spytał więc:
— A skąd się wzięła na trupie nocna bielizna hrabiego?
— Włożono ją temu człowiekowi przed zrzuceniem go do przepaści.
— A pierścień?
— Tak samo.
— A więc pan twierdzi, że umyślnie popełniono zbrodnię, a trupa dla niepoznaki przebrano za don Emanuela?
— Z pewnością! Przyjrzyjcie się państwo zwłokom raz jeszcze: spadły one wprawdzie z ogromnej wysokości, ale w żadnym razie nie mogły zostać tak zmasakrowane i zniekstałcone w czasie upadku. Pewny jestem, że po strąceniu tego człowieka ze skały, sprawcy zeszli na dół i kamieniem zmiażdżyli twarz i wszystkie części ciała, które mogłyby zdradzić, że to nie jest hrabia.
— Ba! — parsknął Alfons — to wariat skończony.
Notariusz stuknął się znacząco w czoło. Wszyscy dokoła patrzyli na doktora, kręcąc głowami ze zdumieniem i niedowierzaniem.
Jeden tylko Garbo zbladł, jak ściana. Doktór spojrzał nań bystro i rzekł:
— Zaraz wam dostarczę dowodów, moi ludzie.
Odszedł na stronę, podniósł jakiś kamień, podał go alkaldowi i zapytał:
— Widzi pan co jest na tym kamieniu?
— Widzę krew — odpowiedział wójt.
— To nie jest krew, panie alkaldzie. Niech pan to pokaże doktorowi Ciellemu, a on natychmiast nam objaśni, co to jest — rzekł Zorski z ironią.
Alkald poszedł za jego radą. Cielli żachnął się, ale nie mógł zataić prawdy.
— To mózg — powiedział niechętnie. — Widocznie zmarły upadł na kamień głową.
— Tak pan myśli? — spytał Polak pogardliwie — a ja panu mówię, że stało się wprost przeciwnie: nie trup uderzył czaszką o kamień, tylko kamień o czaszkę zabitego. Pozwólcie panowie za mną, a dowiodę wam, że mam rację.
Zaprowadził alkalda na brzeg rozpadliny i pokazał mu mały dołek, który najwyraźniej odpowiadał kształtowi kamienia.
— Widzicie panowie — zaczął Zorski — ten kamień tkwił tu w ziemi, wyrwano go i strzaskano nim czaszkę zabitemu, a potem wyrzucono go precz. Ten, który to zrobił, był bardzo nieostrożny, bo pozostawił ślad swojej zbrodni na miejscu.
— Racja! — zawołał alkald — to jasne, jak słońce!
— Co za niesłychane brednie! — wybuchnął Alfons wściekły. — Nie rozumiem, jak można słuchać takie niestworzone historie!
Ale Zorski nie zważał na niego wcale.
— Chodźmy na górę, panie alkaldzie — przemówił — pokażę panu coś jeszcze.
Ruszył naprzód, za nim wójt, a na końcu trzej sprzymierzeńcy i cygan z kwaśnymi bardzo minami.
Zatrzymał się nad brzegiem przepaści i rzekł, wskazując na wydeptaną trawę:
— Czy widzicie panowie te ślady? To jest miejsce, z którego zrzucono trupa w dół. Trawa jest wszędzie świeża i bujna, a tylko tu pomięta, jakby po niej ciągnięto coś ciężkiego. Widocznie przyniesiono tu ciało zabitego. Naokoło widzimy ślady kilku ludzi — to ci, co go zrzucili w dół. Stało się to dzisiaj w nocy, inaczej ślady nie byłyby takie świeże.
— Przeklęty łotr! — mruknął notariusz — wszędzie musi swój nos wetknąć.
Śniada twarz cygana zrobiła się blada, jak kreda. Zorski, który bacznie przyglądał się wszystkim obecnym, zauważył to i spytał wójta:
— Czy nie domyśla się pan, alkaldzie, kto tu był tej nocy?
— Ja? — zdziwił się urzędnik — skądże miałbym wiedzieć?
— A więc zaraz się przekonamy — powiedział Zorski, podszedł do cygana, położył mu rękę na ramieniu tak, że Garbo aż się ugiął pod jej ciężarem i rzekł:
— Chodź no bliżej, Gitano. Przecież ty znalazłeś trupa, więc się może od ciebie dowiemy prawdy.
Pociągnął go do śladów i zmusił, by włożył nogę w wyciśnięty ślad — noga mieściła się w nim jak najdokładniej.
— Widzi pan, alkaldzie? To są jego ślady!
Wójt kiwnął głowią.
— No, teraz, cyganie, mów, jeżeli masz coś na swą obronę — powiedział Zorski, całkowicie pewny wygranej.
Ale Garbo odzykał już przytomność umysłu i na poczekaniu znalazł wykręt.
— Tak, to moje ślady — powiedział śmiało — zbierałem wraz z dwoma towarzyszami tu właśnie zioła nad samym brzegiem przepaści. Zmęczyłem się i usiadłem, żeby odpocząć. Dlatego tu trawa wygnieciona. Potem koledzy moi odeszli, a ja zauważyłem kawałek bielizny na krzaku.
— A, mądryś, bratku! — zawołał Zorski — ale pokaż no ten krzak!
— W tej chwili — odpowiedział cygan, tym razem jednak z mniejszą pewnością siebie — zaraz go znajdę.
Począł szukać wzdłuż brzegów przepaści, lecz jak na złość nie było tam ani jednego krzaka...
— Nie mogę go znaleźć — rzekł wreszcie zakłopotany.
— Bo go tu nie było wcale — odparł Zorski — domyśliłem się od razu w zamku, że kłamiesz. Poznałem to po kawałku bielizny, któryś nam przyniósł. Kiedy człowiek spada z góry i zaczepia się po drodze o krzak, to bielizna drze się na drobne, nieregularne kawałki, o nierównych brzegach, a tyś nam przyniósł kawałek równiutko oddarty. Nie trzeba wielkiej mądrości na to, żeby poznać, co oddarły kolce krzewu, a co ręka ludzka.
— Prawda, prawda — potakiwał alkald — święta racja.
— Oświadczam więc panu, jako przedstawicielowi władzy, że nie są to zwłoki don Emanuela de Rodriganda, tylko człowieka nierozpoznanego dotychczas — stwierdził doktór uroczyście. — Nie zaszedł tu wcale nieszczęśliwy wypadek, tylko zbrodnia, którą należy wyświetlić. Żądam, żeby zwłoki pozostawiono na miejscu, aż przyjedzie korregidor, który całą sprawę zbada dokładnie.
— Dobrze — powiedział alkald — mogę się na to zgodzić.
— Każe pan strzec jaru i trupa?
— Jeżeli pan sobie tego życzy, owszem.
— Zechce pan zaaresztować cygana i zatrzymać go aż do przyjazdu korregidora.
— Mogę się i na to zgodzić — zaczął wójt, ale przerwał mu Alfons, który domyślił się, że cygan został podstawiony przez jego ojca i teraz chciał go uratować za wszelką cenę.
— Co to znaczy, alkaldzie? — zawołał. — Co tu ma do gadania ten obcy przybłęda? Czy wiesz na kogo po śmierci ojca przeszła władza w Rodriganda i okolicach?[15] Czy zdajesz sobie z tego sprawę, że ja tu rządzę?
— Ba — odezwał się Zorski lekceważąco — trzeba naprzód dowieść, że don Emanuel naprawdę nie żyje.
— Tam na dole leżą jego zwłoki! — krzyknął Alfons.
— Dowiedź pan, że to są zwłoki ojca.
— Poznałem je, sennor. Rozumiesz?!
Doktór wzruszył ramionami.
— Pan je poznał? — spytał z gryzącą ironią — To ciekawe! Kiedyż pan zdążył się tak dobrze przyjrzeć ojcu, że w podrzuconym przez kogoś i umyślnie oszpeconym trupie poznaje pan jego zwłoki?
— Nic panu do tego! — parsknął rozwścieczony Alfons.
— Nie mam zamiaru tłumaczyć się przed byle kim. Poznałem zwłoki ojca i na tym koniec!
Ale doktór nie uląkł się jego gniewu wcale i z wyraźną pogardą odpowiedział głośno:
— Ostatni lokaj w Rodriganda rozpoznał by te zwłoki lepiej, niż pan. Od kiedy zna pan hrabiego? Od tygodnia może...
Alfons zatrząsł się ze złości.
— Co ty sobie myślisz, przybłędo? — warknął. — Precz mi z drogi, bo zmiażdżę! Któż mógłby znać ojca lepiej, niż ja, rodzony syn jego.
— Pan miałby być synem don Emanuela? — zaśmiał się Zorski, nie zwracając uwagi na obelgi młokosa. — Prawdziwy syn don Emanuela jest w tej chwili na morzu, uprowadzony z waszego rozkazu przez korsarza Landolę!
Trudno sobie wyobrazić wrażenie, jakie wywarły te słowa: wszyscy obecni osłupieli ze zdumienia, notariusz zbladł jak trup, alkald aż ręce rozłożył i żegnał się raz po raz, jakby djabła zobaczył. Alfons zaś rzucił się na Zorskiego z dzikim krzykiem.
— Łajdaku! Oszczerco! Zaduszę cię, jak psa! A!e zręczny i wyjątkowo silny doktór porwał go za kark, podniósł z łatwością do góry i potrząsając nim poszedł nad brzeg przepaści.
Rozległy się okrzyki przerażenia, a buńczuczny młodzik począł błagać o litość.
— Na kogo się porywasz, młokosie? — spytał doktór z najwyższą pogardą. — Czy mam cię zrzucić w przepaść?
— Litości! — wył Alfons, odchodząc od zmysłów z przerażenia. — Już nie będę!
— Twoje szczęście, że nie chcę sobie rąk plugawić! — zawołał Zorski. — Idź precz, ty podła gadzino!
To mówiąc, cisnął Alfonsa o zbocze góry z taką siłą, że ten rozciągnął się jak długi.
— Sennorze alkaldzie — rzekł doktór — spodziewam się, że spełnisz swój obowiązek. Chodźmy, kasztelanie.
Odszedł. Za nim podążył Alimpo. Wszyscy patrzeli za nimi, ale nikt nie ośmielił się zatrzymać nadludzko silnego doktora.
Dopiero gdy obaj znikli za zakrętem, oprzytomniał Alfons i z wściekłością krzyknął na wójta:
— Ty jesteś winien wszystkiemu, alkaldzie! Twój upór rozzuchwalił tego cudzoziemskiego przybłędę. Czekaj, przypomnę ci to przy zawieraniu dzierżawy.[16]
Alkald zadrżał. Był on prostym chłopem, zależnym od młodego hrabiego, który go mógł w każdej chwili wypędzić z dzierżawionego gruntu. Jakże żałował teraz, iż dał się ponieść gorliwości i sumienności! Przerażony zagrażającą mu ruiną, radby się cofnął, gdyby tylko się dało.
— No, alkaldzie — zaczął notariusz — namyślił się już pan, czy nie? Jestem w tej chwili zastępcą prawnym nieboszczyka don Emanuela i upoważniony do występowania w imieniu jego spadkobierców.
— Tak jest, wielmożny sennorze — odpowiedział wójt pokornie.
— Czy ma pan jeszcze zamiar aresztowania tego niewinnego cygana?
Alkald poskrobał się w głowę, zastanawiając się, jak wybrnąć z przykrej sytuacji, ale notariusz nie czekał już na jego odpowiedź.
— Możesz iść — powiedział do Garba — niech mi cię kto spróbuje zatrzymać, będzie miał ze mną do czynienia.
— Dziękuję, wielmożny sennorze — zawołał cygan, zginając się w głębokim ukłonie.
Odszedł skwapliwie rad, że się na tym skończyło, a notariusz zwrócił się do służby:
— Zejdziecie na dół, położycie biednego naszego pana hrabiego na nosze i zaniesiecie do zamku. A niech mi tam który co powie, zaraz wyleci ze służby!
Lokaje skoczyli do trupa. Wiedzieli, że z mściwym Kortejo nie ma żartów, więc woleli nie narażać mu się. Alkald nie protestował.


Rozdział 17.
KWIT

Po powrocie do zamku notariusz chodził zły, i ponury, jak gradowa chmura. Niespodziane odezwanie się Zorskiego wytrąciło z równowagi zarówno jego, jak i Alfonsa. Obaj zachodzili w głowę, w jaki sposób mógł doktór dowiedzieć się, co się stało z prawdziwym synem don Emanuela, Drżeli na myśl, co zamierza przedsięwziąć Zorski i jakie jeszcze z jego strony grożą niespodzianki. Nagle notariusz zauważył leżący na stole list bankiera z Barcelony. Otworzył go, przebiegł oczyma i twarz jego rozjaśniła się radością.
— Chodź do matki, Alfonsie — zawołał — jesteśmy uratowani!
Siostra Klaryssa przyjęła ich z niepokojem. Wiedziała już, co zaszło nad „Baterią“, gdyż o tym mówiono w całym zamku.
— Gasparino — zapytała — czy to prawda, że nam grozi nowe niebezpieczeństwo ze strony tego cudzoziemskiego przybłędy?
— Groziło — poprawił Kortejo, uśmiechając się wesoło — groziło, lecz nie grozi już.
— Nie wiem, co cię tak cieszy — rzekła siostra z przekąsem — nie widzę żadnych powodów do radości.
— Ale ja widzę.
— Jak to?
— Nasz barceloński bankier pisze, że wypłacił honorarium Zorskiemu.
— Tylko tyle? — spytała siostra z rozczarowaniem — a ja myślałam...
— Ależ ten list oddaje przeklętego Polaka w nasze ręce. Spojrzyj tylko jaką sumę on odebrał.
Klaryssa i Alfons chwycili jednocześnie list i po chwili z ust ich wydarł się głośny okrzyk zdumienia.
— To nie może być! To nie cło wiary! — wołali.
— Właśnie, właśnie — potakiwał z zadowoleniem notariusz — właśnie ta wysoka nagroda go zgubi.
— Jak to? Czemu? — nie rozumiała siostra Klaryssa.
— Całkiem po prostu: hrabia był ślepy...
— No więc cóż z tego?
— Nie napisał od kilkunastu lat ani jednej litery, wszystkie sprawy ja za niego załatwiałem. Upoważniony byłem nawet podpisywać wszelkie papiery, a tu nagle nadchodzi kwit, pisany przez hrabiego własnoręcznie, a ja o tym nic nie wiem.
— Aha! — domyślił się Alfons — chcesz oskarżyć Zorskiego o sfałszowanie kwitu?
— Tak, nie pominę tak świetnej okazji pozbycia się tego łajdaka.
— No, dobrze — zaczął Alfons — dobrze, ale z tym Zorskim trzeba ostrożnie. A nuż ma świadków, że mu hrabia rzeczywiście wystawił ten kwit?
— Nie może mieć żadnych świadków, zresztą cóż znaczą świadkowie, gdy kwit nie został wciągnięty do ksiąg?
— Jak to? Zapomnieli o tym?
— Zapomnieli. Hrabia niebardzo orientował się w interesach, we wszystkim polegał na mnie, a ja od trzech dni nie wpisywałem do ksiąg żadnych wpływów, ni wydatków. Tak, na wszelki wypadek... Teraz zapiszę, że otrzymałem od hrabiego polecenie wypłacenia Zorskiemu tysiąc dukatów jako honorarium. Będzie to świadczyło przeciwko Zorskiemu.
— Myślisz, ojcze, że się uda?
— Na pewno, sprawa jest zupełnie jasna. Zorski jest po prostu zgubiony.
— Czy ten kwit jest naprawdę fałszywy?
— Nie, najprawdziwszy w świecie. Ale cóż z tego, kiedy się raz dostanie w ręce policji, będziemy się starali o to, żeby już nigdy nie zobaczył świata Bożego.
— Doskonale! — zawołała Klaryssa. — Bóg nie zapomina o swych wiernych, a ciebie, Gasparino, obdarzył niebylejakim rozumem. Chwała niechaj Mu będzie wieczna za miłosierdzie i opiekę nad nami, najpokorniejszymi sługami Jego!
— Amen — powiedział notariusz. — Alfonsie, jedź zaraz do Manrezy.
— Po co?
— Domyślny jesteś, synu nie ma co! Masz zaraz sprowadzić policję. Dziś jeszcze ten łajdak powędruje do aresztu.
— Z największą przyjemnością — odpowiedział Alfons — ale czy możemy być pewni, że to się uda?
— Musi się udać, musi! — zapewnił go stary, łotr. — Ręczę za to, że się uda!
— No, a Róża? Przecież ona nie odstępowała ojca na chwilę, nawet z pewnością wie o tym kwicie i będzie świadczyła przeciwko nam.
— Hm, to jest poważna przeszkoda — zastanowił się notariusz — sądzę jednak, że zaradzimy temu jakoś. Tego Polaka odstawimy do Barcelony, a tam zaopiekuje się nim mój przyjaciel, korregidor. Już on tam zgnije w więzieniu, zanim sprawa się skończy!
— A Róża?
— Znajdzie się i na nią rada, jeżeli nam będzie przeszkadzała.
— Jakaż to mianowicie?
— Wpakujemy ją do klasztoru twojej matki. Mam nadzieję, że u niej będzie bezpieczna.
— O, tak! — potwierdziła siostra Klaryssa — ale ona nie zechce pójść do świętego zakonu. Będzie się opierała wszelkimi silami.
— Nie obawiaj się — powiedział Kortejo. — Mam na nią doskonały sposób.
— Jakiż? — Taki sam, jak na hrabiego: szał;
— Ba — mruknął Alfons — Zorski ją wyleczy!
— Nie ma obawy — uspokajał go Kortejo — choćby mu się nawet udało wydostać z więzienia, w co bardzo wątpię, i tak nie będzie miał do niej przystępu. Możesz polegać na siostrze Klaryssie: będzie pilnie uważać na oddaną jej pieczy zbłąkaną owieczkę i nie pozwoli nikomu zbliżyć się do niej.

Podczas gdy złe duchy zamku Rodriganda zmawiały się, naradzali się w pokoju Róży ci, przeciwko którym skierowany był niegodny spisek. Zorski po powrocie z „Baterii“ zastał hrabiankę tonącą we łzach.
— Mój ojciec! — łkała — mój biedny ojciec!
Amy stała z boku z załamanymi rękami. Rozumiała doskonale, że w tej chwili nie pomogą żadne słowa pociechy.
— Panno Różo — rzekł doktór — niech pani się opanuje. Pani ojciec żyje!
— Co mówisz, Karlosie? To niemożliwe!
— Przysięgam, że mówię prawdę.
— Ależ.. na miły Bóg!... Co to znaczy? — odchodziła od zmysłów prawie hrabianka. — Przecież tam w przepaści znaleziono zwłoki ojca?
— To nie były jego zwłoki — powiedział doktór dobitnie.
Hrabianka spojrzała nań szeroko rozwartymi oczyma.
Nieufność, strach, zwątpienie i nadzieję naprzemian wyrażała jej twarz.
— Co mówisz, Karlosie? — spytała, drżąc jaki w febrze.
— Czyż to możliwe? — Donno Różo, nie śmiałbym cię zwodzić w tak poważnej chwili: zwłoki, które tam leżą, nie są zwłokami ojca pani. Don Emanuel żyje na pewno. Podsunięto jakiegoś zeszpeconego umyślnie trupa „Baterii“, aby wszystkich utrzymać w przeświadczeniu, że zginął.
— Ale któż mógłby to zrobić? Po co?
— Ci, którzy są w tym zainteresowani.
— Nic nie rozumiem! — zawołała hrabianka.
— Różo, nie chciałbym nikogo oskarżać, ale szereg wypadków, jaki zaszedł od chwili mojego przybycia, nasuwa mi względem pewnych osób podejrzenia.
— O czym ty mówisz, Karlosie? Wytłumacz jaśniej.
— Pozwól, donno Różo, że zacznę od początku. Gdym przybył, nie znał mnie tu nikt jeszcze, nie dałem nikomu powodu do nienawiści, a jednak w parę dni po przybyciu napadnięto mnie w parku. Byli to wynajęci mordercy. Czy nie zastanowiło cię to? Przecież nie dałem powodu do te go napadu.
— A więc myślisz, Karlosie, że to byli zbóje nasłani przez kogoś?
— Jestem tego pewny.
— Ale któż mógłby to zrobić? Przecież nie miałeś wrogów w Rodriganda, a poza nią nie zna cię nikt w naszym kraju.
— Nie miałem wrogów? Ha, kto wie? Widocznie komuś jednak weszłem w drogę. A może pokrzyżowałem czyjeś plany, skoro chwycono się tego środka. Komuś nie na rękę było to, że się podjąłem uratować życie hrabiego, więc starał się temu przeszkodzić wszelkimi środkami.
— To niemożliwe! zawołała Róża — ojciec był kochany przez wszystkich i wszyscy pragnęli jego wyzdrowienia!
— O, donno Różo, jakaż pani naiwna! Jak różowo pani patrzy na świat i ludzi!
— Ależ mój ojciec był taki dobry... Któż mógłby sobie życzyć jego śmierci?
— Ten, który po jego śmierci miał otrzymać spadek — powiedział doktór dobitnie.
— Alfons?! — zapytała z przerażeniem Róża. — To nie do wiary! To jest zbyt potworne, bym temu mogła uwierzyć!
— Różo — rzekł Zorski poważnie — zastanawiałem się nad tym długo i doszedłem do wniosku, że wszystko działo się za jego sprawą i dwojga osób jeszcze — notariusza i siostry Klaryssy.
Róża oniemiała z przerażenia i szeroko rozwartymi oczyma spoglądała to na doktora, to na przyjaciółkę.
— Mam pewne podstawy, by ich o to oskarżać — ciągnął Zorski dalej. — Przede wszystkim ten niezwykły upór, z jakim domagali się operacji i niegodny podstęp, jakiego się chwycili, by pani nie uniemożliwiła im ich planów. Ileż daje do myślenia zawziętość przeciwko mnie i ustawiczne zaciekłe polecanie lekarzy, którzy w najlepszym razie byli nadętymi nieukami!
— To prawda — przyznała Róża — Alfons nigdy o panu nie powiedział dobrego słowa, zawsze się pana starał oczernić wobec wszystkich, a szczególnie wobec ojca.
— I nie on jeden tylko — powiedział doktór — pomagali mu w tym notariusz i zakonnica, a gdy się to nie udało, nasłali na mnie zbójców. Na szczęście dałem sobie z nimi radę, a potem bez przeszkody wyleczyłem dona Emanuela. Wówczas chwycili się innego środka — trucizny, wywołującej szał...
— To potworne! — jęknęło dziewczę — czyżby byli tacy podli?
— Nie ulega wątpliwości, donno Różo. Don Emanuel był otruty, co do tego nie ma dwóch zdań. Truciznę wlał mu do czekolady ktoś z domowników, ale kto? Przecież nie pani, nie ja i nie miss Lindsay. Nie podejrzewam nawet lokaja, gdyż wiem, jak służba jest przywiązana do ojca pani. Pozostaje więc tylko ktoś z trzech osób, które wyliczyłem przed chwilą. Oni bowiem — powiedzmy otwarcie — życzyli sobie, by ojciec pani zginął.
— Co za ohyda! — zawołała wstrząśnięta do głębi Róża.
— Nie koniec na tym — ciągnął dalej Zorski — dowiedziawszy się, że zamierzamy uzdrowić hrabiego za pomocą znanej mi przeciwtrutki, postanowili chwycić się najradykalniejszego środka — uprowadzenia hrabiego.
— To pan sądzi, Karlosie, że ojciec nie uciekł w przystępie szału, tylko został porwany?
— Jestem tego najzupełniej pewny. Ojciec pani był tak osłabiony, że nie potrafiłby nawet o własnych siłach wstać z łóżka, a cóż dopiero uciec.
— Ale czy ojciec żyje jeszcze? — pytała Róża z trwogą.
— Sądzę, że tak — odpowiedział Zorski.
— Gdzie jest?
— Tego nie wiem, ale sądzę, że żyje, gdyż w „Baterii“ podrzucono innego trupa.
— Ależ to cały splot zbrodni! — nie posiadała się z gniewu hrabianka — pocóżby to mieli zrobić?
— Ponieważ chcieli, żeby Alfons objął spadek po ojcu, a z jakichś względów nie chcieli czy nie mogli uśmiercić dona Emanuela. Podrzucili więc do przepaści innego trupa i spisali protokół, że to jego zwłoki.
Opowiedział przebieg całej sceny w rozpadlinie. Dziewczęta słuchały go z napiętą uwagą, po czym przyznały mu rację.
— Szczęśliwa jestem, że to nie był ojciec! — zawołała Róża — mam nadzieję, że go znajdziemy i uwolnimy z rąk tych zbrodniarzy. Sennor Karlos, czy pomożesz mi?
— Donno Różo — rzekł doktór — życie moje do ciebie należy. Dla ciebie zrobię wszystko. Dołożę wszelkich starań, by uratować ojca twego.
Hrabianka ujęła jego mocne dłonie i zajrzała mu głęboko w oczy. A tyle w nich było miłości i przywiązania, że rzuciła mu się na szyję, nie zważając na obecność koleżanki.
Łzy wzruszenia trysnęły z oczu młodej Angielki na ten widok.
— Życzę wam, byście zapomnieli o dzielących was różnicach stanowych i połączyli się na całe życie — rzekła. — Byłabym szczęśliwa, gdybym się mogła czymkolwiek przyczynić do waszego szczęścia.
— Dziękujemy, miss Amy — rzekł Zorski — będzie pani odtąd naszą siostrą.
Amy uśmiechnęła się wzruszona, a doktór mówił dalej:
— Będzie pani dla nas prawdziwą siostrą, gdy zostanie hrabiną de Rodriganda.
— Ja, hrabiną de Rodriganda? — spytała Amy ze zdumieniem — czy pan żartuje, sennorze?
— Nie żartuję wcale. Wszak pani kocha Alfonsa de Rodriganda.
— Twarz dziewczęcia spłonęła rumieńcem gniewu.
— Wypraszam sobie takie dowcipy! — powiedziała ostro — zdaje się, że nie zasłużyłam na nie.
— Miss Amy, nie żartuję wcale, mówię w tej chwili o prawdziwym Alfonsie de Rodriganda, a nie o tym, który odgrywa jego rolę na zamku.
— Co to znaczy, doktorze? Mówi pan dziś jakimś niezrozumiałym językiem.
— Miss Amy, prawdziwy syn nigdy nie będzie chciał swego ojca o śmierć przyprawić, uczynić to może tylko taki nikczemny oszust, jakim jest podsunięty przez bezczelnego Korteja młodzik, którego tu na zamku nazywają Alfonsem.
— Karlosie, co ty mówisz? — zawołała Róża.
— Jestem tego najzupełniej pewny — odpowiedział doktór. — Przyjrzyjcie się panie portretowi dona Emanuela z lat młodzieńczych — czyż nie wygląda na nim jak rodzony brat porucznika Alfreda de Lautreville? Czy panie sądzą doprawdy, że takie podobieństwo może być przypadkowe? Czy panie przypuszczają choć na chwilę, że zniknięcie porucznika to przypadek tylko? Nie! To trójka zbrodniarzy, przerażona pojawieniem się prawdziwego dziedzica, który przybył na zamek, by się upomnieć o swe prawa, kazała go porwać na okręt korsarski i wywieźć gdzieś na morze.
— Co? — zawołała Amy. — Porwano go? O, biada im!
— A więc, miss Amy, przyznaje pani, że kocha pani Alfonsa de Rodriganda? — spytał Zorski z uśmiechem.
— O tak, kocham go, kocham z całej duszy! zawołała porywcza Angielka — kocham go i nie ustanę w poszukiwaniach, aż go nie odnajdę i nie uwolnię z rąk złoczyńców.
Zacisnęła piąstki i tupnęła nóżką. W tej chwili niepodobna była wcale do łagodnego zwykle dziewczęcia.
— Dołożę wszelkich sił, by pani pomóc — powiedział Zorski — porucznik jest bratem Róży i naszym obowiązkiem będzie odszukanie i uwolnienie go.
— Dziękuję, doktorze — rzekła Angielka. — Niestety, muszę już wyjechać, bo mnie ojciec wzywa, ale będę czyniła wszelkie starania, by od naleźć porwanego porucznika. Opowiedz mi pan co panu się udało dowiedzieć o jego zniknięciu.
Zorski spełnił jej żądanie, a Angielka wysłuchała go z zaciśniętymi mocno wargami. Stanowczy i energiczny wyraz jej twarzy świadczył niedwuznacznie o jej postanowieniu.
Zaraz też zaczęła się szykować do wyjazdu, gdyż konsul angielski, jej ojciec, wezwał ją do natychmiastowego przybycia.
Wkrótce opuściła zamek Rodriganda, udając się do Madrytu. Róża towarzyszyła jej do Pons, nie chcąc towarzyszki puszczać samej w drogę.
Zajęci przygotowaniami do wyjazdu Angielki, nie zauważyli, że do zamku wniesiono zwłoki rzekomego hrabiego.
— Po wyjeździć obu dziewcząt Zorski poszedł do swego pokoju, by w samotności zastanowić się nad wytworzoną sytuacją.
Nagle zastukano do drzwi.

Rozdział 18.
PODSTĘPNE UPROWADZENIE.

— Proszę wejść! — zawołał doktór.
Otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł jakiś obcy człowiek, który widocznie nie wiedział, że należało zameldować się przez lokaja.
— Czy pan jest sennor Zorski? — spytał.
— Tak, to ja.
— Przysyła mnie do pana hrabianka Róża de Rodriganda.
— Donna Róża? Przecież pojechała do Pons.
— Tak. Wstąpiła do mnie po drodze i posłała mnie do pana. Jaśnie wielmożna hrabianka prosi, żeby pan zechciał pojechać ze mną.
— Po co?
— Nie wiem. Zatrzymała się w mojej gospodzie po drodze do Pons wraz z jeszcze jedną damą i czekają tam na pana.
— Ach, to wy jesteście oberżystą?
— Tak, sennorze.
— Gdzie?
— W Elbrida, po drodze do Pons.
— Czyście przyjechali końmi hrabianki?
— Nie, sennorze, własnymi. Hrabianka nie chciała męczyć swoich.
— Siadajcie. Zaczekacie na mnie, za chwilę będę gotów.
Zorski począł się szykować do drogi. Nie przyszło mu na myśl, że to podstęp, gdyż pewny był, że Róży stało się coś w drodze. Ubrał się i wsiadł do czekającej nań lekkiej dwukonnej karety.
Na górze w swym pokoju stał notariusz z kochanką i synem.
— Wsiada! — rzekł, zacierając ręce — dobra nasza!
— Już w sieci ten bezbożny grzesznik — dodała zacna siostrzyczka. — Bóg cię natchnął znakomitą myślą, Gasparino. Teraz z pomocą Bożą będziemy w spokoju spożywać owoce naszych trudów.
— Chciałbym widzieć jego minę, kiedy się dowie prawdy — zaśmiał się Alfons.
Tymczasem kareta toczyła się prędko po drodze do Pons, nagle jednak skręciła na prawo i wyjechała na drogę, prowadzącą do Barcelony.
— Cóż to? — spytał Zorski — czy woźnica nie zna drogi? Przecież jedziemy w złym kierunku
— Dobrze jedziemy — odpowiedział obcy.
— Jak to, przecież to droga do Barcelony?
— Tak.
— A mieliśmy jechać do Pons.
— Nie. Jedziemy do Barcelony — ostrym tonem oświadczył obcy.
Zorski zwietrzył coś złego, spytał więc:
— Kim sennor jesteś? Czego chcesz?
— Jestem korregidorem z Manrezy i mam pana zawieźć do Barcelony.
— Korregidorem? — zdumiał się doktór — ale cóż pan ode mnie chce? Po co mam jechać do Barcelony?
— Nie wiem. Delegados[17] rozmówi się tam z panem.
— A cóż on ode mnie może chcieć?
— Nie wiem. Dowie się pan sam.
— Okłamał mnie więc pan, sennorze.
— To trudno. W naszym zawodzie zmuszeni jesteśmy czasami chwytać się podstępów.
— No, a gdybym nie chciał panu dotrzymywać towarzystwa i wysiadłbym z karety?
— Nie zrobi pan tego głupstwa, doktorze, bo to się na nic nie zda. Wyjrzyj pan przez tylne okienko — czy widzisz tych czterech żandarmów z bronią, gotową do strzału? To nasza eskorta.
— Do licha! Pomyślałby kto, że jakiegoś groźnego zbrodniarza prowadzicie.
— O, nie, sennorze. To tylko mała formalność. Pewny jestem, że dziś jeszcze wrócisz do domu, ale otrzymałem rozkaz odstawienia cię do Barcelony, więc wziąłem do pomocy żandarmów, gdyż obawiałem się, że jako nieznający naszych praw cudzoziemiec będziesz stawiał opór.
— Ani mi to w głowie — odpowiedział doktór dumnie. — Mam czyste sumienie, więc się nie obawiam dochodzeń.
— Zupełnie słusznie, sennorze. Nic trzeba nigdy fałszywie osądzać swego położenia i pogarszać je przez niepotrzebny opór. Jeżeli dobrze pójdzie, odwiozę pana z powrotem.
Korregidor kłamał najbezczelniej w świecie. Wiedział doskonałe, co czeka Zorskiego w Barcelonie, ale zwodził go, udając życzliwość.
— Czy w Rodriganda wiedzą, dokąd mnie pan wiezie? — zapytał doktór.
— A tak, naturalnie — zapewnił go skwapliwie korregidor.
— Kogo pan zawiadomił?
— Kilka osób ze służby.
Ale i to było kłamstwem, gdyż oprócz trójki sprzymierzonych nikt nie wiedział, kim był tajemniczy przybysz i dokąd zabiera Zorskiego.
Dalej jechali w zupełnym milczeniu.
Przed wieczorem przybyli do Barcelony i zatrzymali się przed ponurym, staroświeckim budynkiem, o małych zakratowanych okienkach.
— Wysiadaj pan — rozkazał urzędnik.
Zorski otoczony przez żandarmów wszedł przez bramę na ciemne schody, prowadzące na niemniej ciemny korytarz, po obu stronach którego było mnóstwo małych bocznych drzwi.

Rozdział 19.
OSOBLIWE ŚLEDZTWO.

Upłynęło niemało czasu, a korregidor nie wracał. Zorski już tracił resztę cierpliwości, ale hamował wzburzenie, zdawał sobie sprawę z tego, że protesty niewiele pomogą.
Wreszcie doczekał się — zawołano go do kancelarii.
Była to zwykła cela więzienna, w której ustawiono szafy z aktami i ogromne biurko. Siedział za nim jakiś mały człowieczek o wnikliwym spojrzeniu i zwiędłej, złośliwej twarzy więziennego skryby.
— Nazwisko? — spytał lekarza.
— Zorski.
— Imię?
— Karol.
— Skąd?
— Z Poznania.
— Z Poz... z Poznania — powtórzył ze skrzywieniem urzędniczek, który nie grzeszył widocznie znajomością geografii — pierwszy raz słyszę o takim mieście. Gdzie to jest?
— W Polsce, pod zaborem niemieckim — odpowiedział Zorski.
— Aha, w Niemczech — uradował się tamten.
— Nie w Niemczech, a w Polsce, pod zaborem niemieckim — powiedział Zorski z naciskiem.
— Czym pan się trudni?
— Jestem lekarzem, ale pozwoli mi pan, że i ja o coś zapytam?
— O co? — nadął się mały człowieczek. — Cóż pan może mieć za pytania?
— Chciałbym wiedzieć, kim pan jest i po co mnie tu sprowadzono? — odpowiedział Zorski, nie zważając na niezachęcający zgoła ton swego rozmówcy.
— Jestem korregidorem — burknął tamten — ma pan to sobie pamiętać raz na zawsze, a po co pana tu sprowadzono, to się dowiesz podczas przesłuchania.
— Przesłuchania? — powtórzył Zorski — cóż to, pod śledztwem jestem?
— Tak jest, wielce szanowny panie — odpowiedział korregidor — jest pan pod śledztwem i masz odpowiadać, a nie pytać o to, co do ciebie nie należy. Zrozumiano?
Zorski nie odpowiedział. Zrozumiał, że wpadł w pułapkę i znajduje się w mocy wroga, postanowił więc zachowywać się tak, by nie wywołać awantury, na której najwidoczniej zależało zacnemu przedstawicielowi hiszpańskiej władzy.
— Jest więc pan lekarzem? — pytał korregidor, nie doczekawszy się odpowiedzi.
— Tak — odparł Zorski krótko.
— Jaka jest pana specjalność?
— Nie mam specjalności, leczę wszelkie choroby.
— Wiek?
— Dwadzieścia sześć lat.
— Karany?
— Nie.
— Ani razu?
— No, karany, ale tylko jeden raz — ze skruszoną miną przyznał się Zorski.
— Aha! — ucieszył się korregidor. — Kiedy? Jak? Za co? Na ile?
— Już dawno temu — pokorniej jeszcze mówił doktór — byłem jeszcze wtedy małym chłopcem. Dostałem mocnego klapsa od matki za to, że zlasowałem konfitury...
Korregidor osłupiał. Przez chwilę nadęty jak indor patrzał w milczeniu na śmiałka, który z niego zakpił najbezczelniej w świecie, potem wybuchnął gniewem.
— Ja cię nauczę rozumu! — krzyczał, bijąc pięścią w stół. — Jak ci zakują ręce i nogi, to się nie będziesz więcej mądrzył.
— Zakują? — powtórzył nieprzestraszony groźbą doktór. — Ha, to trudno.
— Milczeć i odpowiadać na pytania! — pienił się złośliwy malec — milczeć i gadać do rzeczy!
Zorski z trudem pohamował śmiech. Zdawał sobie sprawę, że sytuacja w gruncie rzeczy nie jest zabawna wcale i że bezpieczniej, będzie nie narażać się więziennemu królikowi, który znów się zabrał do badania.
— Żonaty?
— Nie, kawaler.
— Ma pan jakiś majątek?
— Nie.
— Naprawdę nie? — zapytał, uśmiechając się niedowierzająco korregidor.
— Naprawdę.
— A gotówkę ma pan przy sobie?
— Mam, ale bardzo niewiele, ze trzydzieści dukatów.
— Daj pan tutaj.
Zorski oddal sakiewkę, a korregidor skrupulatnie przeliczył jej zawartość, po czym powrócił do badania.
— Ostatnie miejsce pobytu przed aresztowaniem?
— Przed aresztowaniem? Więc jestem aresztowany? — zapytał doktór.
— Powiedziałem już raz: nie gadać, tylko od powiadać na pytania! — huknął korregidor ostatnie miejsce pobytu?
— Rodriganda.
— A przedtem?
— Paryż.
— Dlaczego pan tam nie pozostał? Po co pan przyjechał do Hiszpanii?
— Przyjechałem na wezwanie Róży de Rodriganda-Sevilla.
— Po co pana wzywała?
— Abym wyleczył jej ojca, don Emanuela.
— Leczył go pan?
— Tak.
— A wolno panu?
— A czemu by nie? Przecież jestem lekarzem. Któż mógłby mi zabronić?
— Ja — powiedział mały człowieczek, podnosząc głowę do góry. — Czy był pan na posadzie lekarza w Rodriganda?
— Nie, ale miałem nim zostać.
— Ale nie był pan nim?
— Nie.
— Miał pan pozwolenie praktykowania w Hiszpanii?
— Nie.

— Mam mu coś powiedzieć — odrzekł roztropnie.
— Idź tędy na górę, to cię zameldują.
Robert poszedł we wskazanym kierunku i otworzył drzwi. W pokoju siedziało kilku ludzi, którzy czekali na swoją kolej, za kratkami zaś siedział woźny sądowy, który zauważył chłopca.
— Czego ty tu chcesz?
— Chcę się widzieć z prokuratorem.
— Ty, chłopcze? — pytał ze zdziwieniem — a czego ty chcesz od niego?
— Mam zlecenie.
Woźny myślał, że rozchodzi się o jakąś sprawę familijną, więc poszedł chłopca zameldować.
Robertowi w tej izbie wydawało się duszno i nieprzyjemnie. Odwaga zaczęła znikać, ale gdy przypomniał sobie kapitana i doktora Zorskiego, podniósł znowu głowę do góry i wyprostował się śmiało.
Właśnie wszedł woźny.
— Możesz iść, mały, tutaj — rzekł, wskazując mu drzwi.
Robert wszedł do pokoju, który prokurator nazwał swoją pracownią. Siedział tam jego sekretarz. W tej chwili wszedł prokurator do pokoju i zapytał:
— A co nowego masz mi donieść, chłopczyku?
Wobec tego ostrego i badawczego wzroku zabrakło mu trochę odwagi, ale przypomniawszy sobie cel swej wizyty, ożywił się znowu i rzekł:
— Czy ty jesteś prokuratorem?
— Tak.
— O, to jesteś złym, bardzo złym człowiekiem.
Wskutek tego wyznania energia jego bardziej jeszcze wzrosła.
Prokurator zdziwiony spytał:
— A to dlaczego?
— Bo zamykasz ludzi do więzienia.
— A co to ciebie obchodzi?
— Mnie to bardzo obchodzi, bo zamknąłeś dwóch ludzi, których ja bardzo lubię!
— Cóż to za jedni?
— Pan kapitan i mój dobry wujaszek Zorski.
— Aha — rzekł urzędnik. — A kim ty jesteś?
— Ja jestem Robert Helmar z Zalesia.
— I po coś tu przyszedł?
— Nie ścierpię, by oni siedzieli w więzieniu.
— Hm, może chcesz się ze mną kłócić?
— Tak, ale naprzód będę grzeczny i poproszę cię, byś ich uwolnił. Oni nic złego nie zrobili.
— A jeżeli ich nie uwolnię?
— To cię zmuszę.
— W jaki sposób?
— Jak ich zaraz nie wypuścisz, to zastrzelę cię, tak, naprawdę zastrzelę.
— Chłopcze, czy cię djabeł opętał?
— Nie, mam tylko odwagę.
— Ale jeżeli mię zastrzelisz, to ciebie także zamkną do więzienia.
— To nic nie szkodzi, w ten sposób może prędzej dostanę się do nich.
— A czym chcesz mię zabić?
— Rewolwerem.
Sięgnął do kieszeni i wydobył go.
— Hm, zaczynam rzeczywiście obawiać się ciebie, no, a jeżeli wypuszczę ich, nic mi nie zrobisz?
— O, przeciwnie, podziękuję ci ładnie.
— A, to pięknie z twojej strony. Ponieważ z ciebie jest taki dzielny chłopak, spełnię twoje życzenie i uwolnię ich.
Słysząc te słowa, schował Robert swój rewolwer do kieszeni, przy czym zauważył:
— Wiedziałem, że się mię zlękną. Ludwik może mówić, że głupstwem jest wybrać się do miasta i chcieć zastrzelić prokuratora.
— A to osioł z niego.
— Naturalnie!
— Ale tym uwięzionym nie powodzi się tak źle w ich więzieniu, jak myślisz — odezwał się prokurator z uśmiechem. — Bardzo chwalą moje więzienie i są z niego zupełnie zadowoleni. Chodź, to ci je pokażę.
Poprowadził go do gabinetu. Obaj panowie zrobili zdziwione miny, gdy go niespodzianie zobaczyli, a Robertowi jakoś głupio się zrobiło, gdy ich ujrzał przy winie i cygarach.
— Do stu piorunów, czego ty tu chcesz, Robercie?
— Przyszedłem was uwolnić.
— Czyś zwariował?
— Zmusiłem pana prokuratora, by was natychmiast uwolnił z więzienia.
Kapitan podskoczył z fotelu przestraszony i prosił prokuratora, by mu wszystko opowiedział.
— Tyś zwariował, łajdaku! Przecież nas nie uwięziono! Co za nieszczęście mogłoby wyniknąć wskutek twej głupoty. Muszę cię krócej trzymać i wziąć w karby.
— Proszę się nie gniewać na niego — prosił prokurator. — To chłopiec, który zdradza wielką duszę. Proszę tylko dobrze uważać na jego wychowanie i nie traktować tej sprawy zlekka, a doczeka się pan kiedyś wielkiej pociechy.
Kapitan potakiwał głową.
— Wypowiada pan te same myśli, jakie i mnie często się nasuwają. Jestem bezdzietny, więc zadam sobie trud, by to drzewko wyhodować stosownie do jego gatunku. Skończmy tedy naszą rozmowę tym ciekawym epizodem i pożegnajmy pana prokuratora, widzę bowiem po doktorze, że się niecierpliwi i chciałby już wrócić do swej chorej, by zacząć tę ciężką i pełną nadziei kurację.
— Czy dzisiaj da jej pan ten straszny środek do zażycia?
— Tak, nie mogę dłużej zwlekać.
— Ach, chciałbym bardzo być przy tym.
— O, proszę, panie prokuratorze, proszę z nami jechać — prosił kapitan. — Wie pan przecież, że jest pan u mnie zawsze mile widzianym gościem.
— Dobrze, jadę z panami! Może to będzie korzystne, jeżeli spiszę protokuł, w którym będzie potwierdzone cale postępowanie urzędowo.
Dał swemu sekretarzowi parę wskazówek, jak ma postępować podczas jego nieobecności, po czym razem wyruszyli w drogę. Jechali powozem, podczas gdy Robert dosiadł swego konika i pogonił za nimi, pogrążony w myślach. Nie wiedział, czy dobrze postąpił, czy też rzeczywiście popełnił głupstwo. Po dłuższym namyśle doszedł do wniosku, że właśnie uczynił to drugie i zawstydził się bardzo. Gdy tylko przyjechał do domu i zsiadł z kucyka, wyszła jego matka na przeciw.
— Robert, chodź tu! — rzekła ostro.
Usłuchał zawstydzony.
— Jesteś kłamczuch! — zagrzmiał głos matki.
— Tak, mamo — odrzekł po cichu, lecz szczerze.
Czuł się tak upokorzony i zbity, że łzy mu stanęły w oczach. To przyznanie się do winy ułagodziło znacznie matkę, więc rzekła już łagodniejszym tonem:
— Czy myślisz, że takiego kłamcę będę kochała? Ja już przez ciebie bardzo płakałam.
Objął ją rączkami za szyję, wspinając się na palcach i zawołał, wybuchając głośnym płaczem:
— Mamo, ja już się dosyć dzisiaj zawstydziłem, więcej tego nie zrobię, przyrzekam ci.
— Więc dlaczegoś okłamał służącą?
— Bo nie chciałem, żebyście wiedzieli, dokąd pojechałem.
— A gdzie byłeś?
— U prokuratora, w więzieniu.
— Boże! Coś tam robił?
— Wziąłem rewolwer ze sobą i chciałem go zastrzelić, jeżeliby nie wypuścił pana kapitana i wuja Zorskiego.
— Toż to czyste szaleństwo! — zawołała z przestrachem. — Rozmawiałeś z prokuratorem?
— Tak.
— I groziłeś mu rewolwerem?
— Tak.
Załamała ręce przerażona i zawołała:
— Jezus, Maria! Unieszczęśliwisz wszystkich, ty niepoczciwy chłopcze! Co na to powiedział prokurator? Cud prawdziwy, że cię zaraz nie zamknął.
— O! on nie był zły. Śmiał się tylko trochę i powiedział, że z obawy, bym go nie zastrzelił, wypuści obu z więzienia.
— I co potem?
— Potem zaprowadził mnie do pokoju, w którym pan kapitan i doktór Zorski popijali wino i palili papierosy.
— Więc nie byli w więzieniu?
— Nie. O! mamo, ja się tak wstydzę, straszne głupstwo popełniłem.
Wypowiedział to z taką dziecinną szczerością i prostotą, a potok łez spadł na jego pełne różowe policzki, że nie mogła się powstrzymać, by go nie pocieszyć. Wszak był to jej jedynak.
— No, uspokój się, moje dziecko. Już sama pójdę do tych panów i będę ich prosiła o przebaczenie, oni już przyjechali, widziałam, ich.
— Mamo, ja także pójdę — rzekł.
— Dlaczego?
— Muszę ich prosić o przebaczenie sam.
Pochyliła się ku niemu, wzięła go w swoje ramiona i ucałowała serdecznie. Poczuła dziwną radość. Była tylko prostą, nieuczoną kobietą, a jednak przeczuła, że posiada skarb, za któryby inni miliony oddali.
— Dobrze, możesz pójść ze mną — rzekła. Ale więcej tego nie uczynisz, prawda?
— O, nigdy, mamo, proszę mi wierzyć.
— Więc muszę cię także trochę pocieszyć. Dostałam list, ładny, piękny list. Zgadnij od kogo?
Chłopiec podskoczył z radości, zaklasnął w rączki i zawołał:
— Od papy!
— Tak, mój Robercie — zawołała. Gdy dostałam list, szukałam cię, by ci go pokazać. Ale jeszcze coś radośniejszego muszę ci zdradzić, zgadnij, ca mi w nim pisze?
— Że przyjedzie? — zgadłem?
— Tak, mój Robercie, przyjedzie! zawołała z rozrzewnieniem.
— Brawo! tatko przyjedzie! Wiwat!
Krzycząc, skakał po dziedzińcu jak szalony i nie mógł się uspokoić, dopiero matka musiała mu przypomnieć, że muszą iść do zamku przeprosić panów.
Do zamku ich jednak nie wpuszczono i musieli wrócić, bo właśnie panowie znajdowali się w pokoju chorej i nakazali służbie, by im nikt nie przeszkadzał. Był to najpiękniejszy pokój w zamku, wielki i wygodnie urządzony. Miejsca było dużo, co właśnie przydało się teraz, bo w pokoju oprócz hrabianki i doktora był kapitan, prokurator, pani Żorska ze swą córką i Alimpo ze swą nieodstępną Elwirą.
Nawet i prokurator, mniej wrażliwy wskutek licznych widzianych już w sądach scen, czuł się mocno wstrząśnięty widokiem hrabianki, gdy wszedł do pokoju. Klęczała na pół leżąc przy sofie i modliła się.
Prokurator zasiadł do stołu, by spisać protokuł. Dziwny ten wypadek zajął go niezwykle i zapragnął pomóc tym nieszczęśliwym.
Gdy skończył, przeczytał go na głos, podpisał i oddał doktorowi.
Ten wyciągnął tymczasem mały słoik, badając poważnie jego zawartość.
— Czy to trucizna? — spytał prokurator.
— Tak. Zobaczy pan zaraz jak ją rozpuszczę.
— Jestem zdania, że środek ten powinien być użyty w obecności kilku zdolnych psychiatrów.
— Czy pan nie polega na mnie? Jestem przekonany, że sprzeciwiliby się użyciu tak silnego środka. Raczej zgodziliby się na to, by chora była do końca życia.
— Podziwiam i cenię pański spokój i bez wahania powierzyłbym panu życie moje i mych najbliższych.
— Proszę mi wierzyć — odrzekł Zorski drżącym głosem — że ten spokój niełatwo mi przychodzi. Używam środka, który jedynie pomóc może, którego jednak dotychczas nie wypróbowałem. Nie rozchodzi się tu tylko o wyleczenie chorej, lecz także o wygranie wielkiego procesu, o ukaranie zbrodniarzy, od udania się tej operacji zależy całe moje życie i szczęście. Nie ufam w tym wypadku sobie, o nie, tylko wiedzy i pomocy Boga.
— Panie doktorze, życzę panu szczęścia I powodzenia z całego serca.
— Ja również! — rzekł nadleśniczy. — Nie patrzcie tylko na mnie, starego durnia, bo ciekną mi łzy z oczu, jakby jakiemu smarkaczowi, kiedy w skórę dostanie, mociumdzieju. Jeżeli operacja się nie uda i hrabianka nie zostanie uleczona, to, jak mi Bóg miły, polecę do Hiszpanii i wysadzę do stu djabłów cały zamek Rodriganda w powietrze.
Poczciwy staruszek obcierał sobie łzy z brody, które bezustannie z ócz mu ciekły.
— No, a teraz w imię Boże zaczynamy! — zawołał Zorski.
Słowa te zelektryzowały wszystkich i wywołały lament i płacz. Pani Zorska i Helena pobiegły, do chorej i tuliły ją jak dziecko, nadleśniczy począł łkać jak mały uczniak, Alimpo chwycił swą Elwirę za rękę i płakali tak oboje na wyścigi, nawet prokurator wziął chusteczkę do ręki.
Tylko Zorski wydawał się być spokojny.
Musiał panować nad sobą z nadludzką wprost siłą.
Gdy nabierał wodę porcelanową łyżką, ręka mu nawet nie zadrżała.
— Trzymajcie ją! — prosił.
Matka i siostra uklękły po obu stronach chorej i podniosły jej głowę do góry. Zorski zbliżył łyżkę do ust Róży, natychmiast jednak cofnął ją i zakrył ręką oblicze. Krótkie, ale straszne łkanie wstrząsnęło jego potężnym ciałem. Był to krzyk, tak straszny, że inni zaczęli na nowo płakać. Ból szlachetnego lekarza wstrząsnął sercami więcej, aniżeli poprzednie łzy i narzekania.
— Panie! zawołał, to prawie ponad moje siły! Daj mi mocy!
Wołanie to było modlitwą.
Bóg widocznie zmiłował się. Zrozpaczony mężczyzna zebrał siły i wziął się na nowo do dzieła. Zaledwie dotknął łyżką wargi chorej, otwarła mechanicznie usta i wypiła fatalny płyn do ostatniej kropli. Zorski odstąpił od niej. Głębokie westchnienie wyrwało się z jego piersi. Położył łyżkę na stół i założył ręce.
— Ojcze, albo wskrześ Różę, albo daj mi umrzeć!
— Synu mój — szlochała matka.
— Nie wiedziałem, że jestem taką duszą z miękkim sercem — rzekł nadleśniczy.
— W jaki sposób będzie działać lekarstwo? — zapytał prokurator.
— Wkrótce zobaczy się, czy w ogóle będzie działać — odrzekł Zorski. — Po dziesięciu minutach musi zasnąć. Sen ten trwać będzie długo, może czterdzieści osiem godzin i podczas tego snu ma się stać rzecz najważniejsza. Jeżeli obudzi się przed czasem, to znaczy, że dawka była za słaba i muszę jeszcze dodać. Jeżeli nastąpi rozdrażnienie, niepokój, a nawet febra, to dawka była za silna i chora umrze, jeżeli nie dam przeciwdawki. Trzeba stale obserwować stan choroby i dlatego nie mogę oddalić się ani na minutę od jej łóżka. Muszę poprosić pana kapitana, aby koń był dzień i noc w pogotowiu, bym w razie potrzeby mógł posłać do miasta po potrzebne lekarstwa.
— Rozkaż tylko, mój kuzynie, a każę posłać wszystkie konie nawet na śmierć, odrzekł nadleśniczy.
Obecni czekali w naprężeniu dziesięć minut. Chora klęczała ciągle jeszcze. Wtem schyliła pomału głowę. Wargi nie poruszały się już, wreszcie zamknęły się oczy, pochyliła się ku ziemi.
— Bogu dzięki! — mówili wszyscy.
— Na pół wygrana! — cieszył się Zorski. — Matko, zanieś ją do łóżka. Odejdźmy, po pięciu minutach jednak powrócę, by objąć straż nad nią.
Panowie oddalili się. Alimpo udał się na podwórze, by po wzruszeniu zaczerpnąć pełnymi ustami świeżego powietrza. Tutaj spotkał Ludwika.
— Jakże tam, panie Alimpo, dobrze czy źle? — zapytał.
— Rien comprends[18] — brzmiała odpowiedź.
— Mam na myśli hrabiankę.
— Rien comprends.
Wtedy myśliwiec chwycił Hiszpana za rękę i pociągnął go ze sobą, gdzie znajdował się mały Robert.
— Robercie, ty umiesz rozmówić się z tym Alimpo? — zapytał.
— Umiem.
— Chcesz być tłumaczem?
— Tak.
— To powiedz mu, niech opowie nam, jak tam było u hrabianki.
Wszyscy troje usiedli na ławce na podwórzu, pani Helmerowa i służące przyszły także i Alimpo jął opowiadać całe zdarzenie, wszyscy płakali tak samo serdecznie, chociaż tłumaczenie chłopca miało ogromne luki.
Od zabiegu minęło trzydzieści sześć godzin. W Zalesiu panowała cisza, jak w grobie. Chodzono cichutko, rozmawiano tylko szeptem. Nadleśniczy nawet wymierzył na dziedzińcu policzek parobkowi za to, że drugiego wołał za głośno. Co godzinę przechodziły z ust do ust wiadomości o stanie chorej. Było takie oczekiwanie, jak przed ogłoszeniem wyroku w sądzie, kiedy się nie wie, czy werdykt brzmieć będzie „winny“ czy „niewinny“.
Na drugi dzień przybył sternik. W mieszkaniu zapanowała radość. Przytłumiło ją ciążące nad całym domostwem oczekiwanie.
Cicho i prawie skrycie odwiedzał domowników, Zorskiego jeszcze nie widział. Tego dnia po obiedzie siedział z żoną i dzieckiem w swojej izbie i kazał sobie opisać zdarzenia ostatnich dni.
— Jak się nazywa hrabianka? — zapytał.
— Róża — odpowiedziała żona.
— A nazwisko?
— Rodri — Rodri — nie mogę sobie przypomnieć nazwiska.
— Roderwanda — dorzucił Robert.
— Roderwanda? — zapytał ojciec z namysłem. — Hm! I jest Hiszpanka?
— Tak.
— To może nazywa się Rodriganda?
— Tak, tak, tak się nazywa! — krzyknął Robert. — Czy tatko zna tę miejscowość.
— Nie, ale słyszałem o niej. Hm, to dziwne.
— Cóż takiego?
— I tego doktora Zorskiego uwięziono niewinnie?
— Tak, pani Zorska mi to opowiadała.
— Gdzie?
— W — w — w mieście, którego imię przypomina porcelanę.
— Masz może na myśli Barcelonę?
— Tak, tak.
— To doprawdy bardzo dziwne!
— Co takiego?
— Nie wiesz, za co go uwięziono?
— Nie powiedziała mi tego.
— Czy może przez człowieka, który zniknął, w Rodrigandzie?
— Nie. Ale, mój Boże, cóż ty wiesz o tym. W Rodrigandzie zniknął rzeczywiście jeden człowiek. Pani Zorska to opowiadała.
— A! Któż to był?
— Porucznik od huzarów.
— Hm. I nie wiedzą, gdzie on teraz jest?
— Nie. Ale czekaj no, przypominam sobie: doktór Zorski sądzi, że go porwano na jakiś okręt.
— Do stu piorunów! Zgadza się! Jak nazywał się ten okręt?
— Pani Zorska tego nie powiedziała.
— Na pewno nie? Nie był to okręt „Pendola“, przypomnij sobie dobrze!
— Wiem to z pewnością, że nie wymieniła imienia.
— Nic więcej nie powiedziała?
Żona sternika namyśliła się chwilkę, potem odrzekła żywo:
— Czekaj, już mi się przypomniało: miał się wmieszać do tej sprawy jakiś adwokat.
— Jak się nazywa?
— Nie zapamiętałam sobie imienia, było obce i ciężkie.
— Nazywał się Gasparino Kortejo?
— Doprawdy on to musiał być. Ale skąd się dowiedziałeś o tym wszystkim?
— O tym ci jeszcze opowiem. Teraz powiedz mi, czy rzeczywiście nie można mówić z doktorem Zorskim?
— Nie.
— Więc muszę czekać, dopóki się nie pokaże.
— To z pewnością coś bardzo ważnego.
— Ogromnie ważne, jeżeli mię przeczucie nie myli.
W tym czasie siedział Zorski przy łożu chorej. Oprócz niego była w pokoju tylko matka. Siedziała nad robótką. Hrabianka w dalszym ciągu spała. Leżała w łóżku jak piękny obraz marmurowy. Ani powieka nie drgnęła, ani nie słychać było oddechu.
— Mamo! — dał się słyszeć szept pośród ciszy.
— Synu! — zapytała również cicho.
— Chodź no tu!
— Podniosła się i zbliżyła do niego. Jej pytające wejrzenie padło na jego oczy i spostrzegło lekki blask nadziei.
— Dotknij się tej ręki!
Ujęła marmurową białą rękę śpiącej w swoje ręce i przytaknęła radośnie.
— Czujesz puls, matko?
— Tak.
— Popatrz na usta, jak się zaczynają czerwienić. Idź do kapitana i powiedz mu, że hrabianka za godzinę się obudzi.
Przyciągnęła głowę syna do serca, pogłaskała pieszczotliwie go po twarzy.
Gdy wróciła z powrotem, zajęła poprzednie miejsce. Ale pracować nie mogła. Prosiła Boga, by był litościwy i zesłał szczęście jej synowi.
Upłynęło pół godziny i usłyszano lekkie oddychanie chorej, widziano, jak poruszać zaczęła się ręka, całe ramię i powieki zadrgały. I znowu po krótkim czasie położyła chorą głowę lekko na bok.
Pierś Zorskiego ledwie nie pękła. Trzymał ciepłą jej rękę w swojej i pozostał spokojny. Teraz odwróciła się twarzą do niego, a bystre jego oko spostrzegło, że niedługo obudzi się ze snu. Powieki zaczynały podnosić się powoli. Otworzyła oczy i patrzała prosto przed siebie.
— Wszechmocne niebiosa, dopomóżcie! Teraz się rozstrzygnie! — prosił cicho Zorski.
Patrzała z zupełną świadomością na otaczające ją przedmioty.
— Udało się! — radował się Zorski.
Wtem poczuła, że ktoś ją trzyma za rękę. I w tej chwili zobaczyła Zorskiego.
— Karlosie, mój Karlosie! — zawołała. — Tyś tutaj?
— Tak, moje życie, moje szczęście, jestem przy tobie — odrzekł drżącym głosem.
— Gdzie jestem? Jak długo spałam?
— Uspokój się, jesteś u mnie — prosił, obejmując dziewczynę swoimi ramionami i tuląc ją cło serca.
— Jestem spokojna — mówiła czule, podając mu usta do pocałunku. Ale musiałam spać długo, bardzo długo.
— Bardzo długo. Byłaś chora.
— Chora? — zapytała, namyślając się. — Jak to? Wczoraj przecież odprowadziłam moją Amy do Pons, a potem — aha, potem ciebie nie było. Pojechałam do korregidora do Manrezy i kłóciłam się z Alfonsem i Kortejo, by się dowiedzieć, gdzie jesteś. Potem strzelono na górze u Korteja. Potem zrobiło mi się bardzo źle i chciałam iść spać, zasnęłam jednak wśród modlitwy. Gdzieś ty był, mój Karlosie?
— Byłem w Barcelonie.
— Nie powiedziałeś mi o tym ani słówka, ty niedobry?
Wtem dało się słyszeć ciche przytłumione łkanie. Róża usłyszała je.
— Kto to płacze? Kto tu jest? Może to moja dobra Elwira?
— Nie, moje serce?
— A kto taki?
— Jest to bardzo dobra pani, która chciała cię bardzo zobaczyć.
— Ach, obca! — zawołała przestraszona. I równocześnie spostrzegła, że leży w negliżu obok swego ukochanego. — Któż to taki?
— Moja matka!
Róża popatrzyła nań, jakby go nie rozumiała, potem zawołała z wielką radością:
— Twoja matka? O, co za szczęście, co za niespodzianka. Przywołaj ją tutaj. Prędko, prędko!
— Ale musisz z nią rozmawiać po francusku, bo po hiszpańsku nie rozumie.
— Niech się tylko zbliży.
— Matko — poprosił Zorski — zbliż się do nas. Róża pragnie cię widzieć.
Przystąpiła powolnym krokiem. Róża usiadła na łóżku. Wyciągnęła ku niej ręce z jaśniejącym radością obliczem i rzekła:
— Pani jest matką mojego Karlosa? Czy mogę zostać twoją dobrą, posłuszną córką?
Pani Zorska złożyła wśród łez ręce na jej głowę i rzekła:
— Moje dziecko, błagam Boga, by zesłał na twoją głowę największe błogosławieństwo! Życie własne oddałabym dla waszego szczęścia!
Trwali tak we wzajemnym uścisku. Wtedy Zorski podniósł się, wyszedł z pokoju i poszedł do kapitana.
— Zwycięstwo! Zdrowa, zdrowa! — zagrzmiał w jego drzwiach.
— Do stu tysięcy bomb, granatów! — zawołał starzec przestraszony. — Hurra! Mociumdzieju! o świętości nieba! A można podskoczyć do niej? Można na nią popatrzeć?
— Nie.
— To naprawdę nie po ludzku! Muszę przecież coś robić z radości! Czekaj, wiem już.
Jak strzała pobiegł na dwór. Zorski wrócił natychmiast do chorej. Róża leżała jeszcze w objęciach matki. Nie mówiły ze sobą nic, tylko płakały i całowały się.
— Karlosie, dziękuję ci za matkę, którą mi dałeś. O, jak bardzo ją kocham. Ale, czy to prawda, że byłam chora?
— Tak, moje serce.
— Długo?
— Bardzo długo.
— I tyś mnie wyleczył, ty?
— Tak.
— A gdzie Alfons, Kortejo, Alimpo i moja dobra Elwira?
— Alimpo i Elwira są tutaj. Reszty dowiesz się później. Nie wolno ci jeszcze dużo mówić. Musisz uważać na siebie.
— Będę cię słuchać. Tylko jedno mi powiedz, gdzie jestem?
— U naszego dobrego przyjaciela.
— Nie w Rodrigandzie?
— Nie, jeszcze się dzisiaj o wszystkim dowiesz.
— A gdzie jestem? — zapytała trwożliwie. — Gdzie mój ojciec? Czy to prawda, że już umarł?
— Nie, on żyje. Teraz jednak już nie mów, Ho się znowu rozchorujesz.
W tej chwili zadźwięczały pojedyncze trąbki myśliwskie z podwórza, potem zabrzmiał chorał na cztery głosy.
— Co to? — pytała Róża z rozjaśnionym obliczem.
— To jest piosenka, którą kazał zagrać nasz przyjaciel na twoją cześć. Byłem właśnie u niego i powiedziałem mu, żeś wyzdrowiała.
— Podziękuj mu za mnie, dopóki sama z nim pomówię. Ale, mój Karlosie, mam jedną prośbę do ciebie.
— Mów śmiało, moje życie.
— Jestem troszkę głodna.
— Doskonale, zaraz przyjdzie tu Elwira.
— O, rada bym bardzo ją widzieć! Ale mamcia niech też zaraz wróci.
Napisał parę słów na karteczce, którą matka zaniosła do kuchni. Po drodze spotkał ją nadleśniczy. Zatrzymał ją za rękę i zapytał:
— Czy to prawda, że ona już jest zdrowa?
— Bogu dzięki, już zdrowa.
— Holla! Mociumdzieju, hurra! Słyszała mój chorał?
— Słyszała.
— I cieszyła się? To moja ulubiona pieśń. Nie miałem nic innego. A dokąd pani leci?
— Do kuchni. Pan doktór mi coś napisał, co ma spożyć chora.
Wziął kartkę z jej ręki i czytał.
— Co? Czysty rosół z grysikiem! Trochę suszonego owocu. Czy on, mociumdzieju, nic oszalał? I to ma pomóc chorej? Przynieście jej kapusty dobrej, pierogów, albo gołąbków, świeżej szynki i marynowanego śledzia. To dobre na apetyt, wzmacnia mózg i nerwy.
Poleciał szybko na podwórze i czterej jego chłopcy musieli znowu wziąć się do rogów. Zagrali znowm parę punktów nowego programu, które mogły obeznanego ze sztuką doprowadzić do rozpaczy.
On stał przed nimi i dyrygował. Wtem zauważył stojącego zdala sternika i podskoczył ku niemu.
— Helmer, wie pan dlaczego gramy?
— Wiem. Doktór Zorski ocalił hrabiankę Różę.
— Tak, ten doktór to ci chwat pod względem medycyny, ale co się tyczy jadła, nie rozumie się wcale. Pan go jeszcze nie widział?
— Nie. Chociaż muszę z nim pomówić o pewnej sprawie.
— A co znowu nowego?
— Et, hiszpańska historia, która może mieć dla niego pewną wartość.
— Hiszpańska? Do stu bomb, kartaczy! Pewnie z Rodrigandy.
— Tak.
— Poślę doktora do pana, skoro tylko będzie można z nim pomówić.
Nie trwało długo, a zupa dla Róży była już gotowa. Pani Elwira zaniosła ją do pokoju chorej.
— Gdy weszła, hrabianka siedziała na łóżku, a Zorski obok niej.
— Witaj, poczciwa Elwiro! — zawołała Róża.
Dobrej kasztelanowej potoczyły się łzy po policzku.
— O, moja kochana, najdroższa kontezzo! — zawołała, płacząc — dzięki świętej Madonnie, że mnie znowu poznałaś. Podczas twojej choroby cierpieliśmy i smuciliśmy się wszyscy bardzo.
Po zjedzeniu obiadu nabrała rumieńców, a Zorski postanowił dziś jeszcze pomówić z nią o smutnym wypadku, który ją sprowadził z dalekiej Hiszpanii do jego ojczyzny.
Po jedzeniu zapadła znowu w lekką drzemkę.
Pani Zorska została z Elwirą w pokoju chorej, a lekarz wyszedł, chcąc raz po długim, nużącym czuwaniu zaczerpnąć świeżego powietrza.
Przechodząc przez podwórze, ujrzał sternika, siedzącego przed małą chatką na ławeczce. Na widok lekarza wstał i zdjął kapelusz. Zorski odkłonił się i stanął, bo poznał, że sternik chce z nim mówić.
— Czy mam zaszczyt mówić z doktorem Zorskim? — zapytał Helmer.
Doktór skinął głową.
— Pan jest zapewne sternikiem Helmerem, ojcem naszego Roberta?
— Tak. Dopiero niedawno wróciłem. Chciałbym z panem pomówić o pewnej sprawie, jaka dotyczy pańskiego pobytu w Hiszpanii.
— A! — zawołał Zorski zdziwiony. — Pan był w Hiszpanii?
— Nie, ale podczas mojej poroży morskiej dowiedziałem się o pewnej rzeczy, która, jak myślę, będzie pana interesować.
— Rzeczywiście, jestem ciekawy. Chciałem się trochę przejść, ale tu jest powietrza dosyć. Usiądźmy na tej ławce.
Usiedli i sternik opowiadał, co słyszał i przeżył w Funchalu.
Zorski przysłuchiwał się opowiadaniu ze wzrastającym zainteresowaniem. Wreszcie zawołał:
— Pan wcale nie wie, jakie ważne są dla mnie pańskie wiadomości. To, że podsłuchał pan tę rozmowę w domu mamci Dry, to nie żaden przypadek, a boskie zrządzenie. A więc twierdzi pan, że na okręcie znajduje się ten kapitan?
— Tak jest.
— I pan sądzi, że Landola i czarny kapitan to jedna osoba?
— Jestem tego pewny. Ten okręt się maskuje. Daję moją głowę, że „Pendola“ nie jest niczym innym, jak pirackim okrętem „Lion“, który grasuje na morzach afrykańskich i wschodnio-amerykańskich.
— Mój Boże, w takim razie nie byłby ten kapitan nikim innym, jak kapitanem Grandeprise?
— Z pewnością, panie doktorze! Cieszę się bardzo, że moje wiadomości mogą się panu przydać.
— O, nie tylko mogą się przydać, ale są one dla mnie ogromnej wagi! — zawołał Zorski, a potem dodał, namyślając się:
— Ależ to się zgadza zupełnie z tym, co mi opowiadał Garbilot w więzieniu!
— Garbilot? Czy Jakub Garbilot?
— Tak. Znacie go, sterniku?
— O, bardzo dobrze. Tęgi to był chłop. Kiedy byłem pomocnikiem na okręcie „Entrebas“, kierował on tym okrętem. Później spotkaliśmy się na okręcie „Cauntry“. Potem odszedł i słyszałem o nim, że dostał się w ręce piratów-rozbójników morskich.
— Rzeczywiście tak było. Wyznał mi to przed śmiercią. Słyszałem jego spowiedź, bo siedziałem z nim razem w jednej celi. Bardzo jestem panu wdzięczny za to, co mi pan dzisiaj opowiedział. Nie wie pan, dokąd udał się okręt „Pendola“ z Madeiry?
— Słyszałem, że zamierzano do Kapstattu. Wie pan, że tego rodzaju okręty nie mają określonego celu. Rozbójnik morski udaje się tam, gdzie się spodziewa zdobyczy.
— Czy nie możnaby się dowiedzieć, gdzie teraz stoi „Pendola“, albo gdzie ten okręt widziano?
— Można. Ale tego rodzaju dowiadywanie się połączone jest z wielkimi kosztami. Może się pan zwrócić do urzędu dla spraw zagranicznych, aby oni rozpytali o to u konsulów. Dowiedzą się o tym, chociaż potrwa to kilka miesięcy.
— A telegraficznie?
— A, tak to pójdzie prędzej, ale to będzie jeszcze więcej kosztować. Co pan zrobi, jeżeli się pan dowie?
— Poszukam „Pendolę“ i uwolnię uwięzionego.
— Czy tak drogą jest dla pana jego wolność?
— Bardzo droga! Może później opowiem panu tę historię obszerniej. Czy ma pan teraz zajęcie?
— Nie.
— Czy miałby pan odwagę kierować okrętem?
— Rozumie się.
— Może małym jachtem parowym?
— Tak, jeżeli mam dobrego maszynistę, na którego mogę polegać.
— Czy mógłby taki jacht natrzeć na „Pendolę“ na otwartym morzu?
— Do czarta, nie łatwe to pytanie! Musiałby mieć tęgie działa, być dobrze zbudowanym i posiadać bardzo dzielną załogę, znakomicie uzbrojoną.
— A więc jest możliwa walka?
— Tak. Musi pan sobie dać zbudować tęgiego potworka morskiego podług własnego planu.
— Gdzie budują najlepsze?
— W Szkocji. Musiałby się pan tam udać osobiście.
— Ale ja się na tym niebardzo rozumiem. Czy miałby pan ochotę towarzyszyć mi, abym mógł skorzystać z pańskich wskazówek.
— Z chęcią, panie doktorze.
— A więc dobrze. Rozmyślę się nad tym. Moja siostra, która bardzo lubi pańską żonę, pytała mię, czy bym nie miał ochoty dać panu pewną sumkę na kupienie dla pana okrętu. Nie będzie pan wprawdzie właścicielem zamówionego przeze mnie jachtu, ale jego komendantem, a jeżeli osiągniemy cel, nie zapomnę wynagrodzić pana. Dobrej nocy, sterniku!
— Dobrej nocy, panie doktorze.
Podali sobie ręce i rozeszli się. Każdy z nich był pewny, że losy ich odtąd zostaną związane ze sobą na jakiś czas.
Już minęła godzina, gdy Zorski powrócił do domu. W pokoju chorej zastał Różę, siedzącą na łóżku, zalaną łzami. Kasztelanowa siedziała obok niej i płakała również.
Musiało się stać coś bardzo nieprzyjemnego.
— Jak to dobrze, że przychodzisz, Karolu — rzekła pani Zorska. — Nie rozumiem po hiszpańsku, ale domyślam się, że pani Elwira coś wypaplała. Rozmawiały ze sobą bardzo długo i nie mogłam ich nawet prośbą nakłonić do milczenia.
Zwrócił się ku Róży, ale ona prosiła go drżącym głosem:
— Nie gniewaj się, mój Karlosie. Poczciwa Elwira opowiedziała mi coś niecoś, więc nie mogłam już dłużej wytrzymać i jęłam ją rozpytywrać o wszystko.
— Ależ, mój Boże! to ci przecież może zaszkodzić! — zawołał.
— Nie — odrzekła. — Świadomość nie zaszkodzi mi tak, jak troska, którą wpierw odczuwałam.
— Więc nie czujesz się gorzej?
— Nie. Jestem już zdrowa. Boże, coś ty się nacierpiał! Nie wstydź się. Będę się usilnie starać być godną ciebie. Mój Boże, więc byłam obłąkana? Doprawdy?
— Tak, obłąkana wskutek trucizny, którą ci podał Kortejo.
— Czy była to ta sama trucizna, którą dostał mój ojciec?
— Tak.
— Gdzie on jest? Powiedziałeś, że żyje.
— Uspokój się, moje serce. Opowiem ci dokładnie. Sądzę, że nasza Elwira nie wszystko ci opowiedziała.
Usiadł koło niej i poświęcił cały wieczór opowiadaniom wypadków, które wywarły taki ogromny wpływ na losach rodziny Rodriganda.
Na drugi dzień wstała Róża z łóżka i prosiła, by ją Alimpo odwiedził.
Gdy wszedł, stała hrabianka w rannej sukience taka hoża, jak ją niegdyś widział w Rodriganda. Pośpieszył do niej, przycisnął jej obie ręce do ust i zawołał:
— O, moja kochana łaskawa hrabianko, jak bardzo się cieszę, że jesteś znów zdrowa, a wszystko to sprawił sennor Zorski.
Wiem o tym. On mi opowiadał, ile wy zrobiliście dla mnie. Dziękuję wam za to, przyjaciele. Pomyślę nad tym, w jaki sposób wynagrodzić was za to. Ale czy nie poszedłbyś zapytać doktora Żorskiego, czy nie chciałby pójść ze mną na spacer?
— Natychmiast, w tej chwili! O, nasza kontezza już zdrowa!
Z tym okrzykiem radości pośpieszył do lekarza, który ucieszył się stanem zdrowia swej pacjentki i wyszedł z nią na spacer.
Godzinę wcześniej udał się do lasu mały Robert. Miał on w lesie starego znajomego, którego poszedł dziś odszukać. Był to borowy Tombi, który mieszkał w samotnej chacie i bardzo lubił chłopca.
— Zdaje się, że jeszcze nie wyszedł — mówił mały Robert. — To dobrze, będę miał miłe towarzystwo.
Mówiąc to, zapukał do drzwi.
— Kto tam? — odezwał się silny głos.
— Robert — odrzekł tenże.
— Zaraz.
Nie mógł mu otworzyć, bo był zajęty rzeczą, o której chłopiec nie mógł wiedzieć. Siedział przy stole, przy zamkniętych okiennicach i czytał list, pisany dziwnymi literami. Obok leżąca koperta miała stempel pocztowy z Manrezy w Hiszpanii. List pisany był w djalekcie malajskim, którym mówią na zachodnich wyspach Oceanu Spokojnego.

Pismo brzmiało:
— Do Tombi.

Mój synu!


Cieszę się, że naszym pupilom dobrze się powodzi. Z doktorem Zorskim ma się rzecz inaczej. Odjechał teraz z obłąkaną. Uda się pewnie do Paryża. Możliwe, że ją zawiezie do swojej matki i siostry. Jeśli by tak było, uważaj na ich szczęście. Przyjdzie czas, że ci za to podziękują i pomogą zemścić się na tym, który nas odepchnął. Napisz mi co nowego zaszło. Jesteś przyszłym królem Gigatów. Pamiętaj opiekować się wskazanym człowiekiem.

Twoja matka
Carba, królowa.

Borowy otrzymał to pismo wczoraj, a dziś powtórne czytanie przerwało mu pukanie chłopca. Złożył list i włożył do pugilaresa. Pugilares ten leżał zazwyczaj w skrzyni, pełnej listów, w tym samym malajskim języku pisanych i ze sporą wiązką banknotów.
— Dzień dobry, Tombi — rzekł mały Robert, gdy mu borowy otworzył drzwi.
Światło poranku padło na jego smukłą postać. Kto znał Alfonsa de Rodriganda i zobaczył tego człowieka, temu musiało wpaść w oko nadzwyczajne podobieństwo między tymi dwoma.
— Dopiero teraz wstajesz? — zapytał Robert.
— Nie, nie spałem wcale.
— Co robiłeś?
— Czatowałem na kozła.
— I złowiłeś go?
— Tak, tu jest w jaskini.
— Muszę go zobaczyć, pokaż mi go prędko! — zawołał chłopiec zachwycony.
— Chodź za mną.
Polszczyzna borowego brzmiała z cudzoziemska.
Miał bystre oko i wyraz uczciwości w obliczu, co mu zjednywało ludzi.

— Sennor Zorski, bardzo dobry i spokojny, jedną wadą jego jest to, że mało mówi.
— A guwernantka?
— Nazywa się sennora Wirska, także spokojna i miła. Szkoda tylko, że już odchodzi od nas.
— Odchodzi?
— Tak, córka bankiera umarła, a dla chłopca wystarczy guwerner.
— Kiedy odchodzi?
— Nie wiem. Pewnie zostanie u nas jeszcze pięć miesięcy, bo stary nie wypowiedział jej jeszcze miejsca.
— Nie słyszał pan, czy stara się o jakieś inne zajęcie?
— Nie. Nie myślę, a choćby nawet miała zamiar co przedsięwziąć, to i tak nikomu się nie zwierza. Ona jest bardzo skryta.
— Czy nie ma jakiegoś znajomego mężczyzny, który by się nią zajął?
— Może pan myśli kochanka? Sennora Wirska kochanka? — zaśmiał się serdecznie. — Przez cały czas, jak u nas jest, nie opuściła domu, aby; się udać na schadzkę.
— W takim razie domyślam się jak sprawa stoi. Zakochała się pewnie w nauczycielu. Czy nie tak?
— Niezupełnie, sennor, wprawdzie przebąkują, że Zorski ją kocha, ona jednak nie chce słyszeć o tym, przynajmniej jej całe zachowanie zdradza to.
— A jak żyje bankier?
— Już powiedziałem przecież, że jest to skąpiec, jakich mało na świecie. Jestem jego podwładnym, ale jestem pewny, że lepiej żyję niż on, lepiej jem i piję.
— A czy w jego książkach i rachunkach wszystko jest w porządku?
— To się rozumie. Ale dlaczego pyta mię pan o te rzeczy? Czy pan chce jakiś interes z nim zrobić?
— Tak, muszę się przyznać. Otrzymałem ostatnio większy spadek i nie wiem, co z tym kapitałem zrobić. Poradzono mi, abym oddał go bankierowi na pewien procent. Muszę więc dowiedzieć się o stosunki tutejszych bankierów, abym wiedział, komu go zaufać.
Poczciwy robotnik wierzył mu święcie.
— O, może pan śmiało mu powierzyć. Będzie tak samo bezpieczny, jak u każdego innego.
— Dziękuję ci serdecznie za udzielone mi wiadomości.
Robotnik pobiegł ze swoimi listami na pocztę, podczas gdy Kortejo znikł znowu w tłumie.
Nie myślał, naturalnie, o tym, aby pobiec do księcia. Chciał te wiadomości wykorzystać dla siebie. Hulał więc cały dzień i wieczór, a o północy udał się na umówione z cyganką miejsce.
Szedł brzegiem rzeki i wkrótce ujrzał tlejące się ogniska. Stanąwszy u celu, nie zastał jeszcze cingarity. Postanowił czekać. Wkrótce jednak zjawiła się. Miała na sobie ten sam ubiór, tylko z powodu zimna zarzuciła chustkę na ramiona.
— Dobry wieczór, sennor, już pan tu jest?
— Tak — rzekł i podał jej rękę. — Czy się mnie boisz?
— Nie.
— A dlaczego drży ci ręka?
— Nie, to dlatego, że jeszcze nigdy z żadnym sennorem w nocy sama nie byłam.
— Nie bój się, jak się kogoś kocha, nie trzeba się go bać. Czy twoi wiedzą, gdzie jesteś?
— Nie, myślą, że śpię gdzieś na uboczu.
— Nie będą cię szukali?
— Nie, już śpią.
— Chodź więc do mnie i siądź obok.
Usiadł i wziął jej rękę, która znowu drżała.
— Dlaczego drżysz, czy nie chcesz, żebym twą rękę trzymał w dłoni? Przecież jak się kocha, musi się całkiem ufać. Nie wiesz o tym?
— Nie.
— Nie kochałaś jeszcze nigdy żadnego mężczyzny z całego serca?
— Nie.
— Spróbuj więc, czy potrafisz mię kochać.
— O, sennior, ja nawet nie widziałam pańskiej twarzy.
Zdjął maskę i odwrócił twarz do księżyca.
— No cóż, podobam ci się?
— Tak — odrzekła szczerze.
— Czy mogę cię teraz objąć i uścisnąć?
Oszałamiał biedne dziecko i wkrótce całował już jej piękne usta. Nie śmiała mu się opierać.
Stał się rzeczywiście czuły, począł jej przysięgać miłość i opętał ją wkrótce zupełnie.
— Jeżeli zechcesz zrobić to, o co cię poproszę, możemy być zawsze bardzo szczęśliwi.
— Co mam zrobić, sennor?
— Musimy rozważyć. Jak długo jesteście już w Saragossie?
— Tydzień.
— A jak długo zostajecie?
— Jeszcze jeden tydzień.
— Ile was jest?
— Cztery rodziny i dwadzieścia osób.
— A masz tu rodziców?
— Tak, mam ojca i matkę.
— Jak się nazywają?
— Ojciec — Jorko, a matka — Kaszima.
— Kochają cię bardzo?
— O, bardzo. Cały szczep i wszyscy inni Gitanie mię kochają, bo ja mam być ich królową.
— Ależ wy jesteście biedni.
— Myślicie, że nie można być biedną, a zarazem królową? O, sennor, pan nie zna Gitanów. Zdają się być biedni, a są bogaci, zdają się być wzgardzeni przez wszystkich, a są dumni. Rzadko kiedy wasz król ma taką potęgę, jak u nas królowa.
— A więc trzymam za rękę księżniczkę, którą kocham, a która mię pewnie też troszkę lubi?
— Nie trochę, ale bardzo.
— Czy możesz powiedzieć o twej miłości twemu ojcu?
— Nie, bo muszę być żoną jednego z Gitanów.
— Czy mogę cię jeszcze w tym tygodniu zobaczyć?
— Tak. Gdzie i kiedy sennor sobie życzy?
— Więc przyrzeknij mi, że mi jednej rzeczy nie odmówisz.
— Przyrzekam.
— Odwiedź mię w moim domu.
— Spodziewał się oporu, ona jednak klasnęła w ręce i rzekła:
— Przyjdę sennor, jeszcze nigdy nie byłam w mieszkaniu takiego pana. Gdzie mieszkasz?
— Na ulicy Strada Domenica.
— A kiedy mam przyjść?
— Gdy zapadnie zmrok. Lecz nie życzę sobie, by cię ktoś zobaczył, bo w naszym domu nikogo nie wolno odwiedzać.
Przycisnął ją do piersi. Siedzieli tak,aż poczęło świtać. Potem odprowadziła kochanka i rozstali się. W domu położył się i byłby spał tak całe przedpołudnie, gdyby go nie obudził służący, który oznajmił, że książę chce z nim mówić.
— Łotrze, gdzie ty się ukrywasz — zapytał książę, nie jestem przyzwyczajony tak długo czekać.
— Dopiero nad ranem wróciłem do domu. Polecenie, które mi dałeś, było przyczyną mej nieobecności, ekscelencjo.
— Kłamco!
— Nie zasłużyłem na ten przydomek.
— Gdzie byłeś, człowieku.
Kortejo znał swego pana i wiedział jak z nim trzeba postępować. Przybrał więc minę pokutującego grzesznika i rzekł:
— Przyznaję, że hulałem całą noc i wydałem całą moją kasę. Proszę o przebaczenie. Chciał już wyjść, gdy książę zatrzymał go.
— Łotrze, nie wymkniesz mi się tak. Dowiedziałeś się czegoś o tej dziewczynie?
— Tak. Właśnie to było powodem mego późnego powrotu do domu. Musiałem pić na zabój z tymi łotrami, aby rozluźnić ich języki.
— Opryszku! — zaśmiał się książę. — Jestem najpewniejszy, że nie wydałeś ani pół dura na tych drabów. Ile pieniędzy miałeś przy sobie?
— Co najmniej sześćdziesiąt duros, które straciłem przy winie i kartach.
— No, i dowiedziałeś się czegoś?
— Naturalnie.
— Spodziewałem się tego. Nie zmrużyłem oka przez całą noc przez tę przeklętą guwernantkę i łotra, który jej przyszedł z pomocą.
— A — zaśmiał się Kortejo. — Ekscelencja miała więc jakieś małe intermezzo?
— Tak. — Wolała o pomoc, a ponieważ usłyszano, musiałem niestety odejść.
— Do pioruna, nie rozumiem tego. Czy pośpieszyło jej tylu ludzi z pomocą? — Nie, był to tylko jeden, ale pewnie z piekła rodem, jakiś Zorski.
— Zorski? Ależ to zwykły nauczyciel domowy.
— Do wszystkich diabłów. I przed takim człowiekiem ja musiałem ustąpić. Mów dalej.
— Nauczyciel jest Polakiem i upodobał sobie guwernantkę.
— Upodobanie to przejdzie mu niebawem.
— Nie troszcz się o to. Ona go nawet nie chce znać.
— A to mię cieszy. Jak się ona nazywa?
— Sennora Wirska.
— Czy dobrze jej się wiedzie u tego skąpca?
— Zdaje się, że nie.
— Hm, gdyby ją można było zwabić do naszego domu.
— Zdaje się, że to nie będzie trudne. Dziecko, które wychowywała, umarło, a bankier nie należy do tych, którzy opłacają guwernantkę, nie mając dla niej zajęcia.
— Chytry lis z ciebie. Myślisz, że będzie w takim położeniu, że z konieczności ulegnie.
— Nie. Te Polki bardzo szanują swój honor, coś innego miałem na myśli.
— Co takiego? Mów prędzej.
— A więc myślałem o tym, że ekscelencja sam ma córkę, dla której potrzebaby —
— Książę zerwał się z krzesła, jakby rażony prądem elektrycznym i rzekł.
— Do pioruna, masz rację. Mogę ją umieścić w mym domu. Plan jest wyśmienity, lecz jak go wykonamy?
— Możemy ją sami zaprosić. Damy ogłoszenie do gazety i nadmienimy, że Polki mają pierwszeństwo.
— A jeżeli nie przeczyta ogłoszenia?
— Wtedy pomyślimy o innych środkach.
— Napisz więc. Lecz oto wpadło mi na myśl, że dziewczyna pozna mnie w każdym razie, gdyż podniosłem maskę i broda może mnie zdradzić. Zresztą nie potrzebuję wcale się nad tym zastanawiać. I tak ty zawrzesz kontrakt.
Po południu zaniósł ogłoszenie do redakcjii odwiedził przy tej sposobności Klaryssę. Powitała go nadąsana. Na jej pretensje odpowiedział, że jest zajęty sprawami księcia i nie ma już tyle czasu co dawniej. Opowiedział jej o wypadku księcia z guwernantką i wreszcie ją zupełnie uspokoił. Gdy wrócił do domu czekał już za umówionymi drzwiczkami na cygankę Carbę. Ujął ją za rękę i poprowadził przez ogród do pałacu.
— O jakże tu pięknie, jak ślicznie — szeptała.
Zaprowadził ją wreszcie do pokoju oświetlonego wielką ilością lamp, gdzie stał stół, zastawiony wyborną kolacją.
— Czy podoba ci się, Carbo? — zapytał.
— O bardzo! — odpowiedziało dziewczę.
— I przyjdziesz znowu do mnie?
— Tak.
— Masz więc klucz od drzwi ogrodowych i pakunek z ubiorem chłopca. Odtąd więc będziesz przychodzić do mnie przebrana i wkradniesz się do mojego pokoju.
Następnego dnia czytano w trzech dziennikach miasta Saragossy następujące ogłoszenie:

„Poszukuje się guwernantki. Polki, do znakomitego arystokratycznego domu od zaraz. Wysoka płaca. Oferty składać w administracji gazety“.

To ogłoszenie przeczytała panna Wirska i w godzinę później złożyła swoją ofertę. Nie mówiła o tym kroku nikomu. Z niecierpliwością czekała na wynik. Następnego dnia zapukał do drzwi sługa księcia w bogatej liberii.
— Przepraszam — rzekł, kłaniając się — mam zaszczyt widzieć się z sennorą Wirską?
— Tak.
— Służę w pałacu księcia Olsuny i w imieniu księcia proszę panią o stawienie się w pałacu o godzinie trzeciej.
— W jakiej sprawie? — zapytała Wirska.
— Sądzę, że chodzi tu o podaną ofertę. Pałac mieści się na ulicy Strade Dominica 10. Do widzenia.
Gdy sługa wyszedł, Wirska myślała, że śni. Wyobrażała sobie już życie na wielkim zamku.
Jeszcze nie było trzeciej, gdy stanęła przed bramą wspaniałego budynku. Wydawała się sobie małą i biedną i żałowała, że nie zasięgnęła wpierw rady poczciwego Zorskiego. Było już jednak za późno.
Gdy weszła do wnętrza, portier wskazał jej marmurowe schody, które prowadziły do mieszkania rządcy księcia, Korteja. W tej chwili zjawił się Kortejo. Ten oznajmił jej, że księcia nie ma w domu, księżna pani umarła, ona zaś zajmować się będzie wychowaniem księżniczki.
Dalej oznajmił jej, że poprzednia guwernantka odeszła z powodu śmierci jej matki, co było kłamstwem, gdyż dostała tymczasowe wymówienie i pobierała nawet pensję.
Potem wypytywał ją skąd pochodzi.
— Z Gniezna — rzekła — z Wielkopolski.
— A rodzice?
— Ojciec mój był nauczycielem, umarł już jednak, a matka utrzymuje się z pensji bardzo małej. Ja jej trochę pomagam.
— A teraz poproszę panią, by ze mną poszła do pokoju, w którym pani zamieszka i do małej księżniczki.
Zaprowadził ją do dziecinnego pokoju.
— Oto księżniczka Flora — rzekł Kortejo. — Księżniczko, proszę pozdrowić panią, która będzie cię uczyć.
Córeczka księcia była rzeczywiście pięknym i miłym dzieckiem. Popatrzyła swymi oczkami na Wirską i zapytała.
— Czy pani jest guwernantką?
— Tak.
— O, ja nie lubię guwernantek.
— A może mię polubisz, Florito?
— Dziecko spojrzało na nią rozumnymi oczyma i rzekło:
— Będę panią lubić, bo pani mówi do mnie Florita. Powiem ojcu, że chcę mieć panią.
Bona, która była przy dziecku była zła i zdziwiona zarazem.
Gniewało ją to, że ta cudzoziemka zyskała sobie tak prędko miłość dziecka.
Kortejo poprowadził guwernantkę przez pokoje, do mieszkania, które dla niej było przeznaczone. Były to trzy pokoje umeblowane z przepychem. Widok ich niemile ją dotknął. Były raczej stosowne dla księżny niż dla niej.
— Nasza przechadzka skończona, sennora — odezwał się Kortejo. — Teraz możemy ostatecznie rzecz omówić.
Wirska nie przeczuwała, że tylko drewniana ściana dzieli ją od mieszkania księcia i że on właśnie przez szparę nie spuszczał z niej oka.
Kortejo wyznaczył guwernantce pensję w wysokości pięciuset złotych.
Wirska aż zaklaskała z radości w dłonie.
— Mój Boże, aż tyle! O, będę mogła posyłać trochę więcej mojej matce i rodzeństwu. Dziękuję panu z całego serca.
— O, proszę nie mnie dziękować. Jutro będzie pani miała sposobność księciu podziękować. A kiedy pani ma zamiar objąć tę posadę?
— Mogę od jutra.
— Podniosła się, aby odejść, więc odprowadził ją do bramy.
Biegła raczej do domu, niż szła. Miała znowu posadę, czegóż mogła sobie więcej życzyć!
Gdy przyszła do domu spotkała w bramie Zorskiego. Stanął i spogladął zdziwiony na jej rozpromienione szczęściem oblicze.
— Proszę na chwilkę do mnie — rzekła wesoło.
Poszedł za nią. Był bardzo zaniepokojony, gdy opowiedziała mu o wszystkim. Domyślił się zaraz, jaki był cel przyjęcia Wirskiej w roli guwernantki i zwrócił jej na to uwagę.
Przestraszyła się bardzo.
Właśnie w tej chwili zapukano do drzwi wszedł służący od księcia. Przyniósł pieniądze.
Wirska uradowana, że będzie mogła wysłać pieniądze matce, zapomniała już o przestrodze Zorskiego. Nie wierzyła, żeby książę chciał ją podstępem zdobyć.
Na drugi dzień przysłał książę po rzeczy Wirskiej. Zorski przyszedł się z nią pożegnać. Prosił ją, by chociaż trochę o nim pamiętała, potem chwycił gorączkowo jej ręce i przycisnął do ust.
Kiedy Wirska zajechała przed pałac, czekał na nią Kortejo. Zaprowadził ją do pokoju malej księżniczki. Zastała tam bonę, wyciągnęła do niej rękę, na przywitanie, ta jednak udawała, że tego nie widzi.
— Ależ, sennorita, cóż ja pani uczyniłam? — spytała Wirska.
— Nie lubię pani, bo przez panią odeszła moja przyjaciółka.
Jakie było zdziwienie Wirskiej, gdy się dowiedziała, że poprzedniczka jej dostała urlop na kilka tygodni, że pokoje, które zajmuje, są pokojami księżny i że książę wcale nie wyjechał. Zrozumiała, że Zorski miał rację. Nie było jednak odwrotu.
Cała radość znikła. Postanowiła jednak bronić się. I dopięła swego. Otrzymała pokój guwernantki, a księciu powiedziała wręcz, że wczoraj okłamano ją.
— Ta dziewczyna ma jad w sobie — rzekł książę do Korteja, po rozmowie z Wirską.
— Prawdziwa jaszczurka.
— Właśnie dlatego, że się opiera, więcej ją jeszcze pożądam. Słuchaj, Kortejo, czy słyszałeś już o jakim trunku miłosnym?
— Tak, słyszałem, i mogę się o to wystarać, gdyż znam pewną starą cygankę, która mi go da.
Na drugi dzień prosił Kortejo swoją Carbo o „napój miłosny“ dla księcia, a wieczorem wsypano truciznę do szklanki mleka dla panny Wirskiej. Gdy światło zgasło w jej pokoju, wkradł się do niej książę.
Tymczasem Carba bawiła jeszcze u swego kochanka. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Był to książę, który oznajmił, że Wirska wbiła sobie nóż w serce. Był blady, jak trup.
Gdy Carba to usłyszała, wyszła ze swego ukrycia i udali się wszyscy do pokoju guwernantki.
— Nie jest śmiertelnie zraniona — rzekła Carba po zbadaniu chorej. — Zajmę się nią, a wy odejdźcie.
Gdy Wirska wróciła do przytomności, chciała zerwać z siebie bandaże, cyganka jednak na to nie pozwoliła. Dowiedziała się od Korteja o całej historii i doznała wyrzutów sumienia, że dała tę truciznę księciu. Z podwojoną przeto gorliwością zajęła się Wirską i zaprzyjaźniła się bardzo.
Tymczasem Zorski nie mógł zapomnieć o swojej ukochanej i udał się do zamku, by ją odwiedzić. Nie chciano go wpuścić. Przeczuwał, że musi się tam coś ukrywać. Wieczorem stanął Zorski w pewnej odległości od pałacu, by śledzić co się w nim dzieje.
Niedługo czekał, gdy wyszedł z niego Kortejo. Podążał do swej kochanki. Zorski poszedł za nim i wszedł do księgarza, mieszkającego naprzeciwko Klaryssy. Od niego właśnie dowiedział się, jaki stosunek łączy Korteja z Klaryssą.
Gdy wrócił przed zamek, spotkał małą cygankę. Doszedł do niej i spytał o zdrowie Wirskiej.
— Kto jesteś, sennor, że się tak dopytujesz o sennorę?
— Jestem jej przyjacielem i twoim zarazem. Wiem, że jesteś kochanką Gasparina Korteja i przestrzegam cię przed nim.
— Przestrzegasz? — zapytała zaciekawiona.
— Tak, oszukuje cię, ma inną kochankę.
Oczy jej zabłysły gniewem i rzekła, podnosząc groźnie swą małą rączkę:
— Sennor, nie okłamuj mię. Kto kocha Carbę, ten nie może mieć innej kochanki.
— Dowiodę ci tego. Jutro po wyjściu Korteja przyjdziesz tutaj i pokażę ci go w towarzystwie tej drugiej kobiety.
— A jak się pan nazywa?
— Zorski.
— A, znam pana. Sennora ciągle o panu mówi. Nazajutrz wieczorem zaprowadził Zorski Carbę do księgarza i wskazał jej przeciwległe okno. Carba stała jak oniemiała, wreszcie rzekła:
— Chodźmy, sennor.
W jej sercu szalała burza.
Po drodze opowiedziała Zorskiemu wszystko, co zdarzyło się w zamku. Powiedziała mu też, że Wirska tylko jego kocha, chociaż nosi w swoim łonie dziecko księcia.
Wreszcie przybyli do zamku. Cyganka otworzyła drzwi do pokoju Wirskiej.
— Czy to ty, Carba? — spytała, gdy zbliżył się do łóżka chorej.
— Nie — rzekł.
Był tak wzruszony, że nie mógł wymówić ani słowa więcej.
— O, mój Boże! — załkała. — To pan jest, panie Zorski?
I tu, w tym pokoju, wyznała mu swą miłość. Zorski był szczęśliwy. Nie chciał wcale słyszeć! jej upokorzeń, ani tego, że uważała siebie za niegodną jego. Przyrzekł jej, że to dziecię, które ona urodzi, będzie uważać za swoje, byleby tylko zechciała zostać jego żoną.
— Chcę — rzekła. A krótkie to słowo zawierało cały nadmiar jej szczęścia.
— Czy opuścisz zaraz ten dom ze mną? — zapytał.
— Natychmiast.
Podczas gdy rozmawiano o przyszłym szczęściu, toczyła się rozmowa między Kortejem a Carbą.
— Już nie jestem potrzebna, sennorze — rzekła Carba. — Co mam więc teraz zrobić? Nie mogę wrócić do swoich, bo mnie nie przyjmą. Zresztą, chcę zostać tutaj z tobą.
— Ze mną, w moim pokoju?
— Tak, przecież jestem twoją żoną. Wprawdzie według waszych chrześcijańskich poglądów nie jesteśmy prawnie zaślubieni, ale ty, według zwyczajów cygańskich, jesteś moim mężem, bo będziesz ojcem mego dziecka.
Cofnął się.
— Czy aż tak rzeczy stoją? Lecz cóż to mię obchodzi. Znudziłaś mi się już. Mam inną. Cingarita, to zabawka, którą można odrzucić. Zabieraj się!
— Żal mi ciebie — rzekła na to. — Cingarita jest przyszłą królową plemienia, które jest potężne. Pilnuj się przed moją zemstą. A teraz żegnaj i oczekuj chwili, gdy otrzymasz swego syna.
— Już wiesz nawet, że to będzie syn?
— Tak, i dziecko księcia też będzie chłopcem. Guwernantka znajduje się w podobnym stanie.
— O, to bardzo ciekawe.
— Tak, a później będzie jeszcze coś ciekawszego. Przyrzekam ci. Bądź zdrów!
Odeszła.
Nad ranem zbudzono Korteja. Książę przysłał po niego.
Gdy stanął w pokoju księcia, przestraszył się. Książę siedział blady na fotelu, a przed nim stał Zorski i Carba. Kortejowi podano papier, by podpisał, że dziecko, które Wirska oczekuje, jest dzieckiem księcia.
Papier ten wsadził Zorski do kieszeni. A gdy wychodził z cyganką, ta odwróciła się i rzekła:
— Oto pierwszy dowód, że cingarita ma władzę, adieu, sennorowie!

Guwernantka powróciła z Zorskim do ojczyzny.
Pierwszym jej dzieckiem był syn, późniejszy doktór Zorski. Nie wiedział wcale, iż był synem księcia.
Carba powróciła do swoich.
I jej się urodził syn. Otrzymał imię Tombl, Jest to właśnie ten tajemniczy cygan, który był borowym u nadleśniczego Rudowskiego. On także nie wiedział, kim był jego ojciec.

JASKINIA ZE SKARBEM KRÓLEWSKIM.

W Meksyku, gdzie grunt po największej części jest wulkaniczny, gdzie na wybrzeżach panuje febra, między rzeką Rio Grande del Norte a Kordylierami leżą posiadłości hrabiego Ferdynanda de Rodriganda. Był on bratem hrabiego Emanuela i zapragnął mieć u siebie syna swego brata, Alfonsa, który miał odziedziczyć ogromne te bogactwa.
Może dwa lata przed owymi wypadkami w Rodrigandzie jechało czółno po rzece Rio Granda. W czółnie tym siedział sternik o oku bystym jak Indianin. Należał do rasy amerykańskiej. Obok niego siedział biały.
Obaj mężczyźni byli w wieku może dwudziestu ośmiu lat.
Nagle usłyszeli drżenie konia.
— Tkli — koń! — szepnął Indianin mową apaszów — zwietrzył nas. Co to może być za jeździec?
— Ani Indianin, ani biały — rzekł biały — bo doświadczony jeździec nie da koniowi rżeć tak głośno.
— Co robić?
— Skierujmy do brzegu. Wysiądźmy i przyczołgajmy się, a jeżeli to będą nieprzyjaciele, mamy przecież broń.
Skierowali czółno ku brzegowi i wysiedli. Już po kilku krokach zauważyli człowieka, leżącego na trawie.
Człowiek ten nie miał przy sobie żadnej broni prócz noża. Spał bardzo mocno.
— Hola, chłopcze, wstawaj! — zawołał biały, targając go za ramię.
Śpiący podskoczył i chwycił za nóż.
— Do czarta, czego chcecie?! — krzyknął zaspany.
— Chcemy wiedzieć, kim jesteś. Hm, zdaje się, że niepotrzebnie się nas obawiasz. Nazywam się Helmer i pochodzę z okolicy Poznania, a ten jest to Shosh-in-liett[19], naczelnik Sikarilla-Apachów. No, a ty? — zapytał Helmer, który nosił to samo nazwisko, co sternik w Zalesiu pod Poznaniem.
— Jestem vaquero[20] — odpowiedział.
— Gdzie?
— Z tamtej strony rzeki, u hrabiego Rodriganda. Proszę was, powiedzcie mi, jak się tam dostanę napowrót, bo mnie ścigają Komanchy.
— Jak to, ścigają cię Komanchy, a ty się kładziesz spać?
— Jestem bardzo znużony. Było nas piętnastu mężczyzn i dwie kobiety, a ich ponad sześćdziesięciu. Napadli na nas. Kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem, ilu jeszcze oprócz mnie zdołało umknąć.
— A kim są te kobiety?
— Sennora Arbeles, córka naszego inspektora, i Karia, Indianka, siostra Tekalty, wodza Misteków.
— Siostra Tekalty? Wszak to mój przyjaciel. Paliliśmy ze sobą fajkę pokoju. Muszę ją uwolnić! — Jesteś vaquero i znasz pewnie zwyczaje dzikich. Co oni zrobią z damami?
— Wezmą je z pewnością za żony, bo obie są bardzo piękne.
— Jeżeli więc Komanchowie nie będą chcieli oddać kobiet, wtedy będą się troszczyć o to, by nikt nie wiedział, gdzie się one znajdują. Będą więc ciebie szukać, byś nie zaniósł wieści do domu. Znajdą cię po śladach i przybędą tutaj. Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanchami, w innym razie jutro obudziłbyś się oskalpowany. A teraz chodź do czółna.
Rozmowę tę prowadził tylko Helmer z vaquero. Niedźwiedzie Serce poszedł wpierw do czółna, gdzie odpoczywał na bawolej skórze.
Helmer rozpytywał vaquero o stosunki, jakie panują w rodzinie Rodriganda.
Nagle obejrzał się.
— Sześciu jeźdźców! — krzyknął. — Ja biorę konia!
— Z tych Komanchów nie powinien nam uciec ani jeden — rzekł Indianin.
Vaquero został w czółnie, a Helmer i Indianin wyruszyli Komanchom naprzeciw.
Niedługo dały się słyszeć strzały. Po dwóch minutach zwycięstwo było po stronie Helmera i Niedźwiedziego Serca.
Tamci leżeli zabici. Zdjęto z nich broń i wrzucono w rzekę. Niedźwiedzie Serce ściągnął naprzód z obu zabitych skórę z głowy i uwiesił ją u pasa.
A teraz wyruszyli na koniach zabitych Komanchów, by uwolnić dwie uwięzione kobiety.
— Ugh! — zawołał Apacha, który jechał przodem.
— Co tam? — spytał Helmer.
Indianin wskazał na grupę Komanchów, składającą się może z pięćdziesięciu ludzi. Zauważyli również wśród nich dwie kobiety.
— Oswobodzimy je — rzekli razem.
Postanowili napaść dopiero wieczorem. Mieli zabić straż i wykraść wszystkich więźniów.
Gdy ujrzeli śpiących Komanchów przy ognisku, udali się do obozu.
Ostrożnie czołgali się po ziemi, by nie zbudzić śpiących. Zbliżali się do kobiet. Leżały obok siebie i miały związane ręce i nogi. Helmer porozcinał więzy, które wcinały się w ciało. Niedźwiedzie Serce uwalniał tym czasem więźniów.
Nagle zbudził się jeden Indianin.
— Do koni, za mną! — krzyknął Apacha, przeciąwszy więzy ostatnich dwóch jeńców — tylko prędko, prędko!
Z szybkością błyskawicy schwycili kobiety na ręce i galopem oddalali się od śpiących w dalszym ciągu Komanchów.
Gdy byli już oddaleni tak, ze nie groziło już mi żadne niebezpieczeństwo, zwolnili biegu.
— Kim pan jest? — zapytała Helmera Emma Arbelez.
A gdy usłyszała jego nazwisko, spytała:
— Czy ma pan brata sternika?
— Tak — odpowiedział.
— Znam go. Jechałam z nim razem. Z powodu burzy musiałam z ojcem wylądować na Helenie. Tam właśnie stał okręt „Jefrouw Mietie“. Kapitan Dangerlahn wziął nas ze sobą do Hult.
Gdy przybyli na brzeg rzeki, damy wsiadły do czółna, reszta przepłynęła na koniach. Szczęśliwie przypłynęli na drugi brzeg. Emma nie odstępowała od Polaka.
Wsiedli znowu na konie. Po krótkim czasie usłyszano odgłos kopyt końskich.
Zawrzała nowa walka. Nawet kobiety strzelały. Słychać było tylko komendę „ognia“ i dym unosił się w powietrzu. Po krótkiej walce mogli spokojnie wracać do domu. Nieprzyjaciel został zwyciężony.
I znowu rozmawiał Antoni Helmer ze swą towarzyszką. Opowiadał o sobie i bracie, że pragnął z nim razem studiować, ojciec im jednak umarł i zabrakło im pieniędzy na dalsze studia. Udał się więc do Ameryki i osiedlił się tu jako traper.
— Ale w jaki sposób zaszedł pan aż do Rio Grande?
— Hm, jest to pewna tajemnica, ale nie chcę pani zaciekawić i powiem pani. Chodzi tu o wydobycie nadzwyczaj wielkiego skarbu, składającego się z wielkich kamieni i kruszców.
— A gdzie on ma być?
— Daleko na północy. Miałem sposobność wyrządzić jednemu staremu choremu Indianinowi dość znaczne usługi, więc z wdzięczności przed śmiercią wtajemniczył mnie w to, lecz nie powiedział, gdzie ten skarb leży. Dał mi tylko kartę, na której położenie tego skarbu jest zaznaczone.
— To doprawdy bardzo dziwne. A czy wie o tym także Shosh-in-liett, przywódca Apachów?
— Nie.
— A jest to przecież pański przyjaciel, a takiemu powierza się przecież największe tajemnice.
Spojrzał na nią swymi poczciwymi oczyma i rzekł:
— Są ludzie, których można na pierwszy rzut oka poznać, że nie zdradzą powierzonej im tajemnicy. Do tych osób zaliczam także panią.
Zarumieniła się nieco i rzekła:
— Nie myli się pan. Będę całkiem otwartą względem pana. Znam jeszcze jednego, który tego skarbu szuka.
— Któż to taki?
— Nasz młody pan, hrabia Alfonso de Rodriganda.
— Czy wie o tym skarbie?
— My wszyscy o nim wiemy. Można znaleźć dużo złota i srebra. Indianie znają te kryjówki, ale nie chcą zdradzić tej tajemnicy białemu. My, mieszkańcy folwarku del Erina, jesteśmy bliscy tego skarbu. Hrabia Alfonso szukał go długo, ale go dotąd nie odkrył.
— Odprowadzę panią do folwarku i chciałbym nawet tam trochę pozostać, będę musiał jednak wraz z Niedźwiedzim Sercem stamtąd uciec, bo Komanchowie będą nas ścigać. Ale mówmy dalej o skarbach. Czy żaden biały nie wie, gdzie się znajdują?
— Nie. Wie o tym tylko jeden Indianin. Nazywa się Tekalto, który jest jedynym wnukiem dawnych przywódców Misteków. Karia, która jedzie obok naczelnika Apachów, jest jego siostrą, więc możliwe, że i ona jest wtajemniczona.
Helmer spojrzał na piękną Indiankę.
— Czy ona zdradzi tajemnicę?
— Nie myślę. Chociaż kobieta tak długo zachowa tajemnicę, dopóki miłość nią nie zawładnie.
— To prawda, a czy u Karii to już nastąpiło?
— Tak. Hrabiego Alfonso kocha ona bardzo, a on tą drogą chce od niej tajemnicę wyłudzić.
— A jej brat?
— Zdaje się, że nie wie o tym. Jest najsławniejszym cibolero (myśliwy na bawoły). Nazywają go Mokassi-Motak, Bawole Czoło.
— Ha, nie wiedziałem, że ta Karia ma takiego wielkiego braciszka.
— Może pan zechce spróbować szczęścia u niej?
— Ja nie, zostawiam ją hrabiemu. Gdybym potrafił, spróbowałbym u pani.
— U mnie? nie może pan przecież znaleźć skarbu królów indyjskich.
— O, sennora, są jeszcze droższe skarby od jaskiń, wyłożonych złotem. Taki skarb chciałbym posiąść.
Podała mu swą rękę. Zrozumieli się. Tym jedynym uściskiem powiedzieli sobie wszystko.
Za nimi toczyła się rozmowa między Indianką a Niedźwiedzim Sercem. Małomówny Indianin nie lubiał tracić dużo słów, a gdy mówił, miały one podwójne znaczenie.
— Do jakiego szczepu należy moja młoda siostra?
— Do szczepu Mistecas — odrzekła.
— Czy moja młoda siostra jest jeszcze dziewczyną?
— Nie mam męża.
— A serce jest jeszcze jej własnością?
Po długim milczeniu odrzekła:
— Nie.
— Czy biały je posiada?
— Tak.
— Niedźwiedzie Serce żałuje swej siostry. Niech ona mu powie, kiedy ją biały oszuka. Moja siostra powinna być ostrożna.
Taka była ich cała rozmowa.
Uwagę ich teraz zwróciło stado koni. Z daleka zdawało się, że konie same galopują. Jechali na nich Komanchowie. Napadali na nich po raz drugi. Uczepieni byli z boku do koni tak, że ich wcale nie było widać.
Niedźwiedzie Serce szukał tymczasem jakieś stosowne do obrony miejsce.
— Jest to najpoczciwszy czerwonoskóry, jakiego znam. Można zaufać je mu i jeszcze jednemu.
— Komu?
— Mnie.
— O, panu można także swój los oddać w ręce. Pan nie jest zwyczajnym myśliwym i musi mieć pan jakieś sławne nazwisko, nadane przez traperów i Indian.
— Tak, zgadła pani, lecz proszę mię nazywać tylko Antonio, albo Helmer.
— Nie chce mi pan zdradzić swego przydomku?
— Teraz nie. Jeżeli ktoś o nim wspomni, wówczas dam się poznać.
— Właśnie przypomina mi się jedno sławne nazwisko. Matava-Se — Książę Skał.
— Tak, to jedno z najsławniejszych. Słyszała pani już o nim?
— Tak. A pan, czy zna pan go?
— Nie, słyszałem o nim wiele, jest moim ziomkiem.
— Polak?
— Tak. Nazywa się Karol Zorski i jest z zawodu lekarzem. Długo włóczył się tu z Niedźwiedzim Sercem, a teraz powrócił do Europy.
Jechali w ciągłym galopie. Przybyli do wąskiej rozpadliny i tu czekali na Komanchów.
— A teraz strzelby do ręki!
Wszyscy usłuchali rozkazu. Czekali na szpiegów, których z pewnością Komanchowie wyślą.
Wreszcie dał się słyszeć tętent kopyt. Znowu usłyszano komendę „ognia“. Strzały zażegnały tymczasowe niebezpieczeństwo.
Wiedzieli jednak, że Komanchowie szpiegują, ich, bo chcą wiedzieć, gdzie się wreszcie zatrzymają.
— Przybędą do folwarku, by na niego napaść — rzekł Helmer.
— O, folwark jest silny, to mała twierdza — rzekł jeden z ludzi.
— Tak, lecz cóż to pomoże, gdy napadną znienacka?
— Więc będziemy czuwali.
— A pan, Antonio, razem z nami.
— Muszę się dowiedzieć, co Niedźwiedzie Serce na to powie, on nade wszystko lubi wolność, i w budynku nie może żyć.
— A przy boku Karii, która, jak widzę, mu się podoba.
— Tak, ale nie znajdzie wzajemności, bo ona kocha hrabiego.
— On jest tak dumny, że nie będzie żebrać o miłość.
Był już wieczór. Wszyscy zeskoczyli z koni i zaczęto zajmować się przygotowaniem noclegu.
Helmer sporządził namiot dla Emmy, to samo uczynił Apacha dla Indianki. Było to wyróżnienie nielada, gdyż żaden Indianin nie przykładał ręki do roboty, którą dziewczyna sama robić może.
Wszyscy, prócz straży, udali się na spoczynek.
Noc przeszła spokojnie.
Cały dzień nie ukazywali się Komanchowie i przed wieczorem szczęśliwie przybyli do folwarku.
Przed bramą stał Petro Arbeles, by powitać swą córkę i jej towarzyszy.
Po przywitaniu opowiedziała Emma o zdarzeniu, jakie mieli po drodze i przedstawiła mu dwóch dzielnych ludzi. Serdecznie ich zaprosił do dworu. Tu wypytywał ich o szczegóły przygody.
— Co wyście przecierpieli — rzekł w końcu. — Ciekawym, co powie na to hrabia i Tokalto, jak się o tym dowie?
— Czy brat mój jest tutaj? — spytała Karia.
— Tak, wczoraj przybył, a hrabia Alfonso jest tu już od tygodnia.
W tej chwili drzwi się otworzyły i wszedł hrabia Alfonso.
Powitał serdecznie obie panie, a gdy dowiedział się o wypadku i o wybawcach, rzeki ironicznie:
— Polak i Apacha, to się ślicznie rymuje. Kiedy odjeżdżają ci panowie?
— To moi goście i zostaną tak długo, jak tylko zechcą.
— Ależ, Arbeles jak może pan coś podobnego zrobić?! — zawołał hrabia. — Oni i ja możemy być pod jednym dachem? Toż od nich czuć lasem i ziemią. Byłbym zmuszony w takim razie wyjechać.
Arbeles podniósł się z gniewem.
— W takim razie nie mogę zatrzymać pana hrabiego. Ci panowie uratowali życie mojemu dziecku. Jeżeli pan ma za wiele odoru lasu i bagien, to może oni mają zanadto woni perfum, które się od pana rozchodzą. Obecnie poprowradzę moich gości do jadalni i pozostawiam panu wolny wybór: albo z nami zjeść, albo się oddalić.
Poprowadził gości do stołu.
Helmer jednak zwrócił się do hrabiego i spytał:
— Czy pan jest hrabią Alfonso de Rodriganda?
— Tak — odrzekł hrabia.
— Ach, sennor Arbeles zapomniał nam pana przedstawić. Wyzywam pana na pojedynek. Wybieraj pan szpady, pistolety lub strzelby.
— Co? Chcecie się bić ze mną?
— Naturalnie. Gdyby pan mnie obraził poza tymi murami, ubiłbym pana na miejscu, ale, że stało się to w domu mego gospodarza, może pan wybrać broń.
Hrabia nie chciał się bić. Wtedy Helmer obrzucił go takimi wyzwiskami, że Alfonso aż stał niezdolny do odpowiedzi.
Wreszcie zwrócił się do Arbelesa i zakrzyknął:
— Arbeles, i pan to ścierpi?!
— Ha, jeżeli pan to ścierpi. Chodźcie, Emmo i Kario, wasze miejsce jest przy ludziach honoru.
Wieczorem wyznaczono dla gości pokoje. Zamieszkali tuż obok siebie.
Helmer, nieprzyzwyczajony do dusznego pokoju, wcześnie wstał z łóżka i wyszedł do ogrodu.
Gdy znalazł się w nim, spostrzegł jakąś postać tak dziwnej powierzchowności, że mimowoli musiał przystanąć.
Był to wysoki i silny mężczyzna, odziany w niegarbowane skóry bawole.

Słyszał każde słowo ich rozmowy.
— To był pies, który wszystkie kości lubi — rzekł Indianin z gniewem.
— Czy mi przebaczysz? — pytała nieśmiało.
— Tylko wtedy ci przebaczę, jeżeli będziesz posłuszna, a na czym to będzie polegało, dowiesz się później. Teraz wsiadaj na konia, jedź do hacjendy, zwołaj wszystkich Indian, którzy są dziećmi Miztakas, i przyślij ich do mnie. Powiedz im, że Tekalto, ich książę, potrzebuje ich.
Karia, dosiadłszy konia, popędziła w dal.
Naczelnik zauważył, że hrabia odzyskał przytomność. Spojrzał na niego z pogardą i rzekł:
— Biała twarz nie znajdzie miłosierdzia. Okłamała mnie. Powiedziałeś, że Meksykanie są za tamtym pagórkiem, a tymczasem... Wołałeś o pomoc. Może znalazłbyś litość, teraz jednak nie masz o czym marzyć.
Odwrócił się z dumą i nie raczył już wzrokiem rzucić na jeńca. Wkrótce powrócił Niedźwiedzie Serce, położył uzbierane i zgniecione zioła na głowę Polaka i obwiązał ją.
Vaqueros także szybko załatwili się ze swoją pracą. Sporządzili z gałęzi bardzo wygodne i miękkie nosze, które uwiązali u dwóch równolegle postępujących przy sobie koni. Na noszach tych ułożono Helmera.
— Hrabia należy do mnie — rzekł Bawole Czoło. — Zawieźcie Grzmiącą Strzałę do hacjendy, a Niedźwiedzie Serce zostanie przy mnie.
Pochód oddalił się. Obaj naczelnicy stali obok siebie, milcząc, po czym Bawole Czoło rozwiązał sznury na nogach jeńca, tak, że ten mógł wstać. Następnie przywiązał go rzemieniem do ogona swego konia i rzekł do Apachy:
— Mój brat pojedzie ze mną.
Obaj dosiedli swoich koni i odjechali. Nie było to łatwe zadanie dla jeńca biec za nimi. Droga była dla niego straszną męczarnią. Bawole Czoło jechał przodem. Zawrócił obok strom ej, spadzistej góry w bok i wyjechał na wyżynę. W przeciągu godziny przejechali przez grzebień wyżyny, ciągle w górę się wspinając, aż dotarli do dzikiego, gęstego lasu. W środku tegoż stały ruiny starej świątyni Azteke, która była otoczona gęstymi zaroślami. Sterczała tu jeszcze jedna prawie zupełnie złamana piramida, otoczona zewsząd przedsionkami, poza którymi stał wysoki mur. Wszystko leżało w gruzach i zapomnieniu. W jednym ze starych przedsionków była sadzawka, w której zbierała się woda spływająca z lasu. Tam poprowadził Indianin swego przyjaciela i jeńca.
Tutaj zsiedli obaj z koni. Mizteka usiadł w wysokiej trawie i skinął na Apachę, by obok niego zajął miejsce.
Według zwyczaju Indian siedzieli jakiś czas milcząc, aż w końcu zaczęli się naradzać.
Bawole Czoło opowiedział, że ich jeniec chciał zabić Grzmiącą Strzałę, którego obaj kochają. Chciał go zabić, gdyż zawładnęła nim żądza posiadania skarbów rodu Mizteków, a widział w Helmerze swego rywala. A więc powinien być skazany na śmierć za zabójstwo, a co za tym idzie, za chęć ograbienia jaskini ze skarbów.
Bawole Czoło jeszcze wspomniał, że hrabia chcąc posiąść te skarby, wyłudził od jego siostry Karii tajemnicę jaskini i jej zawartości. Obiecywał, że się z nią ożeni. A więc znów jeden powód do zgładzenia podłego Alfonso.
Nastała chwila milczenia. Obaj naczelnicy stanowili straszny i nieubłagany sąd, przeciw któremu nie było odwołania.
Bawole Czoło mógł sam sobie poradzić z hrabią, toteż wziął ze sobą Apachę, by swoją zemstę oprzeć także na sądzie drugiego. Obaj sądzili według praw sądu prerii, którego tak się obawiają tamtejsi złoczyńcy.
Rozmawiali ze sobą dialektem Apachów, którego Alfonso nie rozumiał.
Drżał ze strachu, gdy pomyślał o krokodylach, o których mu mówił Bawole Czoło. Tu był staw i właśnie koło tego miejsca, gdzie siedzieli, sterczał krzywy cedr, pochylający się daleko ponad wodę, a którego gałęzie zwieszały się ponad samą powierzchnią. Oczy Hiszpana przysłaniała mgła, gdy zwracał wzrok w tę stronę.
Następnie Bawole Czoło oświadczył, że w sadzawce tej żyją krokodyle i im rzuci się na pożarcie niecnego zdrajcę.
Krzyk przerażenia nagle zabrzmiał. To Alfonso go wyrzucił z siebie.
Obaj Indianie spojrzeli na niego z pogardą.
Indianin nawet podczas najstraszniejszej męczarni nie drgnie. Wierzy, że kto na palu męczarni choćby jeden jęk z siebie wyrzucił, nie wejdzie po śmierci na pola myśliwskie, które czerwonoskórzy przedstawiają sobie jako niebo. Dlatego pogardzają oni białymi, którzy są mniej wytrzymali na męczarnie, niż Indianie.
— Widzisz je? — rzekł Bawole Czoło. — To dzielne zwierzęta, z których każde ma po sto wiosen. Widzisz także to lasso, które przyniosłem ze sobą? Zabrałem je Meksykańczykom, których zastrzeliliśmy.
— Rozumiem mego brata — rzekł krótko Apacha.
— Jak myślisz, jak wysoko skacze krokodyl z wody?
— Paszczą może dosięgnąć cztery stopy ponad wodę, a jeżeli dotyka dna ogonem, to skacze dwa razy tak wysoko.
— Dobrze, tutaj woda jest głęboka. Nogi jeńca więc mogą wisieć cztery stopy nad powierzchnią wody. Kto ma się wspiąć na drzewo? Ja, czy ty?
— Ja to zrobię — rzekł Apacha.
Obaj podnieśli się ze swoich miejsc i przystąpili do Alfonsa. Związali mu ręce na plecach i przeciągnęli podwójne lasso pod jego ramionami, by się nie mogło urwać. Do tego lassa przywiązali dwa inne, których końce wziął Apacha do rąk i począł się wspinać po drzewie.
Dopiero teraz hrabia pojął, że to nie żarty. Rzęsisty pot pokrył jego czoło, a w uszach poczęło mu szumieć, jak w ulu.
— Łaski, łaski!! — prosił, jęcząc.
Obaj mściciele nie słyszeli.
— Łaski! — powtórzył. — Zrobię wszystko, co chcecie, tylko nie wieszajcie mnie.
I ta prośba nie została wysłuchana. Bawole Czoło porwał go bez słowa odpowiedzi i pociągnął ku drzewu.
— Nie czyńcie tego. Dam wam wszystko, mój tytuł hrabiowski, moje posiadłości, całą Rodrigandę. Wszystkiego się zrzeknę, darujcie mi tylko życie.
Teraz dopiero odpowiedział mu naczelnik Miztekes:
— Czym jest Rodriganda? — wyrzekł z pogardą. — Czym twój tytuł hrabiowski? Czym twoje posiadłości? Widziałeś skarby Mizteków, którymi pogardzam, których nie chcę, a ty chcesz mi twoją nędzę ofiarować?! Zostań hrabią i umieraj! Patrz na te zwierzęta, które jeszcze nigdy białego hrabiego nie jadły. Tutaj na tym drzewie będziesz wisiał cztery dni i kurczył nogi na widok zachłannych paszcz zwierząt. Oto koniec białego hrabiego, który chciał oszukać Indiankę. Błagałeś o łaskę, a czy miałeś miłosierdzie, zabijając toporem Polaka, przyjaciela naczelników? Czyś miał miłosierdzie, wydając mnie w ręce Meksykańczyków? Miałeś miłosierdzie, raniąc śmiertelnie serce w piersiach biednej Indianki? Dlatego musisz zginąć.
Wszystkie wysiłki w celu obrony spełzły na niczym. Silny naczelnik poniósł go aż do drzewa, po którym Apacha wspinał się w górę, trzymając końce lassa w zębach.
Hrabia został zwolna podciągany w górę.
Widok krokodyli był straszny. Wskutek braku pożywienia pogryzły się nawzajem, o czym świadczyły ich poszarpane ogony i łapy.
Gdy hrabia był już zawieszony w odpowiedniej odległości od powierzchni wody, wódz Mizteków kazał przymocować lasso do konarów.
Apacha zsunął się z drzewa. Obaj wodzowie przyjrzawszy się jeszcze hrabiemu i czatującym nań krokodylom, udali się w drogę powrotną.
Gdy przybyli nad potok, znaleźli już wielu Indian, których przysłała Karia.
Tu Bawole Czoło pożegnał Apachę, polecając mu dalsze leczenie Grzmiącej Strzały.
Mizteka skinął na Indian, którzy otoczyli go kołem, czekając na rozkazy. Obejrzał ich poważnie i począł mówić:
— Jesteśmy synami pokolenia, które musi wymrzeć. Białe twarze przyniosły nam śmierć. Poszukują one naszych skarbów, ale nie potrafią ich znaleźć. Przyrzeknijcie mi, podobnie jak i wasi ojcowie, milczeć i nie zdradzić miejsca, w który m się znajdują.
Wszyscy skłonili głowy na znak zgody.
— Dziękuję wam i wierzę. Wiedziałem gdzie są te skarby, ale jedna biała twarz je odkryła. Musimy je przenieść w inne miejsce. Przysięgnijcie na dusze waszych ojców, że nowej kryjówki nie zdradzicie.
— Przysięgamy! — odezwali się wszyscy chórem.
Praca trwała przez całą noc. Dopiero, gdy dzień zaświtał, powyłazili Miztekas jeden za drugim z jaskini.
Każdy niósł ciężar na sobie, po czym wszystko złożyli razem. Były to przepyszne szmaragdy, i diamenty, bryły złota i łańcuchy.
— Zawińcie to w koce — rzekł Bawole Czoło — i nałóżcie na konia. Jest to podarunek Mizteków dla jednego jedynego białego, który widział te skarby królów, bo ja mu na to pozwoliłem. Niech będzie z tym szczęśliwy.
Gdy koń był załadowany, zasypano wejście do jaskini i złożono ponowną przysięgę: milczeć. Po czym wsiedli na konie i odjechali.
Podczas jazdy Tekalto był dziwnie ponury i milczący. W duszy jego odnawiały się wszystkie zdarzenia dni ostatnich, dotyczące jego i przyjaciela.
Szczególnie leżał mu na sercu los Grzmiącej Strzały, o którego wyzdrowieniu wątpił.
Koń jego, znający dobrze drogę, poniósł go sam bez kierowania do hacjendy, gdzie już zło żyli Grzmiącą Strzałę.


Rozdział 26.
ŻYWCEM POGRZEBANY.

Gdy Apacha powrócił z góry El Reparo, gdzie zostawił Bawole Czoło, do hacjendy, znalazł mieszkańców jej pogrążonych w głębokim smutku. Emma cały czas siedziała przy swym rannym narzeczonym, nie opuszczając go ani na chwilę. Jakże prędko krótkie szczęście zmieniło się w boleść. Karia czuwała razem z nią przy rannym i pocieszała ją jak umiała.
Hacjendro wysłał natychmiast najlepszego jeźdźca na najszybszym koniu do Monclovy po lekarza.
Zobaczywszy zsiadającego z konia Apachę, wybiegł mu na spotkanie, wypytując go o wszystko. Apacha jednak nie chciał mu nic powiedzieć i kazał się zaprowadzić do łoża chorego celem zaopatrzenia jego rany.
W pokoju chorego zastali obie dziewczyny, siedzące przy łóżku Helmera. Emmę ze łzami w oczach, Karię zaś, pogrążoną w głębokim smutku. Chory obracał się na wszystkie strony, poruszając się niespokojnie. Widocznie musiał strasznie cierpieć, oczy miał jednak zamknięte i żaden jęk nie wydarł mu się z ust.
Gdy Niedźwiedzie Serce dotknął jego głowy, twarz rannego skurczyła się konwulsyjnie, lecz usta pozostały zamknięte.
— Nie umrze — zawyrokował Niedźwiedzie Serce — zioła oregano są zbawienniejsze niż lekarz. A teraz dajcie mi najlepszego jeźdźca, a zarazem myśliwego. Będzie mi on towarzyszył do Komanchów.
Wyraz zdziwienia i zgrozy odmalował się na twarzy starego hacjendro.
— Czy nie zna mój brat Komanchów? — zapytał Niedźwiedzie Serce. — Myśmy im zabrali jeńców i pozabijali wielu z nich. Przyjdą tu z pewnością się zemścić.
— Tak daleko? — zapytał hacjendro.
— Czerwony mąż nie dba o odległość, jeżeli się rozchodzi o zemstę i skalp nieprzyjaciela. Komanchowie przyjdą niezawodnie. Muszę jechać, by zobaczyć, którą drogą nadejdą.
Hacjendro znów zaproponował, by lepiej na nich poczekać i rozstawić straże.
Lecz Apacha nie zgodził się.
W kwadrans później zjawił się vaquero przygotowany do drogi.
Dziewczęta zostały znów same przy chorym. Emma zaczęła płakać. Dziwny, cudowny niemal wpływ wywierała na chorego. Zaledwie ręką swą dotknęła jego czoła, wypogadzały się rysy jego, pocałunek jej sprowadzał dziwną błogość na twarz Polaka, cierpienia znikały prawie w tejże samej chwili.
— Poznaje mnie — mówiła Emma. — Chociaż mnie nie widzi, dusza jego odczuwa bliskość duszy ukochanej. Ach, pocóż jechał na górę El Reparo? Powinnam gniewać się na twego brata za to, że wziął go ze sobą.
— Tekalto zrobił to w dobrej wierze — rzekła Karia. — Chciał mu pokazać skarby królewskie i część ich podarować mu.
— A ty chciałaś te skarby oddać hrabiemu — rzekła Emma z goryczą.
— Czy chcesz mi przebaczyć? — prosiła Indianka.
— Przebaczam ci, bo wiem, że miłość potężniejsza jest od wszystkiego. Oby on tylko wyzdrowiał.
— Zioła oregano uzdrowią go. Czy chcesz obejrzeć te rzeczy? — zapytała Indianka, wskazując na dwa toboły.
— Nie, zobacz sama, nie chcę widzieć rzeczy; Alfonsa.
Przy trupach dwóch służących znaleziono rzeczy hrabiego. Były w dwóch wypchanych sakwach, które Indianka poczęła przeglądać. Nie znalazła w nich nic szczególnego, dopiero na dnie drugiej sakwy leżał list, który widocznie wypadł z kieszeni surduta, znajdującego się również w sakwie.
Przeczytała adres, a potem list. Widząc, że przyjaciółka nie patrzy na nią, schowała go prędko do kieszeni.
Tymczasem Niedźwiedzie Serce wraz z vaquero pędzili jak wiatr ku północy. Konie meksykańskie są nadzwyczaj szybkie i wytrwałe. Przed wieczorem dosięgli do miejsca, gdzie powracając z uwolnionymi damami ostatni urządzili nocleg. Nie odpoczywając pogonili dalej tą samą drogą, którą wtedy jechali.
Już zmrok zapadał, gdy Apacha powstrzymał nagle swego konia i począł patrzeć na ziemię.
Vaquero uczynił to samo.
— Patrz — rzekł Apacha — ślady licznych jeźdźców, ciągną ku północy, a potem zbaczają ku zachodowi.
— Wielu było — rzekł Niedźwiedzie Serce.
— Ze dwieście sztuk — dodał vaquero.
Naczelnik bacznie przyglądał się odciskom kopyt końskich.
— Mamy szczęście — rzekł vaquero — że nas nie napadli. Byli tu dopiero przed kwadransem.
Apacha wyprostował się jak struna i rzekł z nagłym postanowieniem:
— Muszę ich zobaczyć.
Wsiedli znowu na konie i jechali po odkrytych śladach. Prowadziły one głęboko do Sierry i przy ostatnim blasku słońca ujrzeli szereg jeźdźców, który jak olbrzymi wąż sunął po szczycie wyżyny.
— Komanchowie! — wyrzucił z siebie Niedźwiedzie Serce. — U kaduka, wszakże zmierzają w kierunku hacjendy! Myślę, że do jutra skryją się w górach. Francesco! pojedziesz do hacjendy i oznajmisz, że nieprzyjaciel się zbliża. Ja zaś pojadę za nimi i muszę się dowiedzieć co mają zamiar uczynić.
Zawrócił konia i zniknął, nie troszcząc się więcej o vaquera.
— Per dios![21] — zamruczał tenże. — Indianin to dziwny człowiek! Sam jeden chce ścigać dwustu ludzi. Dumny jak król! Rozkazuje co mam uczynić i odjeżdża, nie skinąwszy nawet głową na pożegnanie i nie patrząc nawet, czy polecenie wykonam.
Zawrócił konia znowu ku południowi i popędził tą samą drogą, którą przybył. Wiedział, że musi jak najprędzej donieść o krokach nieprzyjaciela, więc nie szanował swego wierzchowca, lecz pędził jak strzała.
Przed północą stanął przed domem. Wszystko było pogrążone w głębokim śnie, tylko Emma czuwała przy łożu ukochanego. Do niej więc zwrócił się vaquero.
Gdy zbudziła swego ojca, ten kazał natychmiast przywołać starego sługę.
Francesco opowiadał, że Komanchowie w liczbie dwustu zwolna zbliżają się do hacjendy, gdyż poprzysięgli zemstę.
— Z chwilą, gdy sennor Helmer z Apachą uwolnili damy, poprzysięgli zemścić się. Napewno posłali zaraz jednego do swoich siedzib, położonych niedaleko od Rio Pecos. Podczas gdy sennorowie walczyli z wrogiem nad brzegiem Rio Grande, wyruszyło już dwustu. Pozostali z pogromu przyłączyli się do nich, opowiadając, jak ich przerzedzono, potem jeszcze szybszy rozpoczęli pościg. Są oni od hacjendy w odległości sześciu godzin zwyczajnej jazdy. Myślę, że ukryją się w górach, by ich nie spostrzeżono, dopiero jutro w nocy napadną na hasjendrę.
— Musimy obmyśleć środki obrony — rzekł sennor. — O, żeby przynajmniej sennor Helmer nie był ranny! Ale na naczelnika Apachów i na Bawole Czoło możemy liczyć z całą pewnością. Bawole Czoło jest jeszcze na górze El Reparo. Muszę posłać po niego. Jeżeli nie jesteś znużony, to zmień konia i zbudź kilku do pomocy, jedź w kierunku El Reparo, by powiadomić Bawole Czoło o grożącym nam niebezpieczeństwie.
Stary Francesco zbudził służbę, wsiadł na konia i ruszył we wskazanym kierunku.
W kwadrans później naokoło hacjendy płonęły ognie, oświetlające całą okolicę, tak, że żaden Indianin nie odważyłby się podejść do niej.
Bawole Czoło wyruszył właśnie ze swymi towarzyszami ku hacjendzie, gdy spotkał starego vaquero.
Domyślił się zaraz, że zaszło coś nadzwyczajnego, więc zapytał krótko:
— Dlaczego przyjeżdżasz? Co się stało?
— Prędko do hacjendy! Komanchowie nadchodzą.
Oczy Indianina zabłysły radośnie.
— Tak prędko? Kto to powiedział? — pytał.
— Widziałem ich na własne oczy.
— Gdzie?
Francesco opowiedział mu wczorajszą jazdę.
— Tak się ma sprawa, hm, mamy jeszcze dosyć czasu — zauważył Bawole Czoło. — Ci Komanchowie stracą przy hacjendzie del Erima parę skalpów. Czy Niedźwiedzie Serce jest na ich tyłach?
— Tak.
— Nie potrzebujemy się obawiać, nie ujdą nam.
Popędzili galopem do hacjendy.
Hacjendro sam wyszedł naprzeciw sławnego cibolero, pytając go o zdanie. Misteka popatrzył wokoło.
— Komanchowie są mądrzy, więc pocóż te przygotowania?
— Święta Madono! Mamy się oddać na rzeź i nie bronić się?
— Będziemy się bronić. Komanchowie wyślą szpiegów, by nas podpatrzeć. Jeżeli chcemy ich odeprzeć, nie śmiemy zdradzić, że wiemy o ich zamiarach. Musimy przygotować się cichaczem. Ilu mężczyzn macie?
— Czterdziestu.
— To wystarczy. Ma każdy strzelbę?
— Mają wszyscy, prochu jest dosyć, a nawet mamy cztery armaty.
— A skąd je macie? >
— Zrobił je kowal, gdy ciebie tu nie było.
— Będziemy więc strzelać szkłem, gwoździami, ostrym żelazem, to wywrze pożądany skutek. Potrzebujemy też więcej ognia, gdyż napadną nas w nocy. Naturalnie, wszystko ukryte być musi w głębokim cieniu. Dopiero z ich nadejściem zapalimy ognie i oświecimy całą okolicę, byśmy mogli dobrze celować. Rozniecimy ogień na płaskim dachu domu. Tak. Na wszystkich czterech rogach ustawimy wielkie stosy, polane olejem. To wystarczy. Na każdym rogu domu usypiemy małe szańczyki i ustawimy za nimi armaty. Trzeba je tak rozdzielić, by prażyły wroga krzyżowym ogniem. Podczas dnia nie śmiemy się zdradzać, wszystko musi pójść zwykłym trybem. Ach!
Wydał ten okrzyk, bo właśnie przyjechał galopem jakiś jeździec. Był to Apacha.
— Niedźwiedzie Serce! Skąd przybywasz? — zapytał hacjendro.
— Od Komanchów — odrzekł zapytany, zeskakując z konia. — Są na górze El Reparo. Przed północą już tam byli, widać, wybrali tę górę, by na niej przenocować. Rozłożyli się obozem po stronie północnej.
— Uff! Jeżeli oni — przerwał Bawole Czoło i dodał cichutko tak, że go Apacha mógł usłyszeć — jeżeli znajdą hrabiego?
— Już go pewnie pożarły krokodyle — rzekł Apacha równie cicho.
To przypuszczenie nie sprawdziło się, niestety. Komanchowie byli rzeczywiście w liczbie dwustu ludzi. Dowodził nimi jeden z najsławniejszych wodzów, Tokvi-Tey — Czarny jeleń. Obok niego jechało dwóch szpiegów, z których jeden znał dobrze okolice hacjendy, a drugi był jednym z tych, których Meksykańczycy tak sromotnie pobili.
Jechali, nie przeczuwając, że śledzi ich naczelnik Apachów, który skradał się za nim przez góry. Przybyli w końcu do północnego zbocza góry El Reparo, na którą wdrapali się i skryli w gęstym lesie.
— Czy zna mój syn tu jakieś miejsce, gdziebyśmy się mogli i podczas dnia ukryć? — pytał Czarny Jeleń jednego z przewodników obeznanego dobrze z okolicą.
Zapytany zamyślił się chwilę, potem odpowiedział:
— Znam takie miejsce, a znajduje się ono na szczycie tej góry. Są to ruiny świątyni, której przedsionki mogą pomieścić tysiąc wojowników.
— Czy zna mój syn miejsce to dokładnie, czy też trzeba je wpierw zbadać?
— Lepiej je zbadać, to pewniejsze — odrzekł jeździec.
Postanowili pójść razem, reszta miała zaczekać. Zsiedli z koni, wzięli broń do ręki i udali się do lasu.
Indianin ma wrodzony instynkt i wyćwiczony zmysł spostrzegawczy, że rzadko się zdarza, by się omylił. Przewodnik szedł, z podziwu godną pewnością przez gęsty las, prosto ku ruinie. Naczelnik postępował za nim. Pomimo gąszczu lasu i ciemności, dotarli wkrótce do zwalisk i poczęli je przeszukiwać.
Nie znaleźli ani śladu bytności ludzi i sądzili już, że żywej duszy w nich nie ma, gdy nagle stanęli obaj jak wryci, nadsłuchując uważnie. Rozległ się krzyk, ale krzyk tak dziwny, że nie zdawało się, by człowiek mógł się nań zdobyć.
— Podobnego wrzasku jeszcze nigdy nie słyszałem — rzekł przewodnik. — To jakiś człowiek, ale gdzież on jest?
— Nie można go będzie tak prędko odnaleźć, gdyż echo nas zwodzi.
W końcu zdecydowali się opuścić ruiny.
Wspinali się po gruzach, gdy ponownie rozległ się do kości przejmujący krzyk.
Zdołali wreszcie zorientować się skąd pochodzi.
— Musimy zbadać — co to jest — rzekł przewodnik.
Poczołgali się ostrożnie naprzód, aż dotarli do stawu, który obeszli naokoło. Właśnie, gdy zbliżyli się do drzewa cedrowego, rozległ się znowu okropny wrzask, tym razem tuż przy nich. Dzicy mieli nerwy ze stali, a przecież przerazili się strasznie.
— Słuchaj.
— Słyszę ciągłe uderzania i szum wody, tu muszą być krokodyle.
— Człowiek musi być przywiązany do tego drzewa, a raczej do gałęzi, zwisającej nad wodą.
Znów ozwał się przeraźliwy krzyk. Teraz już byli pewni, że tak jest jak mniemali.
— Kto woła? — zapytał naczelnik głośno.
— Na pomoc!
— Kim jesteś?
— Hiszpanem.
— Hiszpan, biała twarz — zamruczał Czarny Jeleń. Niech wisi.
Pomimo to pytał dalej.
— Kto cię tam powiesił?
— Dwaj czerwonoskórzy. Mizteka i Apacha. O, chodźcie, pomóżcie. Ja już nie mogę dłużej, krokodyle mnie pożrą.
— Apacha i Mizteka! — Szepnął wódz. — To nasi nieprzyjaciele.
— Może go trzeba uratować? Muszę jednak wprzód skrzesać ogień.
Podszedł do krzaku, zerwał garść badyli i przyniósł na brzeg. Potem wyjął swój punks (krzesiwo prerii) i zapalił stos. Ogień wzbił się w górę i oświetlił szczyt.
Na drzewie ponad wodą wisiał biały człowiek, który za każdym razem kurczył nogi, gdy jeden z krokodyli chciał go za nie chwycić.
— To straszna zemsta! — rzekł Czarny Jeleń.
Wspiął się na drzewo, uchwycił lasso, rozwiązał węzeł i pociągnął wiszącego aż na drzewo w górę, pod sam konar.
Ogień oświecił tatuowane twarze Komanchów, Alfonso odgadł więc, że znajduje się między tymi, którzy mają wyruszyć przeciw hacjendzie. Uważał się za uratowanego.
— Dlaczego powiesiły cię tu czerwone twarze? — pytał dalej naczelnik.
— Bom z nimi walczył, jesteśmy bowiem nieprzyjaciółmi. Dokonali tej zbrodni Niedźwiedzie Serce, wódz Apachów i Bawole Czoło, naczelnik Mizteków.
— Gdzie oni teraz są — zapytał Komancha.
— Oswobodź mnie, a będziesz ich miał, przysięgam, że słowa dotrzymam.
— Będziesz wolny.
Pociągnął silnie za lasso, tak, że tułowiem mógł się jeniec wesprzeć na konarze, po czym szybko przeciął nożem więzy jego rąk.
— Ach! — zawołał. — Jestem wolny, a teraz pragnę zemsty.
Wrzeszczał tak silnie i z taką rozkoszą, że Komancha począł go uspakajać.
— Och! — tej nocy nie zapomnę, póki żyć będę!
— Tylko nie zapomnij o zemście, a teraj chodź zemną, — rzekł Czarny Jeleń.
— Siądź z nami i odpowiadaj na pytania, które ci zadamy.
Hrabia wyprostował swe zmęczone, bolące członki z rozkoszą, jakiej już dawno nie zaznał. Trawa wydala mu się teraz poduszką z puchu, a pomalowani Indianie, aniołami zbawczymi.
— Wyście z pokolenia Komanchów? — zapytał, a ty ich naczelnikiem?
— Jestem Tokvi-tey. Czarny Jeleń — odpowiedział Komancha z dumą.
— I przedsięwziąłeś wyprawę wojenną, nieprawdaż?
Naczelnik skinął głową, po czym zapytał:
— Czy znasz hacjendę del Erima? — jeżeli tak, to opowiedz mi wszystko, co o niej wiesz.
— Tak, znam tę hacjendę. Mieszka w niej Petro Arbelez z córką. Przy córce Arbeleza jest indianka z plemienia Mizteków. Nazywa się Karia, jest siostrą Tokalta.
— Siostra Bawolego Czoła? — przerwał naczelnik zdziwiony.
O tym nie wiedzieli synowie Komanchów, gdyż byliby córkę Mizteków mieli na oku. Obie kobiety były naszymi jeńcami.
— Wiem o tym — odpowiedział hrabia, gdyż mieszkają u mnie. Hacjenda jest moją własnością. Jestem hrabia Alfonso de Rodriganda-Sevilla. Arbelez natomiast jest moim pachciarzem.
Tokvi-Tey wstał i z dziwnym wyrazem twarzy, nie wróżącym nic dobrego, rzekł:
— Będziesz znowu wisieć nad wodą, by cię pożarły aligatory. Karę tę poniesiesz za to, że ukrywasz u siebie kobiety.
— Usiądź, Czarny Jeleniu — rzekł hrabia, uśmiechając się. — Nie ukrywam ich. Jestem ich wrogiem, a twoim przyjacielem. Z winy tych kobiet powieszono mnie, ty zaś jesteś moim wybawcą. Tobie należy się podzięka. Dlatego oddam w twe ręce trzech najniebezpieczniejszych waszych nieprzyjaciół. Są to: Shosh-in-liett — Niedźwiedzie Serce, Apacha, Mokaschi-motat — Bawole Czoło, Mizteka. Trzecim jest białolicy. Czerwonoskórzy; zowią go Itiuti-Ka, Grzmiąca Strzała.
— Grzmiąca Strzała, wielki rastreador?! — zawołał Komancha. — Czy to tylko prawda? Gdzież oni wszyscy są?
Komancha zapytywał z niecierpliwym pośpiechem. Nadzieja dostania tych trzech sławnych mężów w swoją moc pozbawiła go spokoju i panowania nad sobą. Pozbawiła go cnót Indianina.
— Zdradzę ci i to, jeżeli mi przedtem obiecasz jedną rzecz. Masz ze sobą dwustu mężów. To dosyć. Dostaniesz tych trzech sławnych mężów, skalpy mieszkańców hacjendy i wszystko, co można w niej znaleźć, jeżeli tylko oszczędzisz dom, który jest moją własnością i nie tkniesz córki Arbelesa.
— Przyrzekam, że będę postępował w myśl twoich żądań; gdzież są ci trzej mężowie?
— Znajdują się oni — rzekł hrabia z uśmiechem zadowolenia — w hacjendzie.
— Ugh! Podszedłeś mnie! — zawołał Czarny Jeleń. — Wiesz o tym, że naczelnik Komanchów nie łamie słowa. Dom twój i dziewczynę dostaniesz. Ci zaś trzej nieprzyjaciele, skalpy i wszystko, co się znajduje w hacjendzie, jest własnością synów Komanchów. Czy hacjenda zbudowana jest z kamienia?
— Z twardego kamienia i otoczona palisadą. Znam jednak każdy dostęp do niej. Zaprowadzę was. Będziecie już we wnętrzu domostwa, podczas gdy wszyscy będą jeszcze spali.
— Wyślemy szpiega — rzekł Czarny Jeleń. — Jest to indyjski chrześcijanin z plemienia Opatów. Zaufają mu tam, tym sposobem dowiemy się, jakie siły posiada hacjenda.
Na drugi dzień dowódca Komanchów, przewodnik i hrabia udali się w drogę, prowadzącą do lasu. Doszli do końca wyżyny, z której widać było większą część okolicy. Naraz doszło do ich uszu echo strzału.
Zbliżyli się ku spadzistej ścianie góry i ujrzeli Bawole Czoło z Indianami. Alfonso spostrzegł konia z tłumokiem, w którym, jak się domyślał, znajdowała się część skarbu.
— Miztekowie — rzekł hrabia — a tam ich wódz.
— To olbrzym — — zauważył Czarny Jeleń. — Niedługo zginie na polu w obozie Komanchów.
Skoro wrócili do ruin, wysłali szpiega. 1en miał obejść hacjendę i przyjść do niej z południa, nie z północy, by się nie dowiedzieli skąd przychodzi.
W południe przyjechał do haziendy.
— Uff! — wykrzyknął Apacha szyderczo.
— Nasz przyjaciel chce powiedzieć, że to jest oczekiwany szpieg — objaśnił Bawole Czoło wykrzyknik Apachy. — Będzie to jakiś Mujo albo Opato. Arbelez! przyjmij go uprzejmie i nie daj poznać, że myślimy o napadzie lub walce.
Haciendro wyszedł na spotkanie przybysza. Ten ukłonił się grzecznie i rzekł:
— Chciałbym odpocząć w domu sennora Arbeleza. Jadę z Durongo przez góry. Czy może jesteście sennorem Arbeles, który tu rozkazuje?
— Jestem nim. Rozgoście się.
— Czy nie potrzebujesz, sennor, jakiegoś pasterza, albo doglądacza bawołów?
— Nie. Mam dosyć ludzi. Mimo to jednak możecie u mnie pozostać, jak długo wam się tylko podoba.
— Dziękuję. Pozostanę i przyjrzę się życiu w hacjendzie. Gdyby tylko nie było napadów dzikich.
— Boicie się może Indian?
— Jednego nie, ale pięciu, dziesięciu. Słyszałem, że Komanchowie mają ochotę przejść granicę.
— To niemożliwe. Będą się strzec, by nie dostali tęgiej nauczki. Dlatego zostańcie tutaj, wypocznijcie, jedźcie, pijcie ile wam się podoba.
Odszedł. Indianin był pewny, że w hacjendzie ani jeden człowiek nie spodziewa się przybycia Komanchów.
Szpieg chodził po podwórku tu i tam, a po południu wrócił do Komanchów.
Przywitano go z ogromną ciekawością i niecierpliwością. Opowiedział więc o wszystkim, co widział.
— Hacjenda obudzi się ze snu wśród strachu, a synowie Komanchów powrócą ze skalpami do domu — rzekł Czarny Jeleń.
Zebrała się rada wojenna.
O północy miano otoczyć hacjendę. Na znak naczelnika, Komanchowie mieli przeskoczyć przez palisady i otoczyć dom. Pięćdziesięciu miało do stać się oknem do środka, by opanować kurytarze, a potem mordować.
Równocześnie naradzano się w hacjendzie.
Potem zwołano wszystkich pasterzy do domostwa i przygotowywano się do obrony.
Tak minął wieczór. Godzinę przed północą wybrał się Apacha na zwiady, wziąwszy ze sobą dwóch dobrze uzbrojonych mężów, którzy mieli ze sobą sztuczne ognie, by wprawić w zamieszanie konie nieprzyjaciół.
Apacha wrócił niebawem, ale sam.
— Przybyli już. O taczają palisadę. Konie zas stoją nad potokiem.
Teraz udał się Arbelez do komnaty chorego, gdzie czuwały obie dziewczyny.
Chory spał.
— Możecie iść na swoje stanowiska. Tylko weźcie ze sobą lonty.
Obie udały się na platformę domu, gdzie było mnóstwo wszelakiej broni.
Wśród nocnej ciszy dało się słyszeć skrzeczenie żaby.
Był to znak do napadu.
Stary vaquero Francesco zajął miejsce przy armatach, które miały bronić przodu domu. Były one nabite szkłem, igłami i lanym żelazem. Przykucnął za nimi i czekał na hasło do walki.
Apacha stał na prawo od portalu, na lewo zaś wódz Mizteków. Na grzechot żaby ożyły palisady. Dwieście głów wychyliło się z poza nich i tyleż ciemnych, szybkich postaci rzuciło się na podwórze.
Pięćdziesięciu z nich stało już koło okna. Apacha wyciągnął swą dubeltówkę.
— Shneko, ognia! — zawołał.
Zahuczała dubeltówka, zawtórowały jej inne.
Na platformie ukazały się ognie, rozpalone ręką obu dziewcząt, cała okolica stanęła w blasku prawie dziennego światła.
Francesco spostrzegł owych pięćdziesięciu u okna.
Wypalił — wrażenie było straszne, skutek również.
Zdawało się, że cała gromada zapadła się w ziemię.
Wystrzelił po raz drugi. Zewsząd ognie, grzmoty rusznic i drobnych dział. A tam rżenie koni, które wyrwały się swoim stróżom i z ogromnym przestrachem uciekały w dal.
Dzicy wyli. Wszyscy walczyli w zasięgu światła, mnóstwo padało ofiarą celnych strzałów. Takiego powitania nie spodziewali się.
Zaraz na wstępie stracili połowę towarzyszy.
Czarny Jeleń trzymał się dzielnie. Zagrzewał swoich, ale nadaremnie. Pośpieszył tam, gdzie wrzała najgorętsza walka. Zbliżył się palisady i przeskoczył ją.
Wtem nadbiegł Apacha.
— Czarny Jeleń! — zawołał.
Poznał wodza Komanchów, rzucił się za nim z nożem w ręku. I, o dziwo, Czarny Jeleń zwrócił się ku ucieczce...
— Czarny Jeleniu, poczekaj! Dowódca Apachów, Niedźwiedzie Serce, czyha na twe życie! Uciekasz przed nim?
Kiedy Komancha usłyszał to imię, stanął.
— Tyś Niedźwiedzie Serce, więc zbliż się! — zawołał.
— Dam twoje wnętrzności sępom na pożarcie!
Obaj dowódcy natarli na siebie. Wzięli tylko tomahawki do rąk. Niedźwiedzie Serce był silniejszy od Komanchy. Wtem przyskoczyła jakaś postać z rusznicą. Był to Alfonso.
Hrabia był przezorny i nie przeskoczył palisady. Nie miał bowiem najmniejszej ochoty narażać swego życia. Chował się za palisadami i oczekiwał wyniku napadu. Takiego obrotu sprawy nie spodziewał się, jednak usłyszawszy głos Apachy, mruknął:
— Aha, teraz chyba pora zemścić się.
Widział, jak Niedźwiedzie Serce biegł za Komanchą. Pobiegł więc w tę stronę. Kiedy tamci walczyli ze sobą, przyskoczył i uderzył kolbą swej rusznicy Apachę w głowę, z taką siłą, że ten upadł.
Komancha wyciągnął swój nóż, by ogłuszonego dobić i ściągnąć zeń skalp. Alfonso jednak przeszkodził mu.
— Stój, on zasłużył na inną śmierć.
— Słusznie! — rzekł Czarny Jeleń. — Szybko z nim do koni!
— Do koni? One przecież uciekły, gdyż spłoszono je sztucznymi ogniami.
— Ugh! Uciekajmy, inaczej będzie za późno!
Chwycili Apachę i podskoczyli, włócząc go za sobą.
Był już najwyższy czas. Kiedy bowiem Bawole Czoło spostrzegł ze swego okna, że Apacha rzucił się na nieprzyjacielskiego dowódcę, zrozumiał, że jest on w ogromnym niebezpieczeństwie. Dlatego zebrał załogę, by wypaść na wroga.
— Za nimi! — zawołał.
Otworzono bramę, waleczni obrońcy wyruszyli tam, gdzie jeszcze w wielu miejscach toczył się zapalczywy bój. Po drodze Bawole Czoło jeszcze powalił niejednego. Pędził dokoła hacjendy, jak daleko tylko przyświecały ognie, lecz z Apachy nie było ani śladu.
Minęło parę godzin, aż Niedźwiedzie Serce przyszedł do przytomności. Otworzył oczy i ujrzał ognisko, potem dzikie, czerwone postacie, które naokoło niego siedziały. Był skrępowany. Po jego prawej stronie siedział Czarny Jeleń, a po drugiej hrabia Alfonso. Kiedy podniósł oczy ku niebu, poznał po gwiazdach, że zbliża się ranek.
— Bojaźliwa żaba Apachów złapana — rzekł Czarny Jeleń.
Niedźwiedzie Serce zaśmiał się pogardliwie, gdyż wiedział, że dumne milczenie nie byłoby tutaj na miejscu.
— Lew Komanchów uciekł przecież przed tą żabą — wyrzekł.
— Ale Niedźwiedzie Serce, dowódca, dał się pokonać przez Czarnego Jelenia — odparł tenże.
— Łżesz!
— Milcz!
— Nie ty mnie pokonałeś. Ten tchórz bladolicy powalił mnie zdradziecko na ziemię. Oto wszystko, co miałem wam powiedzieć, więcej nie usłyszycie ani słowa. Niedźwiedzie Serce pogardza wojownikami, którzy uciekają jak zające, skoro tylko dzielny się pokaże!
— Będziesz ty mówić, skoro zaczną się męczarnie!
Apacha nic nie odpowiedział.
Teraz był znowu żelaznym mężem. Poznali to jego wrogowie, dlatego naczelnik Komanchów rzekł:
— Dzień już nadchodzi, rozpoczynamy sąd nad mężem, który się zowie naczelnikiem.
Utworzyło się koło, Czarny Jeleń podniósł się, by w długiej mowie wyliczyć wszelkie występki Apachy. W końcu padł wyrok, skazujący Niedźwiedzie Serce na śmierć.
Z dzikim okrzykiem zgodzili się wszyscy na natychmiastowe wykonanie wyroku.
Wtem podniósł się hrabia Alfonso i przemówił:
— Jeżeli wolno mi przemówić do mych czer-wonych braci, to chciałbym im oznajmić, że ja jeden mam prawo do Apachy.
Rozwiązała się krótka, ale ożywiona debata, której wynikiem było, że Apacha dostał się w ręce Hiszpana.
— Mam teraz rozstrzygnąć o jego losie. Dobrze. Będzie taki sam, jakiego ja dożyć miałem. Uwiążemy go na drzewie i damy go krokodylom na pożarcie.
Na te słowa ozwał się szmer zgody. Oczy; wszystkich zwróciły się na Apachę, by z jego twarzy wyczytać wrażenie tych słów. Była ona jednak, jakby ułana z kruszcu. Nawet brew nie drgnęła i ani jedna zgłoska prośby nie wydobyła się z jego ust.
— Czy wódz Apachów ma jakąś prośbę? — zapytał Czarny Jeleń.
— Dowódca Apachów o nic nie prosi. Wszystkich tu obecnych zgładzi nóż. Niedźwiedzie Serce to mówi. Nie będzie on wyć, ani krzyczeć, jak to czynił bladolicy hrabia. Howgh!
„Howgh“ — znaczy amen, albo koniec, objaśniono hrabiemu.
Krzepki Komancha wlazł na drzewo i po upływie dwóch minut Apacha wisiał już nad wodą.
Hrabia pozostał dłuższy czas i napawał się widokiem krokodyli, czyhających na Apachę. Potem oddalił się. Chciał koniecznie pójść do groty, by zobaczyć, co tam uczynił Bawole Czoło.
Zaledwie ucichł odgłos jego kroków, kiedy na obliczu Apachy ukazała się radość.

— Ma złamane ramię, — rzekł służący.
Tymczasem nadeszła pomoc z sąsiednich stacji.
— Kim jest ten pan? — zapytano.
— Markiz Acrozza, Włoch.
— Wy jesteście jego służącym? Widzicie te światełka tam w dali? To wioska, najlepiej będzie ulokować tego pana w mieszkaniu nauczyciela.
Przeniesiono markiza do wsi. Po krótkim czasie Alfonso obudził się z omdlenia i zaczął się poruszać. Był sam w pokoju. Wzrok jego sprześlizgał się z obrazu na obraz i bardzo się zdziwił, gdy między nimi znalazł portret swego ojca. Spostrzegł, że znajduje się w miejscu, gdzie jest ktoś, kto zna historię Rodrigandy, a może i jego własną. Różne pytania stawiał swojemu słudze i nauczycielce, od której dowiedział się, że mąż jej nazywa się Wirski, że siostra jej jest wdowa po niejakim Zorskim, który był jakiś czas w Hiszpanii guwernerem. Wszystko to słyszał Alfonso, ale nic nie rozumiał. Mózg jego był wstrząśnięty i słabo bardzo pracował.
Dopiero nad ranem przybył lekarz. Był bardzo zmęczony, bo razem z nauczycielem niósł przez cały czas pomoc ofiarom katastrofy. Chorego pozostawiono opiece nauczycielki. Gerard poszedł do lasu po lód, którym trzeba było okładać głowę Alfonsa. Po drodze oglądał obraz zniszczenia. Na miejscu katastrofy zebrała się komisja, która miała wyśledzić winowajcę tak strasznego wypadku. Ostatecznie orzeczono, że jedyną przyczyną wypadku była rzeka, która zalała groblę i drogę żelazną. Rzeki jednak nie można było ukarać...
Gerard szukał Ludwika, a spotkawszy go na drodze, udawał, że chce mu podziękować za ocalenie jego pana. Chytry jednak garoter[22] paryski ułożył sobie plan, do którego wykonania dążył konsekwentnie. Z rozmowy z dobrodusznym i gadatliwym myśliwym Gerard swoim prostym rozumem wyciągnął tyle materiału dlań ciekawego, że pojmował niejedną zagadkę, która odnosiła się do jego pana, domniemanego markiza.
Podczas rozmowy zdarzyło się znowu nieszczęście. Dni były rzeczywiście fatalne.
Na górze na grobli pękła jedna z szyn i połowa jej zleciała na dół w kierunku rozmawiających.
— Baczność! Na bok! — zawołano z góry.
Było za późno. Kawał szyny uderzył o kamień, a odskoczywszy, spadł całym ciężarem na Gerarda, który padł na ziemię jak nieżywy. Okazało się jednak, że tylko ramię miał zranione.
Gerard wkrótce oprzytomniał i zżymał się na swoją ranę. Poszedł jednak o własnych siłach do domu.
Po krótkiej odwilży zapanowała znowu straszliwa zima. Po lasach gromadziła się masa dzikiego zwierza, szukając osłony przed mroźnymi wichrami...
Właśnie w zamku pana nadleśniczego Rudowskiego mały Robert pokazywał swoje rysunki — obrazki rozmaitych zwierząt — gdy wszedł Ludwik, i stojąc na baczność, wojskowym zwyczajem, oznajmił, że w lesie widział wilka. Miła niespodzianka.
— Po śniadaniu, mociumdzieju, zabierzemy się do nich! — zawołał ucieszony pan rotmistrz.
Mały Robert wyraził chęć brania udziału w polowaniu, otrzymał jednak sporą burę. Nie powstrzymało go to jednak od raz powziętego zamiaru. Zabrał swoją dwururkę i mówiąc ojcu, że idzie strzelać do wron, udał się do lasu nad staw z forelkami. Dzielny chłopiec nie przeczuwał nawet, jakie mu groziło niebezpieczeństwo..
W niespełna pół godziny zatrzeszczało coś w lesie. Malec zwrócił w tę stronę głowę i w tej chwili przystanął.
— Pies! — szepnął. — Strasznie wielkie psisko! A może to nawet wilk?
Szybko stanął za najbliższym dębem. Trzydzieści kroków przed nim stał zwierz podobny nieco do psa; śpiczaste jego uszy nadsłuchiwały, szeroki ogon zwisał spokojnie. Było to wielkie, potężne, ale bardzo chude zwierzę.
Posunęło się o dziesięć kroków naprzód.
Robert podniósł strzelbę. Ręka mu nie zadrżała, gdyż miał dwa naboje.
Wycelował prosto w pierś zwierza. Huknął strzał zwierz cofnął się, potem podskoczył trochę naprzód i padł martwy na ziemię.
Robert nabił strzelbę na nowo i zbliżył się do zwierza.
— To nie pies, a wilk! Wziąć go do domu ze sobą? Nie, zostawię go tu. Nadejdą myśliwi i znajdą zabitego wilka.
Ale nie chciało mu się wracać jeszcze do domu i poszedł głębiej w las. Gdy się już bardzo zmęczył, usiadł na ogromnym, leżącym na ziemi buku. Minęło piętnaście minut, gdy Robert usłyszał dziwny głos.
Robert zgiął się, chowając za pień, na którym przedtem siedział.
— A to co? Ma śpiczaste kity na uszach? Toć to ryś!
I znów strzelił szczęśliwie.
Tymczasem przez las przejeżdżał biedny chłop. Robert najął go do przewiezienia zabitych zwierząt.
Przy pomocy chłopa przewieziono zdobycz na folwark. Sternik Helmer osłupiał ze zdziwienia i przestrachu, gdy zrozumiał co się stało.
Chłopiec z niecierpliwością czekał na rotmistrza.
— Wreszcie tenże powrócił z polowania ogromnie nadąsany. Nie udało się polowanie, wilka jakoś nie było.
Po południu Robert zjawił się u pana Rudowskiego, pobierał bowiem u niego naukę. Rotmistrz był zły, nie chciał z początku nawet odbyć codziennej lekcji ze swoim ulubieńcem.
— Hm! Mały, gadałeś już z Ludwikiem? Wierzysz, że zwierzę może zniknąć?
— Wierzę, jeżeli ucieknie, albo je ktoś zabierze.
— Dzisiaj mi zniknął wilk. A może go kto zabrał ze sobą? Dałbym takiemu drabowi dziesięć talarów, za to, gdybym go dostał w swoje ręce!
— Tego wilka, czy tego draba?
— Najpierw draba!
— Znam go osobiście.
Z tajemniczą miną Robert zaprowadził rotmistrza, Ludwika i innych do szopy i pokazał zabite zwierzęta...
Po upływie pół godziny strzelec Ludwik jechał do Poznania, by u naddyrektora lasów zaprezentować zdobycz małego Roberta, który miał otrzymać premię za zabicie tak niebezpiecznych! bestii.
Zjawienie się myśliwego w pięknym salonie, gdzie wrzała zabawa, wywołało duży wybuch śmiechu. Przyjęcie to jednak nie skonsternowało przybysza. Oddał list do właściwych rąk.

Zamek Zalesie, dnia...

Do Wielkoksiążęcej Dyrekcji Lasów w...
Donoszę, że mam sześcioletniego chłopaka u siebie. Strzela, jeździ konno, pływa, bije i rżnie i nazywa się Robert Helmer, tęgie chłopczysko. Dzisiaj pobiegł do lasu i postrzelił najpierw wilka, a potem rysia, a w dodatku powiedział mi, że to stary kocur.
Posyłam Ludwika Starzyńskiego, dobry to chłop i zna się dobrze na leśnictwie. Wręczy Panu skórę wilka i uszy rysia, za które proszę o premię.
Zasyłam najserdeczniejsze pozdrowienia i kreślę się z uniżonością oddany

Robert Rudowski
nadleśniczy, rotmistrz w st. sp.

Naturalnie, nowa fala śmiechu. Wreszcie Ludwik musiał objaśnić wielkiemu księciu całą historię z chłopcem.
Zaciekawione towarzystwo przyrzekło Ludwikowi, że jutro przyjedzie, by obejrzeć dzielnego dzieciaka.
Szczęście Ludwika nie miało granic.
Powrócił do Zalesia, gdzie tymczasem prowadzono poważną naradę. Zaledwie bowiem Ludwik wyruszył z domu, na podwórze wtoczył się powóz, w którym przyjechał prokurator.
Rudowski przyjął go serdecznie. Zapalono cygara, a nieco później zaczął mówić prokurator:
— Wiecie, panowie, że chciałem zaciągnąć języka co do okrętu „La Pendola“ i hiszpańskiego kapitana Henrico Landola. Uczyniłem to już. Mam krewnych i stosunki w urzędzie spraw zewnętrznych w Berlinie. Mój przyjaciel był przy poselstwie w Londynie. Dzisiaj otrzymałem depeszę. Telegrafowano z Berlina i Londynu do różnych konsulatów, a wynik jest taki:

„Pendola“ stała na kotwicy w ubiegłym tygodniu koło św. Heleny, by zaopatrzyć się w wodę. Potem ruszyła do Kapstatu, gdzie dotąd stoi na kotwicy...

Ciężka z nim jednak sprawa. Po pierwsze nie ma dostatecznych dowodów, by policyjnie ścigać ten okręt; Landola jest Hiszpanem, będzie trzeba załatwić mnóstwo formalności, które nam zabiorą dużo czasu. Ja ze swej strony wysłałem do Barcelony jednego z moich najtęższych agentów policji. Gdy Landola tam przybędzie, okrutnie się poparzy. Agent otrzymał polecenie mieć również na oku zamek Rodriganda.
— Doskonale, świetnie wszystko obmyślane!
— Mogę się jeszcze pochwalić jedną sztuczką. Agent telegrafuje mi, że hrabia Alfonso udał się do Francji. Dowiedziałem się dalej, że w Orleanie przyjął nowego sługę i z nim przybył do Paryża, stąd jednak zniknął bez śladu. Co do pańskiej ucieczki z Barcelony, panie doktorze, zignorowano ją zupełnie. Ale co ważne! Chcą zaprzeczyć, jakoby dama, która przebywa tutaj, była hrabianką Różą de Rodriganda. W tej sprawie korespondowałem z hiszpańskim posłem w Berlinie. Stoi on po pańskiej stronie. Przy tym zainteresował się pańską osobą nawet wielki książę. Muszę mu pana przedstawić. Ale przede wszystkim musi się pan pobrać z hrabianką Różą. Zresztą, każdy dzień gotów nam przynieść rozmaite niespodzianki.
— Serdecznie panu dziękuję za łaskawą i szczerą pomoc. Ja ze swej strony postanowiłem kupić jacht, na którym wyruszę, by zdobyć „Pendolę“.
Udano się do salonu. Tutaj towarzystwo, składające się z kapitana, Zorskiego, prokuratora, hrabianki Róży i obydwu pań Zorskich, siedziało do późnej nocy, spędzając czas na miłej rozmowie.
Już chciał się prokurator pożegnać, gdy przybył jeździec. Był to Ludwik.
— Wróciłem, panie kapitanie — oznajmił.
— Zabawiłeś dłużej, niż się tego spodziewałem.
— Pan dyrektor lasów nie był u siebie w domu, więc musiałem go szukać.
To powiedziawszy, Ludwik przystąpił dumnie do stołu i rzekł:
— To za skórę. Dwadzieścia talarów od samego wielkiego księcia. Nazwał mnie „nasz poczciwy Ludwik“... Jutro przybędzie do nas wielki książę, pan dyrektor i wiele innych panów z żonami.
— Co za niespodzianka?!
Wieść ta wywołała ogromne zamieszanie w całym towarzystwie. Obecni obrzucili Ludwika gradem pytań.

Pani Zorska utrzymywała gospodarstwo w znakomitym porządku. Lecz przybycie takich gości przyniosło jej niemało kłopotu. Cała noc minęła na przygotowaniach.
I poza zamkiem pilnie pracowano. Rudowski ozdabiał drogę, którą mieli przejeżdżać dostojni goście. Przygotowano moździerze i małe armatki, Z których miano pukać w pewnych odstępach czasu. Ludwik miał oczekiwać gości. Wielki książę był punktualny. Dwie minuty przed przybyciem księcia, przyjechał Ludwik na koniu i zawołał:
— Jadą!!!
— Hurra!! — wydarło się ze wszystkich piersi.
Rotmistrz stał w uniformie nadleśniczego u portalu, by przyjąć gości. Ludwik stał na czele strzelców, a koło niego mały Robert w zielonym uniformie.
Wielki książę wyskoczył z powozu, chciał właśnie podać ramię żonie swej, wtem spostrzegł Ludwika.
— A, nasz poczciwy Ludwik. Proszę bliżej.
Ludwik stanął wyprostowany przed księciem.
— Podaj pan Jej Królewskiej Mości ramię — rzekł książę. — Pomóż Jej pan wysiąść z powozu.
— Czy księżna może chora? — zapytał poczciwiec.
Pytanie to wywołało huragan śmiechu.
— Oto jesteśmy. W takiej liczbie nie oczekiwał nas pan, nieprawdaż? — rzekł jowialnie książę.
— Im więcej, tym lepiej, wasza wysokość — odrzekł kapitan. — Proszę się rozgościć i czuć się, jak u siebie w domu.
Wielki książę podał mu rękę, którą tenże lekko uścisnął, potem ucałował rękę wielkiej księżnej i skłonił się całej świcie. Postępował naprzód — prowadził.
Wielki książę wziął ze sobą parę lokajów, by, usługiwali, ale Rudowski znał powinność gospodarza. Jego dzielni chłopcy znakomicie zastąpili lokajów.
Po wypiciu pierwszej czary, wielki książę odezwał się:
— Przybywam, by zobaczyć waszego małego Nemroda. Ale na to przyjdzie czas. Czy doktór Zorski jest w domu?
— Do usług, wasza wysokość.
— Niech przyjdzie.
Awanturnicze, romantyczne dzieje życia lekarza były szeroko znane. Chciano zobaczyć męża, któremu najpiękniejsza hrabianka Hiszpanii chciała oddać swoją rękę.
Wyszedł.
Jeżeli myślano, że lekarz poczytuje sobie za jakąś łaskę przebywania w tak dostojnym towarzystwie, to omylono się bardzo.
Wysoki i bardzo przystojny wszedł do sali niby król. Jego otwarte męskie oblicze nie zdradzało ani cienia zakłopotania, a jego wielkie, piękne oczy suwały się spokojnym, badawczym spojrzeniem po całym towarzystwie, jakby był władcą, którego oczekują.
W. książę wstał, inni poszli za jego przykładem.
— Pan doktór Zorski — przedstawił go rotmistrz.
W. książę przemówił doń łaskawie, rzucił parę pytań, a potem wyraził chęć zobaczenia hrabianki Róży.
Zorski oddalił się.
Cichy szmer przeszedł po zgromadzonych. Lekarz wywarł na wszystkich, szczególnie na damach, wielkie wrażenie. Ogromna więc zapanowała ciekawość zobaczenia damy jego serca.
Drzwi się otworzyły i wsparta na ramieniu Zorskiego zjawiła się Róża.
Okrzyk zdziwienia wydarł się ze wszystkich piersi. Trudno było go powstrzymać, gdyż Róża była skończenie piękna.
Pomimo swej nadziemskiej urody, była bardzo skromnie ubrana. Nosiła białą sukienkę, różę we włosach i dwa goździki na piersi.
Księżna podeszła do niej, podała jej rękę. Róża skłoniła przed nią swą uroczą główkę, a potem popatrzyła na nią z taką ufnością, że księżna poczuła, że musi wziąć tę cudną istotę pod swoją opiekę.
— Hrabianka Róża de Rodriganda-Sewilla — wymówił Zorski głośno.
— Hrabianko — rzekła wielka księżna po francusku — witam panią w naszym kraju i polecam się jej życzliwości.
Książę skłonił się i rzekł dobrotliwie:
— Jeżeli wasza dostojność pozwoli, stoimy na jej zawołanie. Prosimy nie stronić od naszego grona.
Rotmistrz okazał się niezwykle dobrym gospodarzem, to też uczta wypadła wyśmienicie. Stare wino w dużej mierze przyczyniło się do dobrego humoru całego towarzystwa.
Wreszcie, gdy uczta dobiegała końca, nasz rotmistrz został udekorowany orderem przez samego wielkiego księcia.
Biedaczysko oniemiał, bladł, czerwienił się.
— Królewska wysokość, o, do tysiąca dja... to przecież, jak Bozię, toć to niespodzianka. Na to jam nie zasłużył, dalibóg!
Przyszła kolej na małego Nemroda. Pouczono go, jak się ma zachować, a nauka nie poszła w las, Wyprostowany jak świeca, odważnie i dzielnie przymaszerował przed oblicze księcia i ukłonił się.
— A toś ty? Jak się nazywasz?
— Robert Helmer. Helmer od ojca. Robert od pana kapitana, który jest moim ojcem chrzestnym.
— Ładnie i dokładnie. Ile masz lat?
— Pięć i ćwierć.
— Czym chciałbyś być w przyszłości?
— Wasza wysokość, tęgim chłopem.
Goście poczęli wychwalać małego Roberta, a chłopczyk rzekł na to:
— Niczym nie jestem w porównaniu z wujem Zorskim, który polował na lwy, pantery, słonie i inne dzikie zwierzęta, a w dodatku walczył z dzikimi ludźmi!
Wielki książę zainteresował się Zorskim i małym Robertem i zapragnął być świadkiem ich ćwiczeń sportowych i dowodów zręczności i siły.
— Czy mam wyprowadzić mojego konika Ponny i wynieść moją zbroję?
— Tak — rzekł kapitan. — Państwo będą przyglądali się z okien.
— A pan doktór raczy nam też nieco pokazać ze swoich rycerskich sztuk? — zapytała wielka księżna Zorskiego.
Zorski zmarszczył czoło. Nie lubił występować publicznie jako jeździec, lub strzelec. Ale gdy księżna rzekła:
— Nie widzieliśmy jeszcze nigdy lasso, więc proszę bardzo, panie doktorze, niech nam pan zademonstruje — wypogodniał i rzekł:
— Służę bardzo chętnie.
Podwórze zamkowe było bardzo obszerne. Damy zostały w pokoju, by patrzeć na widowisko przez okna, panowie zaś czekali na podwórzu.
Zorski przebrał się w skórzaną myśliwską, koszulę, takież pantalony, ciężkie buty trapera i szeroki pilśniowy kapelusz.
— Jeździec z prerii! — zawołał wielki książę.
Ciekawość owładnęła wszystkimi.
Chłopiec zaś przyjechał na oklep na koniku z uzdą w dłoni. Odzienie miał podobne do Zorskiego, a przez plecy przewieszoną dwururkę.
— Ludwiku, wyprowadź kozła! — zawołał mały.
Zjawił się silnej budowy, kozieł, który na widok konia stanął w postawie gotowej do boju.
Chłopiec obwiązał sobie koniec lasso dookoła, ciała, resztę złożył w kręgi i wziął je w prawą rękę, lewą kierował koniem. Wywiązała się walka między kozłem a koniem. Ponny bił swego przeciwnika przednimi kopytami, ale kozieł nie ustępował.
— Prze-skok! — zakomenderował Zorski.
— Hallo! — zawołał chłopiec, klasnął językiem i przeskoczył przez kozła. Leciał naokoło podwórza. Naraz wyciągnął równo nogi i ukląkł na grzbiecie konia.
— Hallo! Ludwik! Bicz do ręki! — zawołał.
Leśniczy chciał spędzić kozła z miejsca. Zwierzę chciało się obronić, wreszcie jednak jęło zmykać, pędząc przed koniem. Czuło, że teraz ma być złowione na lasso. Pędziło zygzakami, robiąc boczne odskoki. Robert pędził ciągle za nim na swoim koniku.
— Baczność! — zawołał Zorski.
Chłopiec usiadł znowu i wywijał lassem nad głową.
Lasso szumi, kręgi rozwijają się i jakby łapka chwytają głowę kozła. W tejże chwili chłopiec rwie konia w górę, konik tresowany staje. Kozioł robi jeszcze parę podskoków, węzły lasso opasują go, pada na ziemię.
— Brawo! brawo! brawo! — brzmi zewsząd.
Kozła uwolniono z pułapki.
Nastąpiła jazda z przeszkodami i skończyła się dla Roberta, naturalnie, burzą oklasków, triumfem.
I Zorski musiał pokazać kilka sztuk z lasso, z bolą, z tamahawkiem. Szczególnie pięknie wyglądał na koniu, gdy chciał pokazać, jak się używa należycie lasso.
Wypędzono wszystkie konie ze stajen
— Moi panowie — rzekł podziwiany przez wszystkich Zorski — koń mój nie jest przyzwyczajony do lasso i przestrzeń jest również za mała.
Dał znak parobkowi, by popłoszyć konie i porozpędzać je na wszystkie strony.
— Ludwiku, wystrzał z armatki!
Z ogromnej prochownicy huknął strzał. Rumaki pędziły jak szalone. Widok był przerażający, damy prawie mdlały z przestrachu. W. książę chciał poprosić, by Zorski wycofał się z tej imprezy.
Było za późno.
W szalonym pędzie popadł między wystraszone zwierzęta i pędził razem z nimi. Nagle dał ostrogi swojemu gniademu i koń stanął na miejscu. Tymczasem całe stado koni pędziło kołem po ogromnym podwórcu. Zorski rozwinął lasso. Sznur świsnął w powietrzu nad głową siłacza, padł kręgami w stronę kasztana, nagły zwrot w tył — i ogier leżał na ziemi.
Nastąpiła burza oklasków.
Zorski uwolnił ogiera od niemiłych uścisków, lasso.
Potem nastąpiły popisy w strzelaniu z ciężkiej strzelby. Robert strzelał do przelatujących wron, zaś Zorski do wróbla.
W świcie w. księcia znalazł się sportsman, niejaki hrabia Walesrode, który opowiadał o dziwnych naczelnikach indyjskich, straszliwych strzelcach i myśliwych. Powiedział, że słyszał od posła w Berlinie wiele dziwnych rzeczy o tych ludziach. Jeden z nich, na przykład, był w stanie powalić uderzeniem pięści dorosłego konia. A strzelbę miał sławną — ogromną, ciężką, nazywano ją „niedźwiedzią śmiercią“.
Jakież było ich zdżiwienie, kiedy wśród rozmowy poznano, że sławnym księciem skał był Zorski.
Hrabia-sportsman serdecznie zaprosił Zorskiego do swego zamku.
I wielki książę raczył zaprosić go do pałacyku, w Żurawiskach.
Rodzice Roberta — ludzie prości — cieszyli się również względami wielkiego księcia, który wypytywał ich o różne familijne szczegóły. Mały Robert zaś wyszedł na tym najlepiej, gdyż nie tylko chwalono go, pieszczono i całowano, ale dostał sakiewkę z pięćdziesięcioma dukatami.
Po odjeździe gości wszyscy czuli się szczęśliwi. Rudowski cieszył się z świeżo otrzymanego orderu. Ludwik z pochwal, otrzymanych od swego pana.
Róża była szczęśliwa: narzeczony jej zbierał zewsząd pochwały, a do tego wielki książę obiecał pomoc w sprawie zdobycia Landoli. Przedtem jednak miał się odbyć ślub jej z ukochanym, potem on miał się udać w pogoń, a ona — żona jego — zostaje pod pewną opieką samego wielkiego księcia. Szczęście, wielkie szczęście!
Rozpoczęły się przygotowania do ślubu.
W sali ustawiono ołtarz. Książę przybył z nadwornym kaznodzieją, który miał dać ślub młodej parze.
Róża — prawdziwa to była róża w welonie, z wiankiem mirtowym na skroniach! Młoda para szła do ołtarza w towarzystwie wielkiego księcia i jego małżonki. Za nimi postępowali rotmistrz z matką i siostrą pana młodego, potem Alimpo ze swoją poczciwą Elwirą, na samym zaś końcu strzelcy w gali.
Kaznodzieja przemówił parę serdecznych i ciepłych słów. Wszyscy obecni mieli łzy w oczach.
I tak otrzymał zwyczajny lekarz rękę ślicznej i bogatej hrabianki hiszpańskiej i teraz mógł oddać się całą duszą rozwiązaniu zagadki — zbadaniu tajemnicy, która osłaniała ciemną mgłą stosunki rodzinne Rodriganda.
W tydzień po ślubie Zorski opuścił Zalesie w towarzystwie sternika i zostawił najdroższe sobie istoty opiece wielkiego księcia i rotmistrza...
Czułe i rzewne było pożegnanie młodej pary. Róża padła na pierś Karola i nie chciała go puścić w tak daleką i niepewną drogę. Potem długo jeszcze stała u bramy i patrzyła za odchodzącym mężem...
Elwira i Alimpo ukrywali łzy, by nie rozrzewnić kochanej hrabianki.
Ludwik i Robert stali obok siebie, mając oczy, pełne łez.
— Czego płaczesz, chłopcze? — zapytał, udając nieczułego, stary Ludwik. — Tu nie trzeba mazgajów!
— Ty płaczesz także!
— Ja? Płakać? Głupstwo! To tylko pot. Tutaj jest strasznie gorąco! Przed tygodniem było zimno, jak w Syberii, a dzisiaj — co za nagła zmiana?
Nikt z mieszkańców Zalesia nie spodziewał się, nie przeczuwał, ile to czasu minie, zanim Zorski i sternik powrócą do rodzinnej ziemi.
Rotmistrz odprowadził obu mężów do Poznania. Tutaj pożegnali się ze sobą.
— Proszę pozdrowić ode mnie Różę i wszystkich! — wołał Zorski.
Jeszcze raz uścisnęli dłonie — i wyruszyli na spotkanie przyszłości, która, na szczęście, leżała przed nimi jeszcze zakryta mgłą nieprzebitą.


Rozdział.
SYN MARNOTRAWNY.

Na zachodnim brzegu Szkocji leży znane żeglarzom miasto Greenock. Do portu tego często zawijają okręty niemieckiej floty handlowej.
W jednym z najprzedniejszych hoteli tego miasta zatrzymał się Zorski i sternik Helmer. Wybrali oni ten port, gdyż sądzili, że z łatwością znajdą tutaj odpowiedni statek.
Przeszukali dziś całą przystań, jednak nic nie znaleźli. Siedząc przy obiedzie, rozmawiali jeszcze na ten temat.
Naprzeciw nich siedział jakiś starszy pan. który słysząc ich rozmowę, rzekł:
— Pozwolą panowie, że zaproponuję im kupno wspaniałego jachtu. Wiem, że pewien adwokat chce sprzedać go.
— Bardzo dziękujemy panu — odparł Zorski.
Po obiedzie towarzysze udali się na wskazane miejsce.
Rzeczywiście znaleźli jacht. Był to jeden z najznakomitszych szybkoparowców. Na sto stóp długi, szesnaście szeroki, siedem stóp głęboki, z dwoma masztami i wyśmienitą maszynerią przedstawiał wymarzony statek.
Urządzenie w kajucie było pyszne. Helmer jako znawca orzekł, że parowiec nadaje się do zamierzonej podróży.
Wrócili na brzeg, gdzie stała willa. Na jednej z bram ogrodu był napis: „Emery Millner, adwokat“.
Wstąpili do willi i dowiedzieli się, że willa i jacht są własnością hrabiego Henryka Lindsay Nothingvell.
— Ach, czy to nie jego córka, Amy, była przed niejakim czasem w gościnie u hrabianki Róży de Rodriganda w Hiszpanii? — zapytał Zorski.
— Tak jest. Zna pan ją? Gdy Zorski i sternik przedstawili się adwokatowi, ten zawołał uradowany:
— Ach, to pan jest pewnie tym lekarzem Zorskim, który operował starego hrabiego?
— Tak, jestem nim.
— A, w takim razie cieszy mnie bardzo, że mam zaszczyt widzieć pana u siebie. Sir Lindsay i miss Amy byli tutaj przed wyjazdem do Meksyku. Panna Amy opowiadała nam o panu bardzo dużo. Jest ona przyjaciółką mojej żony i opowiedziała jej o wszystkim, co się działo w Rodrigandzie.
— Chcę być wobec pana szczery i powiem panu, że hrabianka Róża de Rodriganda jest już moją żoną i mieszka u mojej matki.
W tej chwili nadeszła żona adwokata i Zorski musiał opowiedzieć swoje awanturnicze przygody w Hiszpanii. W czasie rozmowy dowiedział się, że lord Lindsay sprzedaje swój jacht tylko dlatego, że w czasie pobytu w Meksyku nie będzie mu potrzebny.
Zorski zakupił jacht, należycie go odświeżył i umeblował, a następnie postarał się o załogę, składającą się z czternastu majtków, oprócz Helmera. Jacht otrzymał imię „Róża“, a kapitanem jogo mianował Zorski Helmera.
Zaopatrzono się w żywność i najpotrzebniejsze w podróży narzędzia. Uzbrojono „Różę“ w zbroję, składającą się z sześciu armat pokładowych i dwóch armat zwrotnych: na przodzie i tyle okrętu.
Statek wypłynął na czyste, otwarte morze, szukać czegoś, co nie bardzo było od nich oddalone.

Nad zatoką na wyżynie stała drewniana, śmiało zbudowana latarnia morska, służąca okrętom na niebezpiecznych wybrzeżach Normandii jako znak orientacyjny i przestroga.
Strażnik latami nazywał się Gabrillon, stykał się z ludźmi bardzo rzadko i uchodził za dziwaka, którego omijano. Samotnik nie miał ani żony, ani dzieci. Tylko stara, głucha kobieta mieszkała z nim. Wychodziła tylko wtedy, gdy miała mu przynieść jego małą pensyjkę, lub zakupić potrzebne rzeczy dla ich małego gospodarstwa.
Nieraz zdarzało się, że przyjaciele Gabrillona, albo mieszczanie przychodzili do latarnianej wieży, by z jej wysokości spoglądać na przestronny ocean. Od kilku jednak miesięcy nie można było korzystać z tej przyjemności. Gabrillon taką okazywał wobec odwiedzających go niechęć i był taki gburowaty, że biedne ludziska straciły ochotę widywać się ze starym.
Starano się zbadać przyczynę tej zmiany, ale nie dowiedziano się niczego. Tylko kilku żeglarzy, którzy zajmowali się nocnym handlem, opowiadali, że nocą — tam na galerii, która wiła się naokoło latarnianej wieży, widzieli długą, chudą postać, która wydawała z siebie krótkie, urywane, żałosne tony.
Od tej chwili zabobonni mieszkańcy wybrzeża wierzyli, że strażnik Gabrillon pozostaje w związku z djabłem, czy też innymi duchami, które odwiedzają go nocą.
Unikano starego jeszcze więcej niż przedtem. Tylko mer (burmistrz) miasta znał prawdę. Gabrillon był u niego i oznajmił mu, że mieszka u niego stary stryj, któremu się coś tam trochę pomieszało w głowie. Mer śmiał się, gdy słyszał, że ludzie zmienili starego stryja w djabła.
O jeszcze jednej rzeczy rozprawiano w Avranches.
Młody, niedawno przybyły lekarz zbadał źródło, z którego płynęła mętna woda i bardzo niedobra w smaku. Człowiek ten twierdził, że wodą tą można będzie leczyć rozmaite choroby.
Od tego czasu moc ludzi ciągnęło do tego zdrojowiska, by poratować swe nadwyrężone zdrowie.
Pobudowano drogi, wydeptano promenady, poustawiano ławki do odpoczynku. Obudziło się życie dookoła latarni, któremu mrukliwy Gabrillon z ogromnie surową przyglądał się miną.
Był piękny letni dzień.
Gruby mężczyzna ze złocistymi okularami na nosie, z hiszpańską trzcinką w ręku wracał z miasta ku jednej z chat rybackich na wybrzeżu. Za nim postępował młody człowiek, który niósł ogromny kałamarz i papiery.
Przed chatą siedział jej właściciel i plótł sieć.
— Mieszkają u was goście kąpielowi?
— Tak. Jakiś znakomity pan z córką, sługą i służącą. Przywieźli swoje własne meble i odnajęli cały mój dom. Teraz śpią u sąsiada Grandpierra. Pan ten to książę Olsunna i jest Hiszpanem. Ach, panie notariuszu, on już długo nie pociągnie. Całkiem wychudł, pluje krwią, kaszle dniem i nocą i nie może opuścić łóżka nawet na krok. Sądzę, że nasze morskie powietrze nie będzie w stanie uratować go.
Notariusz skierował się ku drzwiom izby, zapukał i wszedł.
Mało tu było miejsca, ale urządzenie było eleganckie. Na szezlongu spoczywał pacjent. Woskowo blade oblicze było wychudłe, ciemne, zapadłe oczy patrzyły bez blasku i bez nadziei. Długa, czarna krzaczasta broda czyniła jego lice jeszcze bledszym, a wysokie czoło zdawało się być własnością jednej z wykopanych trupich głów...
Był to niegdyś ów dumny, silny książę Olsunna, lew salonu, który przy pomocy Korteja uwiódł biedną Wirską, matkę Zorskiego!...
Obok niego siedziała wysoka kobieta. Mogła mieć lat trzydzieści, twarz jej miała czystą, dziewiczą świeżość.
Była to księżniczka Flora, córka księcia, której wychowawczynią była krótki; lecz nieszczęśliwy czas, matka Zorskiego.
— Ekscelencjo, jestem notariuszem, do usług i — rzekł przybyły, skłoniwszy się nisko.
— Dziękuję panu, że pan przyszedł; ale trzeba by sprowadzić trzech świadków.
— Świadkowie stawią się za piętnaście minuty ekscelencjo.
— Bardzo pięknie.
Teraz zwrócił się do Flory:
— Możesz się teraz oddalić, moje dziecko. Parę godzin muszę się obyć bez ciebie. Jeżeli zadzwonię, nie przychodź sama, przyślij mi służącego.
W oczach jej zjawiły się łzy. Była przekonana, że chodzi o sporządzenie testamentu. Zapanowała nad sobą i wyszła z pokoju.
Poszła w kierunku morza. Była niespokojna. Wiedziała, że wkrótce straci ojca. Zostanie na świecie sama jedna. A te ogromne bogactwa do tego...
Zamyśliła się nad przeszłością.
Matki swojej nigdy nie znała. Ojciec nie troszczył się o nią. Wszystkie te bony, guwernantki były jej obce, wstrętne. Jedną tylko lubiła — tę Wirską, która tak prędko znikła. Gdy odeszła, Flora płakała, a ojciec ją za to skrzyczał.
Potem lata dziewczęce. Była piękna, wszyscy; o tym wiedzieli. Miała setki wielbicieli, ale żaden jej nie przypadł do serca. Książę łajał, ją, nadaremnie. Sam nawet wybrał dla niej męża, ale ona — posłuszna zazwyczaj córeczka — stawiła opór. Sama chciała sobie wybrać tego, który będzie miły jej sercu. Ojciec gniewał się, ale w końcu uległ jej stanowczości.
Nagle beznadziejnie zachorował. Choroba ta spowodowała, że książę zaczął rozmyślać nad przyszłością i przeszłością. Spostrzegł, że jego życie było nieprzerwanym pasmem grzechów. Ogarnął go żal i skrucha. Przypomniał sobie wszystkie ofiary swej namiętności, a w szczególności jedną Polkę. W jego gasnącym mózgu obudziło się wspomnienie dnia, w którym shańbił tę dziewczynę.
Pewnego razu wyszedł ze swego parku na przechadzkę, zatopiony w tych niewesołych myślach. Naraz coś zaszeleściło w krzakach i wyskoczyła z nich stara wstrętna cyganka.
— Znasz mnie, Olsunna? — zapytała.
Przyglądał się jej pooranemu obliczu, nie poznał.
Zaśmiała się złośliwie i rzekła z szyderstwem:
— Strasznie postarzeliśmy się oboje! Nikt nas teraz nie pozna! Zdaje mi się, że nie poznajesz cyganki Carby, ale żeś o niej nie zapomniał, tegom pewna!
Przeląkł się i zapytał:
— Czego chcesz ode mnie?
— Obrachunku! — zawołała, podnosząc brunatne ramię.
— Obrachunku? O, tak, obrachunku! Jużem dawno ze swoim sumieniem się obliczył! Niedługo umrę. Życie moje jest za krótkie, by naprawić uczynione zło. Nie ma też potomka, który by był w stanie naprawić grzechy ojca.
— Nie masz potomka! — zaśmiała się Carba. — Tak! Dumny i szlachetny ród Olsunnów idzie do grobu. Herb jego roztłuką, a pokolenie jego wymrze. To jest przekleństwo za twe postępowanie w młodości. Powiem ci jednak coś ważnego: masz potomka, dumny ty, piękny książę, ale on nie je st z prawego łoża. Jesteś wprawdzie bogaty, masz wpływy i możesz zaświadczyć, że to twój syn, mógłbyś nawet zaślubić jego matkę, gdyż ona jest wdową, ale nie powiem ci, gdzie ona żyje. To zemsta, zemsta na tobie!
— Jesteś okrutna! — zawołał.
— Nie taka straszna, jak twoja zbrodnia! Masz syna, który jest wspanialszym od tysiąca innych ludzi. Jest bohaterem, ale ty go nie znajdziesz! Matką jego jest piastunka Flory, sennora Wirska. Wyjechała do Polski i tam znalazła godnego siebie męża. Teraz jest wdową. Syn jej jest godny nosić książęcą koronę, bardziej, niż kto inny... Teraz szukaj jej, szukaj, ale nigdy jej nie znajdziesz!
Wyciągnął do niej ręce.
— Nie bądź tak okrutna. Oddam ci wszystkie diamenty, całe moje bogactwo, powiedz tylko, gdzie mogę znaleźć ją i jej syna.
Zaśmiała się i znikła w gęstwinie.
To był tylko początek zemsty skrzywdzonej cyganki. Od tego czasu książę Olsunna nie mógł zaznać spokoju. Do każdego zakątka Niemiec wysłał gońców, by szukali Wirskiej. Daremnie.
Mijały miesiące. Choroba i skrucha, niecierpliwość i tęsknota zjadały księcia. Wszędzie go prześladowała cyganka. Często ją spotykał i słowa jej i spojrzenia mówiły mu, że zemsta jej nie jest jeszcze dokonana.
Lekarze poradzili mu zmianę miejsca. Książę udał się więc tutaj nad morze. Już po krótkim pobycie skonstatował, że to powietrze mu nie służy, wręcz przeciwnie, szkodzi. Czuł bliskość śmierci i dlatego zawołał notariusza.
Od tej chwili, w której się dowiedział, że ma syna, bardzo się cieszył, że córka jego nie jest zamężna. Często nawet mówił jej, by stroniła od mężczyzn, by się z nikim nie spotykała.
— Przyczyny tego nie wyjawię ci teraz, ale poznasz ją wkrótce.
Właśnie teraz nad tym myślała. Dotychczas łatwo jej przychodziło dotrzymanie słowa danego ojcu, obecnie sprawa ta miała się trochę inaczej.
Od pewnego czasu przebywał tutaj pewien człowiek, który z nikim nie obcował. Zdawało się, że zamieszkał tu nie ze względu na zdrowie, ale dla zachwycania się morzem. Nieraz siedział przez pół dnia na pagórku i przypatrywał się spiętrzonym falom. Czasem otwierał książkę ze szkicami i malował. Spotykała go właśnie na tym pagórku. Usiadła ha ławce, na której on zwykł siadać. Gdy przyszedł i zauważył ją, oddalił się, nie chcąc jej przeszkadzać. Zawołała go. Potem spotykali się częściej. Dowiedziała się, że jest malarzem, nie pytała jednak o nazwisko. Rozmawiali o sztuce, poznali się nawzajem. On miał twarz piękną, na której znać było jednak ślady jakiegoś tajonego bólu. To obudziło w niej współczucie.
Poczęła go badać. Przy tym nieraz spotykała jego wzrok, skierowany w jej stronę. Pod wpływem jego wzroku rumieniła się, aż pewnego razu poczuła, że ten mężczyzna staje się dla niej niebezpieczny i że go musi unikać. Gdy jednak wiedziała, że ów nieznajomy, lecz bliski jej człowiek znajduje się na ulubionym przez niego miejscu, jakaś siła pchała ją w tym kierunku.
I dziś zawitało w jej sercu to samo uczucie. Szła pod górę — a serce żywo biło w piersi.
Stanęła.
Położyła rękę na falującej piersi, a serce jej nagle jakby przejrzało. Poczuła, że go kocha.
Nie mogła temu dać wiary. Ona, córka księcia, kocha tego nieznajomego malarza. Co za dziwna myśl?
Pytała sama siebie, czy ma wrócić, szła jednak naprzód. Spostrzegł ją zdala, wstał i poszedł jej naprzeciw. Pozdrowił ją z uszanowaniem i rzekł:
— Szanować zdrowie, sennorita! To ostre powietrze morskie może zaszkodzić. Proszę usiąść i okryć się pledem.
Siedzieli obok siebie, nie rozmawiali, tylko długo patrzyli na morze.
Nagle on rzekł drżącym głosem:

— Niestety, ale ma nadzieję, że dziś wieczorem wszystko się zmieni. Pan Otto znajduje się u Helmera. Skoro dzisiaj podczas kolacji dam wam znak, szybko skoczycie do chaty i przyprowadzicie go. Drzwi nie zamykajcie, tylko zostawcie uchylone, gdyż w ten sposób będzie słyszał całą rozmowę i wejdzie w odpowiedniej chwili.
Ludwik był oszołomiony. Uważał ją za najpiękniejszą i najsłodszą kobietę, jaką kiedykolwiek nosiła ziemia. Czuł, że zdolny jest wszystko dla niej uczynić.
Mieszkańcy zameczku i ich dostojni goście spędzali popołudnie na miłej pogawędce. Zjawił się też mały Robert i popisywał się przed gośćmi swymi sztuczkami.
Zapadł wieczór. Podano kolację, podczas której panował świetny nastrój. Książę prawie że zapomniał o swej chorobie, zwłaszcza, że Flora opowiedziała mu przebieg swej rozmowy z panią Zorską. Będąc w doskonałym nastroju, postanowił Wziąć podczas kolacji rotmistrza w obroty.
Gdy mówiono o nadziei rychłego jego powrotu do zdrowia w Zalesiu, rzekł wesoło:
— Właśnie dlatego wysłał mnie do was pan doktór Zorski. Dziękuję mu za to serdecznie. Ale jest jeszcze jedna ważna przyczyna mego przybycia. Chodzi o pana rotmistrza.
— O mnie? — zapytał zdziwiony.
— Tak. Moja córka ma ochotę wyjść zamąż. Chcąc uniknąć samotności, postanowiłem postąpić podobnie jak ona.
— Ożenić się?
— Tak — odpowiedział książę.
Pani Zorska wiedziała co ma teraz nastąpić i dlatego wszelkimi siłami starała się ukryć wzruszenie. Flora dała znak Ludwikowi, który momentalnie wyszedł z salonu.
— Jestem wprawdzie niemłody — mówił dalej Olsunna — i jeszcze nie zupełnie wyleczony, mimo to nie ustąpię i wykonam to, co postanowiłem. Już nawet dokonałem wyboru. Moja przyszła żona nie jest Hiszpanką, tylko Polką i należy do grona pańskich znajomych, mój rotmistrzu!
— Aha! Naprawdę? A któż to taki? — zapytał zdziwiony, niedyskretny rotmistrz.
— Potem panu powiem. Istnieje jednak zwyczaj prosić najlepszego przyjaciela, by objął rolę swata. A więc, mój przyjacielu, czy chcesz nim być?
Nadleśniczy zrobił minę, jakiej jeszcze dotąd nikt u niego nie widział. On miał być swatem księcia?! On, zwyczajny wysłużony rotmistrz?! Co za zaszczyt! Jego poczucie godności własnej w tej chwili wzrosło do maksimum. Zerwał się z miejsca i rzekł skwapliwie:
— Ależ z największą przyjemnością, Wasza Dostojność! Wykonam powierzone mi zadanie tak dobrze, jak nikt inny. Proszę mi tylko rozkazywać! A djabeł porwie kobietę, która by odważyła się dać panu kosza!
Wesoły śmiech zabrzmiał w salonie.
— No, nie trzeba nadzwyczajnych przygotowań, gdyż zadanie swe możesz wypełnić teraz nawet, a więc rozpoczynaj! — rzekł książę z satysfakcją w głosie.
— Teraz? Jakże to, ekscelencjo?
— Sądzę, że mógłbyś tę damę w tej chwili zapytać, czy chce mnie i nas wszystkich uszczęśliwić swą zgodą.
— Ależ to tak wygląda, jakby ta dama była tutaj!
— Naturalnie, znajduje się między nami. Flora, siedzisz tam, obok pana rotmistrza, wymień mu imię tej damy.
Flora nachyliła się do rotmistrza i szepnęła mu imię. Usłyszawszy je, rotmistrz wstał:
— Żartuje waszmość książę. Ale mówię księciu, że moja poczciwa pani Zorska nie jest damą, względem której można sobie pozwolić na żarty.
— Ależ ja wcale nie żartuję. Panią Zorską znam jeszcze z Hiszpanii i pokochałem ją gdy była jeszcze panną Wirską. Po tylu latach nareszcie mogę się z nią złączyć. Będę z nią mieszkał w zaciszu, zaś doktora Zorskiego zaadoptuję, przekażę mu koronę książęcą i całą fortunę.
Oznajmienie to było dla Róży, panny Zorskiej i rotmistrza wielką niespodzianką.
Rotmistrz siedział oniemiały.
— Spełnij więc obowiązek, panie rotmistrzu — prosił książę.
Nie wiedząc co począć, nie rozumiejąc sytuacji rotmistrz powodowany poważnym tonem gościa, przybrał możliwie najdostojniejszą postawę i rzeki do pani Zorskiej:
— Moja kochana pani Zorska. Nie wiem, co mam uczynić, ale szanowna pani sama słyszała słowa księcia. Jego oświeconość, książę Eusebio del Olsunna poleca mi uroczyście prosić panią dlań o rękę. Bóg świadkiem, że ręka ta jest nader szlachetna! Z pewnością jest ona tyle warta co ręka damy dworu. Jeżeli słowa księcia nie są żartem, życzę pani szczęścia i proszę nie odmawiać prośbie księcia.
Wtedy pani Zorska wstała i podziękowała rotmistrzowi za życzenia, a przy tym wyraziła swą zgodę.
— O, moja matko! — krzyknęła Flora. — Mam już matkę, którą mogę kochać. Jakże szczęśliwą czynisz twą córkę!
Oblicze księcia błyszczało radością.
Róża i panna Zorska nie mogły niczego zrozumieć, jednak obie wstały, by złożyć życzenia zaręczonym.
W drzwiach stał Ludwik, nie dowierzając swym uszom i oczom. A za drzwiami nasłuchiwał ktoś, któremu serce gwałtownie bilo — Otto Rudowski. Wiedział, że teraz nastąpi rozstrzygający moment.
Tymczasem rotmistrz oprzytomniał, a wreszcie rzekł:
— Ekscelencjo, zabierasz mi damę, której mi nikt nie zastąpi A co najgorsza, że i panna Zorska nie zechce teraz u mnie pozostać.
— O, nie smuć się, drogi przyjacielu — rzekł książę — już i o tym pomyślałem.
— O nowej gospodyni? — zapytał rotmistrz z powątpiewaniem.
— Tak, a może nawet coś lepszego. Przyjął pan rolę swata, chcę ci się więc odwzajemnić i dlatego rolę tę teraz ja obejmuję.
— Przecież ja nie mam córki!
— Ale syna i spodziewam się, że nie otrzymam gorszej odpowiedzi od tej, jaką pan otrzymał od mej obecnej narzeczonej.
— Proszę waszą oświeconość milczeć! — rzekł rotmistrz ostro. — Jest to temat, który zakazałem w mej obecności poruszać!
— Pozwoli mi pan nie należeć do pańskich poddanych, którym ogłosiłeś ten zakaz. A powtóre może będzie pan na tyle grzeczny i wysłucha swego gościa — rzekł książę spokojnym głosem.
Twarz Rudowskiego przybrała zupełnie inny wyraz, niż przedtem, zapanował jednak nad kipiącą w nim złością i rzekł:
— Innemu nie pozwoliłbym o czymś podobnym mówić. Proszę więc.
— Zakazał pan swemu synowi wejść do domu ojcowskiego!
— Nie zasłużył na nic lepszego.
— To pańskie mniemanie, panie rotmistrzu. Nie chcę więc sądzić, czy jest ono dobre, czy też złe, ale muszę się w tej sprawie nieco wypowiedzieć. Wiem bowiem, że gdyby żyła żona pańska, pokierowałaby tym wszystkim nieco inaczej, to znaczy nie odtrąciłaby od siebie dziecka, które poszło za popędem swego wielkiego talentu.
— A, do pioruna! — zamruczał rotmistrz.
Nie można było poznać, czy był to wykrzyknik gniewu, czy oznaczał tylko niezadowolenie z powodu wzruszenia, które zaczęło go powoli ogarniać. Wszyscy bowiem wiedzieli, że żonę swą nieboszczkę kochał do szaleństwa i że właśnie strata jej uczyniła go szorstkim.
Książę mówił poważnie dalej:
— Tak więc wstąpił pański syn na drogę, która go zaprowadziła na wyżyny. Mimo to chciał się zrzec tej sławy, by tylko zjednać sobie ojca. Była to kolosalna ofiara. Potrzebna była bowiem cała suma zaparcia się samego siebie i ogromna miłość synowska. Pan nie przyjął tej ofiary, nie uznał wielkoduszności syna. Ja mam lepsze pojęcie o nim; on zdobył mój szacunek. Jest człowiekiem z którego powinien pan być dumny.
Syn pański poznał dziewczynę z wyższych sfer, ale nie chce jej poślubić bez wiedzy ojca. On właśnie jest tym artystą, który pomógł nam odkryć miejsce pobytu hrabiego Rodriganda. Proszę w jego imieniu o pozwolenie zaślubienia tej damy.
W ten sposób nikt jeszcze nie przemawiał do rotmistrza. Mocno go to złościło, ale mimo to z twarzy jego przebijała duma ojcowska. Słowa księcia wzruszyły go.
— A gdzie jest ta dama? — zapytał wreszcie.
— Tu oto stoi, to moja córka, Flora.
Rotmistrz podniósł obie ręce do czoła:
— Pańska córka, księżniczka? Czym oszalał? Mój syn i córka księcia Olsunny! Jestem największym tumanem na świecie. Ale gdzież on? Jeżeli mu wasza oświeconość ofiaruje rękę swej córki, to musi wiedzieć, gdzie on się teraz znajduje.
— Tu jestem, ojcze! — zawołano ode drzwi.
Otto wszedł do pokoju i ujął ojca za rękę.
— Co? tutaj? — zapytał rotmistrz. — Przecież ci zakazałem. Udowodnij mi naprzód, że to co słyszałem jest prawdą.
— To prawda, wszystko prawda! — potwierdziła Flora.
Podeszła bliżej i ucałowała swego narzeczonego, a potem zarzuciła ręce na szyję rotmistrza.
— Ty się już nie gniewasz na niego, nieprawdaż, tatku? — mówiła pieszczotliwie. — On cię tak bardzo kocha, tak tęsknił za tobą!
Stary tarł ręką czoło i zapytał:
— Księżniczko, czy to prawda, to ty ściskasz starego Rudowskiego?
— O, całuję go nawet, bo go bardzo kocham!
Nim się spostrzegł, już czuł jej pocałunek na swych ustach.
Wtedy jął machać rękami w powietrzu i wołać:
— Toż to istna prawda! Moje synisko żeni się z księżniczką! Toż to chłop, przed którym musi mieć respekt nawet królewicz! Zwycięstwo! A te draby mają mi zaraz chwycić za rogi myśliwskie i uciąć trzydzieści tysięcy fanfar, dopóki im tchu starczy!
W tym momencie zniknął wierny Ludwik. Rotmistrz zaś zawołał:
— Chodźcie, dzieci, niech was przycisnę do serca! Przebaczcie staremu Rudowskiemu, że był głupi i zatruwał lak długo sobie i swemu chłopakowi życie! Od teraz zmieni się wszystko!
Takiej radości jeszcze nie było na zameczku w Zalesiu.
Do późnej nocy siedzieli pojednani i połączeni, upijając się wspólnym szczęściem.
Jedyny cień przysłaniał tę radość — choroba hrabiego Emanuela i nieobecność Zorskiego.


SPOTKANIE.
Rozdział.

Po ciężkiej potyczce z okrętem korsarskim „Róża“ wróciła na rzekę. Noc była ciemna i dlatego podróż nie była niebezpieczna. Helmer zapamiętał sobie wszystkie zagięcia rzeki i odważył się podjąć się swej misji.
Obok niego stał Zorski niezwykle rozdrażniony.
Chciał się jak najprędzej rozprawić z Landolą, a ten wymykał mu się z rąk.
Trudno go było schwytać.
Landola skierował się ku południu.
„Pozdrowienie z Rodrigandy“ było dlań zagadką. Ten, który je przyniósł i wykrzykiwał, był jego wrogiem. Ale czarny kapitan nie wiedział kto nim jest. Domyślał się, że jacht popłynie do Kapstadtu i da znać władzom. Trzeba więc coś poradzić.
On sam musiał udać się do Kapstadtu, by zasięgnąć wiadomości, które jeszcze nie nadeszły. Nie śmiał jednak pokazać się w mieście, gdyż zagrażało mu spotkanie się z jachtem.
Tymczasem zapadła noc i mógł się zbliżyć do brzegu. O świcie wyszukał jakąś samotną zatokę, w której zarzucił kotwicę, nie będąc przez nikogo widzianym. Potem napisał list do agenta w Kapstadzie, któremu powierzył zachowanie listów i depesz. List ten posłał przez dwóch ludzi, którzy wsiedli do czółna i popłynęli do miasta. Na brzegu jeden z nich wysiadł, drugi pozostał w czółnie.
— Szczęście, żeście się schowali — rzekł agent po przeczytaniu listu. — Pewien Polak, który przybił tu wczoraj na jachcie, dał znać władzy, że kapitan Landola jest tą samą osobą, co rozbójnik morski Grandeprise.
— Czy on jest jeszcze tutaj? — zapytał jeden z posłańców.
— Tak jest. Nabiera węgiel. Nazywa się Zorski. Kapitanem jest Helmer. Gubernator wezwał do siebie wszystkich agentów, by ich przestrzec przed Landolą, a nawet nakazał dostarczać władzy wszelkie listy, dotyczące osoby kapitana Landoli. I ja muszę być ostrożny. Wydam mu jeszcze depeszę, którą wczoraj otrzymałem, ale nadal nie mogę się tym trudnić.
Posłaniec oddalił się. Miał polecenie od Landoli dowiedzieć się wszystkiego o jachcie, i dlatego udał się na brzeg.
— Hola, chłopcze! — krzyknął nań ktoś nagle. — Do którego okrętu należysz?
— Wołającym był pewien marynarz, który snać poznał korsarza.
— Do Amerykanina — odpowiedział korsarz, wskazując ręką jeden z amerykańskich okrętów.
— Tak? — rzekł marynarz. — Sądzę, że widziałem ciebie na innym okręcie. A czy znasz Fauchal, chłopcze?
— Znam.
— Kiedy tam byłeś? — O, dawno temu, byłem wtedy na służbie u Francuza.
— Tak? A więc musisz znać dobrze długą, chudą mamcię Dry.
— Nie mogę sobie przypomnieć. To już dawno.
— Hm, sądziłem, że nie tak dawno widziałem cię tam. A czy słyszałeś kiedyś o Jefrouw Mietje? — pytał dalej marynarz.
— Nigdy — odparł wysłannik Landoli.
— W takim razie mylę się, gdyż sądziłem, że do niedawna należałeś do „Pendoli“, kapitana Landoli.
— Nie znam tego człowieka i zresztą nie mam czasu. Adieu!
Oddalił się, ale wnet zmiarkował, że obcy idzie za nim. Zrozumiał, że grozi mu niebezpieczeństwo, więc co rychlej dobiegł do łódki i odbił od brzegu.
Obcy, który z nim rozmawiał, był to Helmer. Właśnie chciał iść z papierami do naczelnika portu, gdyż „Róża“ szykowała się już do odbicia od przystani. Przypomniał sobie twarz spotkanego majtka i zbudziło się w nim podejrzenie. Dlatego powrócił na jacht.
— Czy pan doktór widzi tę łódkę, kołyszącą się na wodzie?
— Tak.
— Siedzą w niej dwa draby, zdaje się, od Landoli. Trzeba posłać za nimi w czółnie dwóch majtków, niech ich śledzą, ale tak, by nie byli przez nich zauważeni. Ja sam wybrałbym się na nimi, ale muszę iść do urzędu.
Zorski posłuchał jego rady. Wysłał czterech tęgich wioślarzy i sternika.
Morze falowało tak, że czółna nie można było zobaczyć. Natomiast zdala, przed czółnem „Róży“, błyszczała łódź piratów.
Płynęli z wiatrem, nie potrzebowali więc kierować. Wiatr pędził ich do „Pendoli“.
Kapitan Landola wziął depeszę z rąk posłańców i udał się do kajuty, by ją odcyfrować. Brzmiała ona następująco:

„Doktór Zorski, ten, któregośmy kazali uwięzić w Barcelonie, płynie za wami. Wie o wszystkim. Kortejo“.

Hrabia Alfonso, po powrocie z Poznania do Rodrigandy, wszystko opowiedział, nawet to, co słyszał od swego sługi, Gerarda Masona w Zalesiu.
Dowiedziawszy się o wszystkim Gasparino Kortejo uważał za swój obowiązek podzielić się tymi nowinami z Landolą.
Landola wrócił na pokład i zwrócił się do sternika:
— Płyniemy do Indii Wschodnich. Mamy bowiem za sobą prześladowcę, którego musimy zmylić. Już wiedzą o tym, że „Pendola“ jest właściwie „Lionem“. Musimy nieco zmienić budowę okrętu i wystarać się o inne papiery.
Mała łódka Zorskiego opuściła zatokę, by śledzić okręt piratów. Dopiero gdy go stracili z oczu, wrócili na jacht.
„Róża“ oczekiwała ich. Zorski i Helmer wypytywali ich o „Pendolę“ i jej kierunek.
— A więc Landola już wie, że jest zdemaskowany i widocznie postara się zmienić okręt i nazwę. Musiałby znaleźć odpowiednie miejsce do tego. Zdaje się, że uda się do Indii Wschodnich. Musimy pędzić za nim. Nie ucieknie nam — mówił Zorski.
Po krótkim czasie „Róża“ wypłynęła na otwarte morze, by zwyciężyć korsarza.

Było to dwa tygodnie później. Piękna Amy otrzymała właśnie dwa listy. Jeden już przeczytała, a drugi, na którym spoczywały jej śliczne oczy, brzmiał następująco:

Do miss Amy Lindsay, Meksyk.
Droga Miss!
Opuściła Pani Rodrigandę wtedy, gdy panowały w niej bardzo dziwne stosunki. Ponieważ wiem, że interesują one Panią, ośmielam zawiadomić Ją o dalszym ciągu tej przedziwnej historii.
List ten piszę z Greenock w jednej z Pani posiadłości, jako gość adwokata Millnera. Jutro odjeżdżam i jeżeli Bóg pozwoli, odnajdę ślad pana Lautreville, który jest więźniem na statku „Pendola“.
Jeżeli tylko wpadnę na jakiś ślad, natychmiast zawiadomię Panią.

Życzliwy
Karol Zorski.

Tak brzmiał list. Potem zaczęła czytać załącznik. Dowiedziała się z niego o wszystkim, co wydarzyło się w Rodrigandzie od czasu jej wyjazdu i naturalnie, o zaślubinach Róży z Karolem Zorskim.
Amy zamyśliła się. Jej ukochanego wloką w daleki świat. Za co? Dlaczego miał tak okrutnych nieprzyjaciół? Czy się uda Zorskiemu, temu dzielnemu i śmiałemu człowiekowi, ocalić go? Łzy polały się z jej jasnych, cudnych oczu.
Nagle zbudzono ją ze smutnych rozmyślań. Służąca zjawiła się i oznajmiła jej przyjście sennority Józefy Kortejo.
Otarła łzy i schowała listy. W chwilkę potem stanęła przed nią Józefa.
Poznały się podczas tertulii[23].
Dla Amy Józefa była wstrętna. Spotykały się bardzo rzadko, ale wczoraj panna Kortejo prosiła, by jej wolno było odwiedzić ją. Amy nie chciała okazać się niegrzeczną.
Gdy Józefa zjawiła się, Amy podniosła się wprawdzie z uśmiechem i to nawet grzecznym, ale niebardzo przyjacielskim. Amy czuła do niej taki wstręt, że nigdy nie pytała, kim jest jej ojciec i ona sama.
— Przebacz mi, najlepsza miss, że jej przeszkadzam — rzekła Józefa.
— O, proszę, witam pania. — brzmiała zimna odpowiedź.
— Nie wykorzystałabym tak szybko danego mi wczoraj zezwolenia na odwiedzenie pani, gdyby nie okoliczność, że mój ojciec znajduje się obecnie u don Lindsaya.
— Tak? — zapytała Amy zdziwiona.
— W pewnej sprawie, jaką mój ojciec chce omówić z pani ojcem, jako zastępcą Anglii. Poszłam z nim, gdyż bardzo mnie cieszy, że poznałam tak dystyngowaną damę, jaką jest pani. Dotychczas musiałam się ograniczyć do przebywania z sobą samą.
Amy spojrzała zdziwiona na swego gościa.
— Sądzę, że Meksyk liczy niemało znakomitych rodzin — odpowiedziała.
— Hm, może — rzekła Józefa, krzywiąc wstrętnie nosem. — Znakomitych, ale nie w całym tego słowa znaczeniu. Jako narzeczona najbogatszego właściciela dóbr ziemskich w Meksyku, powinnam być ostrożna w wyborze przyjaciółek.
— Pani zaręczona? — spytała Amy.
— Oficjalnie jeszcze nie, gdyż trzeba było uwzględnić dyplomatyczne powody.
— A, narzeczony pani jest dyplomatą?
— Nie — odparła z zakłopotaniem — ale użyłam tego wyrazu, gdyż on ma w ojczyźnie przyszłość przed sobą, która właśnie teraz przed nim otwiera swe gościnne wrota.
— A, gratuluję!
— Dziękuję, miss Lindsay. Może słyszała pani o hrabim de Rodrigandzie?
— O hrabim de Rodrigandzie? — zapytała Amy zdziwiona.
— Tak, widzę, że to nazwisko panią zaciekawia.
— Tak, mam przyjaciółkę, Różę de Rodriganda-Sevilla. Jej ojciec nazywa się Emanuel.
Oczy Józefy zabłysły jak u drapieżnego ptaka.
— Gdzie i kiedy poznała pani Różę? — spytała.
— Poznałam ją w Madrycie, potem odwiedziłam ją w Rodrigandzie — odparła Amy.
— Kiedy to było, miss?
Ton Józefy był ostry. Amy nie posiadała wprawdzie talentu detektywa, ale że właśnie dowiedziała się z listu Zorskiego o zaszłych ostatnio wypadkach, postanowiła być ostrożną. Dlatego odrzekła:
— Przed niespełna sześciu miesiącami.
— Musiało to być później — rzekła Józefa natarczywie.
— Dlaczego pani tak przypuszcza? — Tak mi się zdaje, gdyż mówiła pani o hrabim Emanuelu, jako o ojcu Róży.
— Przed sześciu miesiącami był nim jeszcze, potem dowiedziałam się, że umarł. Właśnie przyjaciel mój mi dziś o tym pisał.
— Ach, miss Lindsay, który?
Tego było już za wiele. Amy wstała i zimnym tonem rzekła:
— Sennorita, czy należy to w Meksyku do grzeczności dowiadywać się w taki policyjny sposób o osobiste stosunki innych? Dziewczyna z sowiemi oczami nie dała zbić się z tropu i odrzekła:
— Tutaj uważa się to za dowód przyjaźni.
— A więc pozwoli pani, że zapytam, kim pani jest?
— Nazwisko moje Kortejo.
— O tym wiem. Ale kim jest sennor, czy też don Kortejo?
— Był sekretarzem hrabiego Ferdinanda, a teraz jest u hrabiego Alfonsa.
— Sekretarzem, a więc pisarzem — rzekła Amy. — A czy pani wie, że mój ojciec jest lordem?
— Wiem.
— I pani, jako córka pisarza, odważyła się mnie odwiedzić? Chociaż chętnie pogawędziłabym z najbiedniejszą dziewczyną, jeżeli ją tylko lubię. Ale pani ośmielasz się wypytywać mnie, jak hiszpański policjant cygankę. Proszę natychmiast opuścić moje mieszkanie.
Józefa zbladła jak kreda. Schwyciła swój płaszcz i zapytała:
— Czy pani nie żartuje, miss?
— Nie. Czy pani ojciec jest spokrewniony z Gasparino Kortejo z Rodriganda?
— Tak, są braćmi i najlepszymi przyjaciółmi.
— A więc moja antypatia do pani była uzasadniona. Wuj pani, Gasparino, jest zbrodniarzem najczystszej wody. On wprawia hrabiów i hrabianki w obłąkanie, on tak działa, że ludzie gdzieś znikają i że ich wysyłają za morza. Nie chcę pani widzieć więcej!
Odwróciła się i wyszła z pokoju. Józefa została sama, prawie zdrętwiała ze zdziwienia i złości Wreszcie odzyskała panowanie nad sobą. Zacisnęła pięści i zgrzytnęła:
— Czekaj, ty, hardy robaku! Odpokutujesz mi za to!
Piękna Amy była silnie zdenerwowana po rozmowie z Meksykanką. Jednak, kołysząc się w hamaku, uspokoiła się trochę, myśląc o szczęściu swej przyjaciółki Róży.
Po paru minutach służąca oznajmiła przyjście lorda. Lindsay bowiem zachowywał względem swojej ukochanej córki zwyczaj meldowania się. Podeszła ku niemu i ucałowała go.
— O, jak dobrze, że przychodzisz, ojcze! Twoja obecność rozweseli mnie, bo troszkę jestem rozgniewana. Wyobraź sobie: była u mnie ta Józefa Kortejo — — —
— A jej ojciec u mnie i powiedział mi, że jego córka jest u siebie. Czy ona jest twoją przyjaciółką?
— Nie. Chciała nią być, ale ja jej nie mogę znieść tej córki — — — pisarza!
Lord zdziwił się niezmiernie.
— Co to się stało, że moja dobra Amy tak nagle shardziała?
— Shardziała? Nie jestem harda, ale nie mogę jej znieść. Badała mnie jak sędzia... Pokazałam jej drzwi.
— To samo uczyniłem z jej ojcem. Chciał mnie oszukać. Słyszał, że mam zamiar kupić jakąś posiadłość w Meksyku. Ofiarował mi posiadłość „del Erina“, którą niejaki Petro Arbelez miał zarządzać. Dziś Kortejo przyszedł po odpowiedź. W międzyczasie dowiedziałem się, że ta hacjenda jest własnością Arbeleza, a Kortejo nie ma prawa sprzedawać jej z polecenia hrabiego Rodriganda. Ten bowiem podarował ją Arbelezowi... Ale po co przyszedłem? a tak, czy chętnie podróżujesz?
— O, bardzo! — odparła z radością w głosie.
— Mam dla gubernatora Jamajki wiadomości, które mają taką wartość, że nie odważyłbym się powierzyć ich obcym ludziom. W przystani Vera Cruz czeka okręt wojenny, który ma je przewieźć, ale nie mogę dać ich kapitanowi marynarki, gdyż nie jest on dyplomatą. Nie mam innej rady i muszę ciebie tam posłać. Wprawdzie kobiety nie mają wstępu na taki okręt, ale dla mnie muszą zrobić wyjątek.
Amy zatańczyła z radości.
— Tatku, jadę! Oddaj dokumenty w moje ręce!
— Dobrze. Widzę, że jesteś prawdziwą Angielką, która nie obawia się żadnych wycieczek. Kiedy więc będziesz gotowa do drogi?
— Jutro rano.
— A więc przygotuj się. Odprowadzę cię na okręt do Vera Cruz. Gubernator Jamajki jest moim przyjacielem, do którego oddaję ci również mój prywatny list Przyjmie cię z wielką radością, możesz być tego pewna — zakończył rozmową lord Lindsay.
Na drugi dzień Amy wyruszyła do portu, otoczona dwudziestoma jeźdźcami. Kapitan okrętu przyjął ich z honorami. Swoją kajutę odstąpił Amy i skoro tylko ojciec pożegnał się z córką, okręt odbił od brzegu.
Pogoda sprzyjała, podróż była piękna.
W dzień Amy siedziała w namiocie na pokładzie, wieczorem zaś zachwycała się czarowną czystością morza.
Niby przez płynny kryształ, A my widziała dno, na którym pełno było zwierząt i roślin.
Tak spędzając czas, przebyto Campecha-Bay, Honduras. Znajdowali się blisko Jamajki. By dostać się do stolicy Kingston, musiano przepłynąć niebezpieczną ławę, która już setkom okrętów przyniosła zgubę swoimi koralowymi rafami.
Było to przed południem.
Naraz jeden z majtków oznajmił, że spostrzegł zdala żagle.
Amy siedziała pod dachem swego namiotu, a tuż obok niej kapitan, który przed chwilą przyjął meldunek żołnierza.
— Mały djabelny statek, a pędzi jak szalony. Czy pani go widzi? — zapytał kapitan.
Amy podeszła do poręczy pokładu.
Statek wojenny huknął z działa, dając tym samym znak do zatrzymania się.
— Co to za statek? — zapytał oficer.
— Prywatny jacht „Róża“ — brzmiała odpowiedź.
— Czyja własność?
— Karola Zorskiego z Polski.
Słysząc te słowa, Amy nie mogła powstrzymać wydobywającego się z krtani okrzyku zdziwienia. Natężyła wzrok i spostrzegła wyniosłą postać Zorskiego.
— Czy pani zna tego człowieka? — zapytał kapitan.
— Znam, sir. Jest to jeden z moich największych przyjaciół — odrzekła.
Wtedy kapitan zawołał:
— Czy pan Zorski na pokładzie?
— Tak! — odpowiedział doktór.
— Zbliż się pan!
— Nie mam czasu! — odpowiedział donośnym głosem Zorski.
— Miss Lindsay jest z nami! — wołał kapitan.
— Zaraz się zbliżę!
W parę chwil później od jachtu odbiło czółno.
Gdy Zorski stanął na pokładzie wojennego statku, przywitał serdecznie kapitana, potem zbliżył się do uśmiechniętej Amy.
— Myślałam, że pan jest teraz w Afryce — rzekła, podając mu obie ręce.
— Prześladowałem dotąd „Liona“ — odparł.
— Jaki „Lion“? Czy statek korsarski? — zapylał kapitan.
— Tak jest. Nie mam czasu, gdyż nie mogę go stracić z oczu. O, sir, gdybyś mi chciał pomóc złowić tego kapitana Grandeprisa!
— Ależ, naturalnie, nawet już teraz! — wołał Anglik wzruszony. — Gdzież on?
— Niedaleko stąd, możemy go napaść z dwóch stron.
Zorski powrócił na swój jacht. Ruszyli. Pół godziny później ujrzeli przed sobą „Pendolę“. Kapitan jachtu, Helmer, śmiał się, patrząc na mapę morską, i zwracając się do Zorskiego, rzekł:
— Za dziesięć minut zbliżymy się do niego. Odbijemy mu ster i obezwładnimy go.
— Dobrze, ale nie strzelać pod linią wodną, gdyż tam znajduje się więzień. Okrętu nie wolno nam zatopić. To samo musimy powiedzieć Anglikowi.
Jacht wypłynął na otwarte morze i rzucił się na korsarza.
Niebawem złamano ster.
Ten śmiały i niespodziewany manewr wywołał ogromną panikę na „Pendoli“. Wszystko wdarło się na pokład. Teraz dopiero Landola spostrzegł jacht.
— To ten sam drab! Wsypcie mu trochę kuli — rozkazał kapitan-pirat.
Ale okręt „Pendola“ nie był gotów do natychmiastowej walki. Strzały z karabinów nie dosięgły jachtu, na którego pokładzie stał Zorski.
— Pozdrowienie z Rodrigandy! — zawołał.
W tej chwili podniósł strzelbę i wycelował. Daleko nosząca rusznica huknęła i w tej samej chwili padł kapitan Landola.
— Nie zabiłem go, tylko śmiertelnie zraniłem! Strzał przeszedł przez ramię i potrzaskał kości. Ho, ho, on nam jeszcze musi wiele rzeczy wyśpiewać!
Potem huknął drugi strzał. Pierwszy oficer, stojący obok sztandaru, runął nieżywy. Potem padł sternik, a wreszcie drugi oficer.
— Tak, teraz nie ma kierowników. O, widzi pan, nadchodzi Anglik — rzekł Zorski do Helmera.
Okręt pancerny zatrzymał się przed korsarzem.
— Hallo! — zawołał kapitan do Zorskiego. — Jużeście go pokaleczyli? Brawo!
— I zabiłem mu czterech oficerów — dodał Zorski.
— Proszę uważać na więźnia, który znajduje się na samym dole.
— Rozumiem! — odparł Anglik i wystrzelił.
Kula przeleciała nad pokładem korsarza na znak, że żąda się wywieszenia flagi. Po chwili powiewała chorągiew hiszpańska.
— Co to za okręt? — zapytał Anglik.
— „La Pendola“ kapitana Landoli.
— Jaka załoga?
— Dwudziestu czterech majtków — odezwali się piraci.
— Przeklęty łgarzu! Wszyscy korsarscy marynarze na mój okręt! — zawołał kapitan wojennego okrętu.
Okręt piratów był zgubiony. Steru nie było. Jedynym ratunkiem dla załogi była ucieczka. Udawano, że podporządkowują się rozkazowi Anglika, tymczasem spuszczone na wodę łodzie wzięły kierunek ku lądowi. Piraci ratowali swe życie.
Ale i tego im nie darowano. W tej chwili Zorski pogonił za nimi. Gdy zobaczył, że nie zabrali ze sobą więźnia, zbił dwa czółna na dno morskie, trzecie i czwarte zaś powystrzelał.
Potem wrócił na okręt.
Anglik również spuścił swe łodzie na wodę i skierował się ku korsarzowi. Na pokładzie znaleziono trzy trupy. Był to sternik i dwaj oficerowie. Zraniony kapitan znikł. Widocznie wzięto go do jednej z łodzi, które Zorski ostrzeliwał.
Nastąpiło przeszukanie okrętu.
Znaleziono najdokładniejsze dowody, że byt to statek korsarski. Jednak Zorski o te rzeczy zupełnie się nie troszczył. Zapalił jedną ze znalezionych latarni i udał się na spód okrętu. Quimbo był przy nim, by go prowadzić.
By okręt był głęboko pogrążony w wodzie, zapełnia się jego spód kamieniami i piaskiem. To nazywa się balastem. W „Pendoli“ balast składał się z samego piasku. A ponieważ okręt wsiąka w siebie wodę, więc piasek był całkiem mokry. W piasku tym wykopano dół i wyłożono go drzewem. W tym to dole leżał żywy szkielet człowieka, skutego w kajdany.
Gdy więzień usłyszał głosy wchodzących, zadźwięczał kajdanami.
Zorski przystąpił bliżej i rzekł:
— Panie poruczniku, nadchodzą przyjaciele.
— Ach, co za głos!? Czy ja śnię? — rzekł więzień, podnosząc się zwolna z piasku.
— Quimbo! — zawołał — tyś znowu tutaj!? A ten pan, kto to?
Zorski podniósł tak latarnię, by oświetlić swoją twarz.
— O, mój Boże! — zawołał więzień. — Sennor Zorski.
Nie był w stanie dalej mówić. Z radości zemdlał i padł na piasek.
Zorski zbadał łańcuchy i rozkuł je.
Quimbo zaś udał się do kajuty kapitana. Podniesiono porucznika i zaniesiono go do jednej z kajut, a nie od razu na pokład, gdyż oczy jego odzwyczaiły się już do światła. Zorski tymczasem posłał czółno do angielskiego okrętu, by przewieźć Amy Lindsay.
A porucznik, czyli Mariano (jak go zwano u rozbójników) odzyskiwał powoli przytomność.
— Sennor Zorski, anioł niebiański, czy to prawda, czy też śnię? — zapytał.
— To rzeczywistość. Ale nie pytaj pan. Potem się pan dowie wszystkiego. Odzież pańska jest zupełnie przegniła. Nie można wcale patrzeć na pana. Ten kapitan Landola ma chyba w swoim kufrze ubranie. Musimy poszukać, gdyż za parę minut czekają pana odwiedziny.
— Ale jakże to się stało? Słyszałem strzały...
— O tym — potem. Za pańskim śladem płynąłem z Europy do Afryki, aż tutaj. Znajdujemy się w pobliżu Jamajki. A teraz... oto ma pan spodnie, bluzę i w ogóle wszystko, czego trzeba, a tu woda do mycia. Niech się pan pośpieszy!
— Jakichże to odwiedzin mam się spodziewać?
— Przyjdzie jakaś pani. Więcej nie nie powiem. Gdy będzie pan gotów, proszę zapukać.
Zorski wyszedł z kajuty. Mariano ubierał się. Podczas tego usłyszał cichy szept. Był bardzo słaby, jednak udało mu się ubrać. A gdy spojrzał w lustro i skonstatował, że wygląda schludnie, zapukał.
— Proszę wejść, miss. On nie umrze z radości.
Gdy więzień wyszedł z kajuty i spojrzał przed siebie, ujrzał — ukochaną — tę, która była jedyną jego myślą, wśród ciężkich lat niewoli i niedoli. Jej oblicze zabłysło mu jak ożywcze słońce, którego tak dawno nie widział. Zachwiał się, ale natychmiast zebrał siły. Z rozwartymi rękami pośpieszył naprzeciw niej.
— Amy, miss Amy, co za radość!
Nie widziała jego wychudłej postaci, ani zapadłych policzków, widziała tylko blask radości w jego oczach.
Wyciągnęła doń obie ręce.
— Alfredzie! — zawołała — znów jesteś wolny!
Padli sobie w objęcia. Nie mówili ani słowa, ale rozumieli się. Rozkosz spotkania była ogromna. Wreszcie jego ramiona oderwały się od jej postaci, zbladł, zachwiał się...
— Alfred! — zawołała, podtrzymując go. — Co ci się stało?
— Szczęście — za—nadto—potężne — — dla mnie! — mówił, jęcząc.
Padł na krzesło.
Ona uklękła przed nim, patrzyła nań z bezgraniczną troskliwością. Teraz dopiero spostrzegła ogromne zniszczenie, jakiego dokonały na nim długa niewola, głód, pragnienie i duchowe cierpienia. Serce jej kurczyło się z bólu i była bliska zemdlenia, ale zapanowała nad sobą resztkami sił i tylko wyrzekła jedno zdanie głosem pełnym współczucia:
— Tyś chory, mój kochany?
— Dużo przecierpiałem i byłbym też wkrótce uległ moim cierpieniom, ale teraz wszystko już minęło, już teraz jest wszystko dobrze!
Głaskała jego chude policzki.
— Tak, mój Alfredzie, będziesz tak samo silny, jak w Hiszpanii, gdy byłeś naszym zbawcą i obrońcą. Już cię od siebie nie puszczę, dopóki nie zginą wszystkie ślady twojej męczarni. A potem — — —
— A potem? — zapytał.
— Potem będziemy już całe życie do siebie należeć!
Potrząsnął smutnie głową.
— Zdaje mi się, że to nie będzie możliwe.
— Dlaczego nie, mój drogi?
— Nie znasz mnie. Wiesz o mnie bardzo mało. I to, co wiesz, jest czystą — nieprawdą.
Ciężko mu było wypowiedzieć te słowa. Amy popatrzyła nań z przestrachem, potem rzekła:
— Prawda, że niewiele wiem o tobie. Ale wystarczy mi świadomość, że mnie kochasz. Reszta nie obchodzi mnie.
Mimo to, musisz się o tym dowiedzieć. Wysłuchaj mnie. Nie jestem tym, za jakiego uchodzę — — —
Położyła mu rączkę na ustach.
— Nie teraz, Alfredzie. Wiem, że jesteś czysty i szlachetny, a więcej nie chcę na razie wiedzieć. Gdy będziesz zdrów, opowiesz mi, kochanie, co ci ciąży na sercu. A teraz dziękujmy Bogu, że cię ocalił.
Siedzieli obok siebie, myśląc o ich szczęściu. A tymczasem marynarze przeładowywali różne przedmioty ze statku korsarskiego na okręt angielski.
Wreszcie wszedł Zorski.
— Przepraszam. Troska o przyjaciela każe mi przeszkodzić wam. Przychodzę jako lekarz i proszę pana porucznika udać się ze mną na pokład. Człowiek, który całymi miesiącami przesiadywał na dnie okrętu, musi dbać o swoje zdrowie.
Poszli na górę.
Tu leżały skrzynie, wory, broń i żywność. Wszystko przenoszono na angielski okręt, a załoga jachtu pomagała.
Teraz, przy jasnym świetle dnia, widziano, jaki straszny wpływ wywarła na Alfredzie niewola. Barwa jego ciała była szara, oczy leżały głęboko w oczodołach.
Zorski zbadał go dokładnie. Oko Amy spoczywało na lekarzu, pełne trwożliwego oczekiwania.
— Dziękujmy Bogu, żeśmy się dzisiaj spotkali, poruczniku. Tydzień później, a nie byłbyś już między żywymi. Ogromne osłabienie. Więc poleca się dużo powietrza, dużo ruchu i odpowiednie odżywianie — — —
— Jak długo zatrzyma się pani na Jamajce? — zapytał lekarz po jakimś czasie.
— Dopóki nie otrzymam odpowiedzi. Czy stan naszego przyjaciela jest taki, iż wymaga dłuższego pobytu?
— Polecam mu przede wszystkim spokój, ale zostać nie może ani tutaj, ani w Kingston gdyż powietrze w tych miejscowościach jest dla niego zabójcze. Parowiec zostanie tutaj do jutra, nim się przeładuje zdobycz korsarza. Proponuję, by pani popłynęła zaraz i to moim jachtem, do Kingston.
Gubernator da pani szybką odpowiedź, skoro go o to poprosisz, a potem odwiozę panią do Vera Cruz. Może pani zupełnie zaufać memu jachtowi. Im prędzej dostanie się nasz pacjent na wyżynę Meksyku, tym rychlej możemy liczyć na jego wyzdrowienie.
Zgodziła się na ten projekt. Powiadomiono o tym kapitana wojennego okrętu. Ten wprawdzie twierdził, że Amy powierzono jego pieczy, tym niemniej nie mógł zmusić jej do pozostania na jego okręcie.
Zorski towarzyszył Angielce do gubernatora i dzięki jego prośbom natychmiast załatwiono sprawę.
Na drugi dzień przed południem „Róża“ była już w drodze powrotnej.
Na tym samym miejscu stał jeszcze okręt wojenny, który miał być niedługo gotów do drogi, ale

— Gdzie go można znaleźć?
— Idź dalej. Zobaczą cię i zaprowadzą do niego.
Obcy posłuchał i wpadł w krzewy, gdzie zatrzymano go i zaprowadzono do Zorskiego, który właśnie odbywał naradę.
— Kim jesteś — zapytał.
— Jestem wysłannikiem Latającego Konia, który kazał ci powiedzieć, że naradzał się z wszystkimi naczelnikami Apachów i objaśnił im, że chce wam posłać posiłki, gdyż walczycie po stronie Juareza. Wtedy oni zgodnie oświadczyli, że nie mają zamiaru wszczynać wojny przeciwko prawdziwemu naczelnikowi Meksyku. Dlatego zakopali topór wojenny w ziemię, a mnie wysłali, abym cię o tym powiadomił.
— Więc wojownicy do nas nie przyjdą?
— Nie. Latający Koń kazał ci powiedzieć. byś ze swoimi wojownikami wrócił do nas „robić mięso“[24].
Niedźwiedzie serce pochylił głowę, nie mówiąc ani słowa. Zabrał głos Bawole Czoło i rzekł:
— Od kiedy to ma Apacha dwa języki? Naprzód Latający Koń mówi, by zabrać topór wojenny, potem by go zakopać. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, zdobyliśmy dwieście skalpów, a teraz mamy znowu „robić mięso“?
— Nie masz potrzeby zastosować się do tych rozkazów, jesteś bowiem naczelnikiem Mizteków, — rzekł posłaniec.

— Mylisz się — odparł. — Jeszcze żaden mężczyzna nie pocałował ust tej dziewczyny.
— Czy jesteś tego pewien?
— Ręczę. Trudno całować, gdy nikt z nią mówić nie może.
— Na Allaha! Czy głuchoniema?
— Nie. Mowa jej brzmi jak śpiew słowika, ale mówi językiem, którego u nas nikt nie rozumie.
— Cóż to za język?
— Tego nie wiem; nigdy go nie słyszałem przedtem. Słyszałem, jak mówią Arabowie, Somali, mieszkańcy Harraru, Indusi, Malajczycy, Turcy, Francuzi i Persowie, ale nikt z nich nie mówił tak, jak ta dziewczyna.
— Skąd ją wziąłeś?
— Spotkałem na Ceylonie Chińczyka, handlarza dziewcząt. Dałem za tę dziewczynę dużo pieniędzy; przeznaczyłem ją dla ciebie.
— Idź i sprowadź niewolnicę wraz z resztą towaru.
Emir oddalił się ze swymi ludźmi, aby spełnić rozkaz Sułtana. Tymczasem dla parady powieszono w sali tronowej rewolwer. Gdy wszyscy obecni oddalili się na rozkaz władcy, sułtan zaczął pozostałe skarby znosić osobiście do skarbca.
Wiadomość o przybyciu karawany handlowej wyciągnęła mieszkańców z domów; ale plac przed pałacem sułtana był pusty. Wiedziano o tem, że ludność mogła rozpocząć zakupy dopiero wtedy, gdy pan je skończy. Wiedziano i o tem, że wszelki pośpiech w tym względzie mógłby kosztować życie.
Po niedługim czasie emir wraz z ludźmi swymi i wielbłądami przekroczył bramę; minąwszy przepaściste uliczki, zatrzymał się przed pałacem. Tu zdjęto ciężary z pleców zwierząt; zostawiono chwilowo tylko wielbłąda, który dźwigał na sobie lektykę. Rozpostarto wielkie dywany i rozłożono na nich towary. Zjawił się sułtan, aby je obejrzeć. Był sam, nikogo nie dopuszczał do siebie, gdy czynił zakupy.
— Gdzie niewolnica? — zapytał.
— Tam, w atuszy[25] — odpowiedział emir.
— Chcę ją widzieć.
Kupiec opornie potrząsnął głową i rzekł:
— Naprzód martwy towar, później żywy.
Sułtan odparł z gniewem:
— Jam władcą w Harrarze. Należy mnie słuchać. Chcę ją widzieć!
— Władcą moich rzeczy jestem ja sam! — rzekł Arafat, niezbity z tropu. Kto kupi dużo towaru, ten będzie mógł zobaczyć niewolnicę — nikt inny. Jeżeli nie będę mógł rozporządzać swoją własnością wedle mej woli, odjadę.
— A jeżeli cię zatrzymam? — rzekł groźnie sułtan.
— Mnie zatrzymać? Mnie wziąć do niewoli? — zawołał emir, cofając się o krok.
— Tak, ciebie.
— Tysiące Somali Arabów przyjdą i uwolnią mnie.
— Znajdą tylko twego trupa. Otwórz lektykę!
— Nie teraz; później.
— Dowiodę ci, że jestem tu władcą.
Po tych słowach postąpił kilka kroków ku lektyce. Emir zagrodził mu drogę i rzekł groźnie:
— Wiem, żeś ty potężniejszy ode mnie. Nie mogę cię uderzyć, ale mam prawo rozporządzać swoją własnością, jak mi się podoba. Jeżeli otworzysz lektykę i spojrzysz na niewolnicę, palnę jej prosto w łeb.
Wyciągnął pistolet i położył rękę na cynglu. Sułtan zmiarkował, że emir mówi poważnie, ustąpił czem prędzej.
— Spełnię twą wolę, — rzekł — ale ostrzegam, abyś nie wystawiał mojej pobłażliwości na nowę próbę, bo inaczej srodze pożałujesz, Pokaż rzeczy!
Niewielką zwracał uwagę na towary; był bowiem cały pochłonięty myślą o dziewczynie. Decydował się szybko i targował mało. Zapomniał dopiero o niewolnicy na widok obydwóch dwururek; kupił je drogo wraz z całym zapasem amunicji. Suma, którą miał zapłacić, była znaczna, nie została jednak wypłacona odrazu, gdyż emir miał również zabrać nieco towaru; wyrównanie więc różnicy odłożono na później.
Kupiec był bardzo zadowolony z rezultatów tranzakcji. Osiągnął sumę o wiele wyższą, niż się spodziewał. Dlatego nie opierał się już dłużej, gdy sułtan zaczął ponownie nalegać, aby mu pokazał dziewczynę. Arafat zażądał tylko, iżby ceremonja odbyła się wewnątrz pałacu.
Sułtan klasnął w dłonie. Zjawiła się służba, której polecił zabrać kupione towary. Czterech pachołków zdjęło lektykę z pleców wielbłąda i zaniosło ją do sali przyjęć. Gdy sułtan został w sali sam z emirem, rzekł doń:
— Teraz otwieraj!

— Nie, nie jestem nim.
— I nie sprzyja pan Francuzom?
— Nie. Nienawidzę cesarza, który panuje przez krew i kłamstwo. Potrafiłbym Napoleona zabić za to, że skazuje na zagładę poczciwego księcia. Sercom jestem z Meksykanami; kocham Juareza. Czy to pani wystarczy, sennorita?
— W zupełności. Jestem teraz spokojna.
— Żegnam więc panią.
— Odchodzi pan naprawdę, sennor?
— Tak. Odchodzą od pani na zawsze. Ale w Guadalupie pokażę się jeszcze kiedyś.
Spojrzenia ich spotkały się. Obojgu łzy przesłoniły oczy. Gerard miał wrażenie, że może ją teraz objąć nie robiąc tem krzywdy. Ale opanował się; nie miał przecież prawa łączyć losu dziewczyny ze swoim.
Gdy opuścił pokój, Rezedilla ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Nazywa się Gerard — łkała. — Tak, zasługuje na to imię; jest naprawdę mocarny, zwyciężył bowiem samego siebie. Jest obrońcą, bo sam się przed sobą broni. Jakże musiał cierpieć. I jak ciężkie będzie moje życie. Nie, to stać się nie może, nie może.
Gerard usłyszał pode drzwiami jej łkanie, nie zawrócił jednak, tylko dosiadł konia, przewiązał kapelusz taśmą pod brodę, zarzucił strzelbę na ramię. Omijając bramę, przesadził śmiałym skokiem wysokie ogrodzenie i pognał pełnym galopem ku zachodowi. Nie zważał na huragan, który ryczał wkoło niego. Nareszcie, pośród prerji, zatrzymał konia, zeskoczył, rzucił się na ziemię. Uciekł od miłości, nie zastanowiwszy się nawet, czy ucieczka taka jest możliwa.  —
Z człowieka, który był niegdyś grzesznikiem, stał się pokutnik. Nie był to jednak flagelant przybrany w worek, z głową posypaną popiołem, spędzający dni swoje w rozpaczy, lecz myśliwiec, który pokutował za winy ze strzelbą w ręku, który postanowił wyplenić bandy zbójeckie z sawany. Uważał za konieczne zamilczeć przed Rezedillą, że jest tym, którego wszyscy nazywali Czarnym Gerardem. — Przeleżał tak długi czas. Koń najadł się trawy i leżał spokojnie na ziemi. Nagle, z grzywą wzburzoną, zerwał się, nastawił uszu i zaczął rżeć, co dla właściciela było nieomylnym znakiem, że zbliża się człowiek, albo jakaś wroga istota.
Natychmiast podniósł się Gerard i ostrym wzrokiem[26] obrzucił szeroką prerię. Zobaczył jeźdźca, który[26] galopował w jego kierunku. Na ten widok twarz mu się[26] rozpogodziła.
— Uspokój się. — zawołał do konia — to Niedźwiedzie Oko, nasz przyjaciel.
Koń zrozumiał doskonale, położył się momentalnie w trawie, nie zdradzając już żadnych oznak niepokoju.
Widać było, że pędzący na koniu człowiek jest czerwonoskórym. Nie miał wprawdzie na sobie ubioru indjańskiego, ani też na głowie dzikich ozdób z piór. — był ubrany na modłę Meksykan — ale sposób jego pochylenia się na szyi konia w leżącej niemal pozycji nie pozostawiał wątpliwości, że to czerwonoskóry. Tak jeździć może na koniu tylko długoletni znawca sawany.
Zatrzymawszy się przy Gerardzie, przybyły jednym susem zeskoczył z konia, pędzącego jeszcze w pełnym galopie. Był pewien, że zwierzę wróci do niego, zatoczywszy łuk. Miejsce spotkania widocznie było wyznaczone zawczasu. Miejsce to było dowodem, że obydwaj orjentują się świetnie w warunkach topograficznych, jeżeli mogli tak dokładnie określić punkt spotkania w otwartej prerji. Mniej doświadczeni strzelcy napróżnoby się o to kusili.
Indjanin był jeszcze młodzieńcem. Ktoś, kto widział Niedźwiedzie Serce, byłby z pewnością dopatrzył się między nim a Indjaninem wielkiego podobieństwa.
— Mój czerwony brat pozwala długo czekać na siebie — rzekł Francuz.
— Czy biały mój brat przypuszcza, że Schoschintä nie umie jeździć konno? — odparł Indjanin. — Spóźniłem się, ponieważ długo musiałem czatować.
— Czatować? I gdzież to?
— Byłem u Juareza, wodza Meksykan, w Paso del Norte. Zameldowałem, że przyprowadzę pięciuset dzielnych wojowników Apaczów, aby odebrać zpowrotem Chihuahua. Oświadczyłem również, że umówiłem się tutaj na spotkanie z moim białym bratem. Juarez prosił, abyś odwiedził w Chihuahua sennoritę Emilję.
— Odwiedzę ją natychmiast, ponieważ sam uważam to za konieczne.
— Jak długo w Chihuahua zabawisz?
— Nie wiem; może tydzień.
— Od dziś za tydzień, dokładnie w południe, spotkasz mnie i moich wojowników pod wielkim dębem na górze Tamises.
— Dobrze, zabiorę dużo koni; teraz dają ci mego, aby był później świeży i mocny.
— Niechaj Wielki Duch ochrania mego białego brata. Ugh!
Rozstali się. Niedźwiedzie Oko odjechał na zachód z koniem Gerarda, którego prowadził na linie, Gerard zaś udał się pieszo w kierunku Guadelupy. Po drodze schwytał nieosiodłanego konia, pasącego się na polach, wskoczył nań zwyczajem prawdziwych vaquerów i ruszył, z początku truchtem, potem zaś pełnym galopem.
Zabrania wierzchowca, nie uważano za kradzież. Na zachodzie bowiem konie biegają wolno w prerjach; można schwytać pierwszego lepszego. Kiedy zaś puszcza się konia swobodnie, wraca na miejsce, skąd go uprowadzono. Każdy właściciel poznaje swoje konie po znakach, wypalonych na skórze. —
Nasz były kowal i garrotteur stał się z biegiem lat świetnym znawcą prerji. Gnał na obcym koniu aż do południa, potem zabrał innego z pierwszego lepszego stada, które spotkał na drodze. Tak pędził cały czas galopem, aż następnego dnia, przed wieczorem, zobaczył przed sobą Chihuahua.
Nie mógł się odważyć na wjazd do miasta za dnia, ani też na przejście przez posterunki wieczorem. Musiał skradać się z narażeniem życia. Dlatego przywiązał konia w lesie do jednego z drzew i czekał, aż się zupełnie ściemni. Potem zbliżył się do miasta, w którem znał każdy dom, każdą uliczkę.
Tylko taki człowiek, jak Gerard, mógł się przekraść przez posterunki i usypane szańce. Wkrótce znalazł się pośród ogrodów, znanych mu doskonale. Przesadził ostrożnie płot i, skulony, trzykrotnie zakrakał krakaniem czarnogłowego sępa w chwili, gdy się budzi ze snu. Na znak ten nie było odpowiedzi; musiał go powtórzyć; dopiero wtedy otworzyła się jakaś furtka. Wyszła powoli ciemna postać kobieca i, stanąwszy w nieznacznej od niego odległości, zapytała:
— Kto tu?
— Meksyk — odparł.
— Kto idzie?
— Juarez.
— Czekajcie chwilę.
Po tych słowach postać znikła. Wróciła po upływie jakiegoś kwadransa. Podeszła teraz zupełnie blisko do Gerarda ze słowami:
— Oto szata. Droga już wolna.
Powiedziawszy to, wręczyła mu habit mnicha. Kiedy go wdział, mówiła dalej:
— Dziś musicie być podwójnie ostrożni. Zamówiła do siebie majora.
— To dobrze. Czy jest już u niej?
— Nie. Przybędzie dopiero za dwie godziny.
— Oto moja strzelba. Pilnujcie jej dobrze.
— Kiedy powrócicie?
— Tego nie wiem. Obudzę was, wróciwszy.
Gerard zawinął się w habit i poszedł na lewo, gdzie w murze widniała otwarta furtka. Wszedł do podwórza.
Wąskie schody prowadziły z najciemniejszego zakątka tego podwórza. Wdrapał się po nich i znalazł w kącie uchylone drzwi. Wszedł, minął w ciemnościach jeszcze kilka otwartych drzwi, aż stanął wreszcie przed zamkniętemi. Zapukał. Odpowiedziano mu głośno:
— Wejść!
W tej samej chwili odsunięto rygiel i drzwi się otworzyły.
Uderzyła go oślepiająca fala światła; wśród morza blasku stała postać kobieca niezwykłej piękności.
Wyszła naprzeciw strzelca prerji, który w ostatnim pokoju odrzucił swój habit.
— Nareszcie, drogi mój Gerardzie, nareszcie jesteś znowu, — zawołała.
Pociągnęła prerjowca na otomanę i usiadła obok. Tak siedzieli przez chwilę, on ubrany w starą, brudną, przepojona krwią, bluzę, ona w kosztownej sukni jedwabnej.
— Chciała pani, jak widzę, wyjść? — przerwał milczenie.
— Tak. Miałam zamiar pójść na dwie godziny na tertullię,[27] potem spodziewam się majora. Rezygnuję jednak chętnie z tej przyjemności.
— Z jakiej przyjemności chce pani zrezygnować? — zapytał z uśmiechem. — Z tertullii, czy z majora?
— Z pierwszej; odwiedziny majora nie są żadną przyjemnością.
— Wyobrażam sobie.
— Zato pańskie towarzystwo będzie mi tem bardziej miłe.
— Zależy, o czem się dzisiaj dowiem. Mam wrażenie, że przygotowują się ważne sprawy, do których może tu w Chihuahua klucz znajdę.
— Jak przedstawia się obecnie sprawa prezydenta?
— Dotychczas niedobrze. Juarez był aż do tej chwili skazany na obronę, czeka jednak tylko na pomyślny moment, by przejść do ataku. Stanie się to, gdy tylko nadejdzie przesyłka pieniężna, której oczekuje.
— Posyłka pieniężna? Ach, gdyby tu już była. Musicie wiedzieć, że prezydent jest mi od trzech miesięcy winien pensję. Uchodzę za bogatą, muszę prowadzić dom na wielką skalę, abym mogła załatwiać wasze sprawy. Tymczasem kasa moja opustoszała. Wiem, że Juarez jest w kłopotach; byłam zmuszona pozaciągać pożyczki. Nimb, którym się umiałam otoczyć, niedługo będzie się mógł utrzymać.
— Tak, prezydent jest pozbawiony niemal wszystkich środków. Jeżeli przysyła pani pieniądze, to dowód, że umie szanować korzyści, które nam pani przynosi.
— Przysyła pieniądze? — zapytała z radością.
— Tak; przeze mnie. Od dwóch tygodni noszę je przy sobie. Niech mi pani wybaczy — naprawdę nie mogłem przybyć wcześniej.
— Nie usprawiedliwiaj się, kochany Gerardzie; znam waszą troskliwość dla mnie. Mówcie, ile macie pieniędzy.
— Pensja za pół roku, za trzy miesiące ubiegłe i za trzy przyszłe. Zadowolona pani?
— Bardzo, bardzo. Czy to banknoty?
— Tak. Jakżebym mógł nosić przy sobie tyle monet?
— Jakie to banknoty? Amerykańskie mogłyby mnie zdemaskować.
— Angielskie.
— To bardzo przezornie.
— Służę pani.

— Ach, co mówicie! Bądźcie tak łaskawi i opowiedzcie, jak to było.
— Jak najchętniej, sennor Pirnero.
Gerard opowiedział szczegółowo całą przygodę, nie dając jednak do poznania, że sam jest bohaterem. Ze zrozumiałych powodów pominął również wizytę u Emilji. Pirnero cały zamienił się w słuch.
— Tak! — zawołał wkońcu. — Nie uda się im schwytać Czarnego Gerarda — to djabeł w ludzkiem ciele! Więc to on opowiadał wam wszystko? Cieszycie się z tego powodu?
— Oczywiście. Pochodzę wprawdzie z Francji, lecz kocham Meksyk i pozostanę tutaj na zawsze. Dlatego nienawidzę Napoleona, który cały ten piękny kraj zalewa krwią; uczynię wszystko, co w mojej mocy, by się przyczynić do wyparcia Francuzów.
— Wy? — rzekł stary z akcentem niedowierzania. — Zostawcie te słowa! Przecież nie możecie nic uczynić. Gdybyście byli Czarnym Gerardem! Zawdzięczam mu wiele, oczyścił bowiem drogi z wszelkiego rodzaju hołoty. Nie wiecie, czy jest żonaty?
— O ile mi wiadomo, jest kawalerem.
— Hm, to mi się podoba, ale tak dłużej być nie może. Taki człowiek potrzebuje posażnej żony. Będzie miał wtedy, dopiero własny dom, który mu się kiedyś przydać może. Nie wiecie przypadkiem, w jakiej okolicy najchętniej poluje?
— Wszędzie, gdzie jest tylko zwierzyna. Dowiedziałem się, że w najbliższej przyszłości będzie tu, nad rzeką.
— Nad rzeką? Do djabła! W takim razie może nawet przybędzie do Guadelupy? To mnie cieszy niewymownie. Czy pija chętnie julep?
— Najwyżej szklaneczkę.
— To wszystko jedno. Kto chce się napić julepu w Guadelupie, ten musi zajść do mnie, przypuszczam więc, że go zobaczę.
— Jestem przekonany, że tu przyjdzie.
— Naprawdę? Słyszysz, Rezedillo?
Nie odpowiedziała. Żenowały ją roztrząsania ojca na tematy małżeńskie.
— Cóż, nie słyszysz? — zapytał stary gniewnie.
— Słyszę — odpowiedziała.
— Doskonale. Poznam go po strzelbie. Kolbę ma złotą kraje ją, gdy ma coś do zapłacenia. To musi być dopiero strzelba! Z pewnością nie podobna do tego starego grata, który postawiliście przed chwilą. Powiedzcie mi, gdzie właściwie mieszkacie?
— Wszędzie i nigdzie.
— Nie macie więc stałego miejsca zamieszkania? Ale macie chyba jakiś dom, jakąś chałupę, w której mieszkacie zimą?
— Buduję ją tam, gdzie mnie zaskoczy śnieżyca. Zimą się poluje, wiosną garbuje skóry i niesie do miasta na sprzedaż.
— Wiem o tem dobrze, ale dziękuję za takie życie. Powinniście się ożenić, założyć ognisko domowe. Znajdziecie z pewnością jakąś Indjankę lub inną skromną, pracowitą dziewczynę, która zechce wyjść za was, skoro się dowie, że nie uznajecie Napoleona, mimo, że jesteście Francuzem. Bogatej żony nie znajdziecie, oczywiście. Nie macie przecież nawet porządnej kurtki. Gdzież zamierzacie dziś wobec tej ulewy nocować?
— Tutaj.
Stary skrzywił się i spojrzał na gościa podejrzliwie.
— U mnie? Hm, hm. Czy macie pieniądze? Pijecie zwykle tylko jedną szklankę julepu, co nie świadczy o godnem wyposażeniu.
— Ojcze! — odważyła się powiedzieć błagalnym tonem Rezedilla.
— Czego chcesz? — zapytał stary. — Tak, masz litościwe serce, ale ja muszę się upewnić. Ten sennor będzie tutaj mógł przenocować tylko wtedy, jeżeli zapłaci zgóry.
— Ileż mam zapłacić? — zapytał Gerard z uśmiechem.
Quartillo.
— Tylko tyle? — zapytał strzelec ze zdumieniem.
— Przecież będziecie spać na słomie.
— Dlaczego? Mogę zapłacić za łóżko.
— Niepodobna! Spójrzcie na wasze ubranie.
Rezedilla zaczerwieniła się po same uszy; nie miała jednak odwagi odezwać się choćby słowem.
— Dobrze — rzekł Gerard. — Oto quartillo za nocleg i tlaco[28] za julep. Jesteście zadowoleni, sennor Pirnero?
— Owszem.
— No, a teraz chciałbym się położyć, — rzekł Gerard.
— W biały dzień? Oszaleliście?
— Jestem zmęczony. Zrozumiecie, chyba że się to może zdarzyć strzelcowi.

— Tak jest. Ponadto dowiedziałem się, że wysłannik angielski jest w drodze do Juareza. Podobno wiezie dla niego broń, amunicję i pieniądze. Muszę czatować, aby mu wszystko odebrać. Gdy będę miał broń, amunicję i pieniądze, Juarez mnie przyjmie z otwartemi rękami.
— Ale gdy się dowie, że masz to, co właściwie było przeznaczone dla niego, — co wtedy?
— Któż mu to powie? Ja z pewnością nie. A tylko ja wiem o tem.
— Gdzie się znajduje angielski wysłannik?
— Wsiądzie na okręt w El Refiugio i popłynie górnym[29] biegiem Rio Grande. Wtedy go napadnę. Zgadnij, kto to jest?
— Nie potrafię. Powiedz sam!
— Sir Lindsay.
Józefa zerwała się z miejsca z okrzykiem:
— Lindsay? Ten sam, naprawdę ten sam?
— Tak. Ten sam, ktoremu zrabowaliśmy miljony.
— Ten sam, który uwolnił Juareza z rąk Pantery?
— Tak — rzekł Cortejo z rozpromienioną twarzą.
— Jakiż szczęśliwy przypadek! A więc mam się udać do Rio Grande?
— Nie, Józefo; zostaniesz w hacjendzie del Erina.
— Czy Arbellez zatrzyma mnie u siebie?
Cortejo wybuchnął ostrym, pogardliwym śmiechem.
— Będzie musiał. Czy sądzisz, że mu pozostawię hacjendę?
— Jest przecież właścicielem.
— Chwilowo. Zrobię z hacjendy punkt operacyjny dla mych działań. Tam zbierać się będą werbowani przez nas ludzie. Stamtąd będę uderzał: tam, czy wiesz...? Tam znajduje się wpobliżu pieczara ze skarbem królewskim.
— Chcesz skarb zabrać? — zawołała rozentuzjazmowana.
— Tak, ale muszę najpierw grotę znaleźć. Słyszałem od Alfonsa, że Mikstekowie znają tajemnicę. Porwę paru z nich; będę ich tak długo chłostał i dręczył, aż zdradzą kryjówkę. Wtedy będę opływał w bogactwa i z łatwością dobiję się korony Meksyku.
— Chcesz kupić hacjendę od Arbelleza?
— Ani mi się śni. Zagarnę ją poprostu. Przed miastem czeka trzystu mocnych, odważnych mężów. Zwerbowałem ich. Będą ośrodkiem mojej potęgi. Z ich pomocą zajmę hacjendę. Jeżeli Arbellez będzie się bronił, zasztyletujemy go.
— Świetnie, doskonale! A więc z tymi ludźmi mam ruszyć jeszcze dziś wieczorem?
— Tak jest. Nie możemy tracić ani chwili.
— Cóż się stanie z naszym domem, z meblami?
— Pomyślałem o tem, by wszystko pozostało w porządku.
— Ojcze, muszę zabrać ze sobą Amaikę.
— Przeszkadzałaby nam ta stara.
— Potrzebna mi pokojówka.
— Będziesz się po drodze sama obsługiwała.
— Ależ, ojcze, to niemożliwe! Córka przyszłego króla nie może się obejść bez służby.
— Powiedziałaś sama: córka króla przyszłego.

— Śpią zatem. Sądzę, że nie ma niebezpieczeństwa. To głupcy. Musicie się odpowiednio podzielić, aby każdy wiedział, na który parowiec, lub na którą łódź ma się wdrapać. Musimy także zgasić ognisko, bo może nas łatwo zdradzić. Idźcie i zbierzcie gałęzi i sitowia. Sklećcie dla mnie porządną tratwę.
— Dokąd trzeba będzie pana skierować, sennor?
— Do przedniego parowca. Oczywiście, do rana ładunek pozostanie nienaruszony.
— Czemu to, sennor?
— Muszę go zobaczyć.
— Spiskowcy obrzucili się wymownymi spojrzeniami i rozeszli w różne strony.
Cortejo strzelił kapitalne głupstwo, każąc się podwieźć do parowca. Wszakże nie dowierzał swoim ludziom i sądził, że jego obecność zapewni bezpieczeństwo ładunkowi, mimo że on sam nie weźmie udziału w walce. I — o ironio — ta podejrzliwość dogadzała ciemnym zamysłom spiskowców.
Meksykanie nałamali swymi długimi machete[30] dosyć sitowia i gałęzi. Dla Corteja sklecili małą tratwę.
— Jaka jest jej wielkość? — zapytał ociemniały, kiedy mu oznajmiono, że tratwa gotowa.
— Półtrzecia metra długości i dwa metry szerokości.

— O, ja też mam pieniądze. Apacze zapomnieli mi odebrać. Mam właśnie tyle, ile panu przyrzekłem. Czy musi sennor wpaść jeszcze do swej chaty?
— Nie.
— To dobrze. Lękam się, czy Indianie nie przeszukają wybrzeża. Jeśli mnie znajdą, będę zgubiony.
— A ja także, gdy mnie zobaczą wraz z panem. A zatem komu w drogę, temu czas?
— Tak.
— Ale czy stan pański pozwoli sennorowi znieść taką jazdę?
— Należy się spodziewać.
— Więc nie traćmy czasu. Jeśli Apacze zaczną szukać, to napewno wpadną na trop. Wówczas będą nas ścigać. Dlatego proponuję nie zatrzymywać się w nocy, aby wyprzedzić prześladowców szmat drogi. Jutro rano zdobędziemy świeże konie.
Dosiedli wierzchowców i ruszyli.
Cortejowi niełatwo było jechać. Każdemu stąpnięciu konia odpowiedział natychmiast ból w głowie, wszelako wiedział, że ratunek tylko w pośpiechu; dlatego, ścisnąwszy zęby, starał się znosić ból bez skargi.
Kiedy wyjechali z lasu i znaleźli się wobec rozległej prerii, myśliwy obrzucił Corteja badawczym spojrzeniem i rzekł:
— Boli pana, sennor Pirnero? Może spoczniemy?
— Nie. Tylko naprzód!
— Dobrze. Dotychczas cwałowaliśmy, co wstrząsało mózg. Ponieważ mamy przed sobą równą sawanę, przeto pojedziemy galopem, co pan mniej odczuje.
Grandeprise miał słuszność. Galop o wiele łagodniej oddziaływał na Corteja. Wprawdzie paliły go powieki i trząsła gorączka, ale zatrzymywali się nad każdą spotkaną strugą, aby zwilżyć chustkę, przed wieczorem zaś znaleźli znane myśliwemu lecznicze ziele. Zebrał dostateczną ilość i zaczął żuć kilka liści i łodyg, aby przyłożyć Cortejowi do rany. Niedługo później ociemniały doznał kojącego działania ziela.
Jechali przez całą noc. Nad ranem konie były tak znużone, że musieli się zatrzymać.
Urządzili postój w niewielkim zagajniku. Zdala widać było zabudowania folwarku.
— Jesteśmy w pobliżu hacjendy — rzekł Grandeprise. — Czy mam tam pójść i zdobyć konie, podczas gdy pan będzie odpoczywał?
— Tak. Ale, sennor, czy wróci pan?
Tylko strach ostateczny mógł nakłonić go takim pytaniem.
— Uważa mnie pan za łotra? — odparł Grandeprise. — Dałem słowo, a niezwykłem go łamać.
— Dobrze! Zdobędzie pan konie bez zapytania?
— Mógłbym się ważyć, ale mniemam, że lepiej pomówić z tymi ludźmi. Zabiorą nasze konie i wymienią. Będę musiał niewiele dopłacić. Siodła i uprząż pozostaną przy panu. To może pana przekonać, iż napewno wrócę.
Myśliwy zdjął siodło i uprząż z koni i pojechał.
Cortejo czuł się o wiele pewniej, niż dnia poprzedniego. Uszedł wszak najbliższym, największym niebezpieczeństwom. Zdawało mu się także, że może polegać na Grandeprise. Był tak nieokrzesany, ale szczery i dobry człowiek. — Skoro umilkł w oddali tętent, Cortejo pod wpływem ciszy wpadł w drzemkę, która trwała zapewne dosyć długo, gdyż ocknąwszy, się, usłyszał uderzenia kopyt. A więc Grandeprise już powrócił.
— Nareszcie się pan zbudził! — rzekł myśliwy.
— Czy długo spałem? — zapytał Cortejo.
— Całą wieczność. Już blisko południe.
— Pioruny! Musimy pędzić!
— Cierpliwości! Nawet jeśli nas ścigają, to ubiegliśmy wrogów o zbyt wielką odległość, aby się niepokoić.
— Czy dostał pan konie?
— Tak. Parę świetnych rumaków. Będziemy, mknąć jak sokoły. Niestety, zmuszeni jesteśmy jechać drogą okrężną. Pomyśl pan! W Reynosa wylądowało przeszło tysiąc ochotników ze Stanów Zjednoczonych. Spieszą do Juareza i obsadzili wszystkie hacjendy stąd aż do Montereya. Aby nie natknąć się na nich, musimy jechać do Rio Tigre i dokoła Monstereya, przybędziemy więc do hacjendy z południa, zamiast ze wschodu.
— To źle; czy istotnie musimy się ich lękać?
— Rozumie się, sennor. Czy znają tutaj pana osobiście?
— Tak.
— No, należy się spodziewać, że Juarez wysłał na spotkanie tych ochotników swoje oddziały. Wśród nich mogą znaleźć się ludzie, którzy pana widzieli. Poza tym, ci ochotnicy są dobrze wyćwiczeni i czujniej potrafią uważać, niż Meksykanie. Nie można inaczej postąpić. Aby nie narażać pana, musimy obrać drogę okrężną.
— Ile wskutek tego stracimy czasu?
— Dwa dni.
— To bardzo wiele! Musimy bezwłocznie jechać.
— Stój pan — nie bezwłocznie! przyniosłem trochę prowiantu. Trzeba coś zjeść. Przyłożę panu świeże zielę, a potem będziemy mogli dosiąść koni. Kto ma stracić dwa pełne dni, nie zważa na półgodzinną zwłokę.
Mimo dokuczliwego bólu, Cortejo zasmakował w przyniesionych tartillas[31]. Zaledwie zjadł kilka kęsów, poczuł przypływ nowych sił. To usposobiło go do rozmowy.
— Brał mi pan wczoraj za złe, że informowałem się o pańską rodzinę? — zaczął.
— Za złe? O, nie! Na pustkowiu każdemu przysługuje prawo zadawania podobnych pytań. Ale uważałem, że zanim mam odpowiadać, należy przewiązać pańską ranę!
— A więc pozwoli pan, że wrócę do tych pytań. Przypomina pan sobie, powiedziałem iż nazwisko pańskie jest mi znajome? Czy ma pan krewnych żyjących?
— Nie.
— W takim razie zbytecznie się pytam. Gdyby, pan miał krewnego marynarza, to...
— Marynarza? — przerwał mu szybko myśliwy. — Skąd pan wie?
— Ponieważ znam marynarza nazwiskiem Grandeprise.
— Czy żyje jeszcze?
— Tak.
— W takim razie to nie ten, którego mam na myśli. Miałem w samej rzeczy krewnego, który był marynarzem.
— I nazywał się Grandeprise?
— Nie. Nazywał się inaczej, ale przybrał moje nazwisko, aby mnie zniesławić. Był piratem, rozbójnikiem morskim.
— Do pioruna! — zawołał Cortejo. — Co pan mówi, piratem?
— Tak; był to korsarz, handlarz niewolników — słowem łotr.
— Czy pracował na czyimś okręcie, czy też sam był kapitanem?
— Był kapitanem.
— Jak się nazywał jego okręt?
— „Lion“
— Istotnie? Ach, a więc to ten, którego mam na myśli.
— Znał pan tego kapitana! A może ma pan z nim porachunki, jak ja?
To pytanie wskazywało, że myśliwy nie jest usposobiony przyjaźnie względem swego krewniaka. Dlatego odparł Cortejo:
— Owszem, porachunki jeszcze niezakończone.
— Zrezygnuj pan z ich wyrównania! Napewno już nie żyje. Szukałem go, jak tylko można, gorliwie dnie i noce, z nienawiścią i zemstą w sercu. Byłem [32]schwytać wymykał mi się zawsze. W końcu ślad zaginął; okręt zatonął wraz ze swoim kapitanem.
Głos myśliwego miał teraz inny dźwięk. Słowa syczały nienawiścią.
— Nienawidził go pan?
— Tak; nienawidziłem go tak, jak tylko człowiek nienawidzieć może człowieka.
— A jednak był pańskim krewnym?
— O, był nawet moim bratem, to znaczy moim bratem przyrodnim.
— Chyba więc doznałeś od niego straszliwych rzeczy — rzekł Cortejo z wzmożoną ciekawością.
Myśliwy milczał przez chwilę, poczem rzekł:
— To był djabeł. Poczynając od dnia, kiedy jego matka została żoną mego ojca, nie miałem chwili szczęśliwej.
— Jego matka była wdową?
— Tak, i mój ojciec wdowcem. Muszę panu powiedzieć, iż ojciec mój był osadnikiem; moja matka, wydawszy mnie na świat, umarła w połogu. Miałem lat dwadzieścia, miałem piękną narzeczoną i dobrą jak anioł, kiedy ojciec zdecydował się ożenić. W New-Orlean poznał wdowę po hiszpanie i pojął za żonę.
— Niemiły związek.
— Och, to mnie nie obchodziło. Mój ojciec był sam sobie panem i mógł robić, co mu się podobało. Atoli ta hiszpanka miała dziewiętnastoletniego syna, którego wprowadziła do domu. Co mam panu opowiadać! Powiem tylko tyle, że zabrał mi narzeczoną i zastrzelił ojca, zdoławszy rzucić poszlaki na mnie. Zostałem skazany, ale umknąłem dzięki przyjaciołom. Zbrodniarz dopiął celu: zagarnął osadę, która właściwie do mnie należała. Ale to nie na długo starczyło. Przejadł i przepił majątek, i skoro wydał ostatni szeląg, był zmuszony wrócić do właściwego zawodu. Był mianowicie marynarzem.
— Czy nie usiłował pan się zemścić?
— Czyż mogłem? Czyż śmiałem wrócić do ojczyzny? Musiały upłynąć lata, zanim urosła mi broda i zanim wygląd mój tak się zmienił, iż mogłem wrócić niepoznany. Ale przybyłem za późno; zbrodniarz był już na morzu. Przyłączyłem się do poszukiwaczy złota; szczęście mi dopisywało. Po czterech latach byłem zamożnym człowiekiem; rozpocząłem łowy na mordercę mego ojca i niszczyciela mego szczęścia. Deptałem mu stale po piętach, lecz nie mogłem doścignąć. Pieniądze mi się wyczerpały i znowu zubożałem, nie dokonawszy pomsty. Ale ten, którego szukałem, zginął pewnego nieszczęsnego dnia.
— Dlaczego nazwał się Grandeprise?
— Ponieważ było to moje nazwisko; aby cały świat wiedział, że ja, zbiegły skazaniec, przeklęty ojcobójca, zostałem kapitanem piratów.
— Do licha! Ten Grandeprise jest dowcipny nawet w zbrodniach.
— Nazywa pan to dowcipem? Ja to nazywam diabelstwem!
— Jakież było jego istotne nazwisko?
— Henrico Landola.
— Wszyscy diabli! Czy nie pomyślał pan, że zbrodniarz żyje jeszcze pod własnym nazwiskiem? Mogę panu oznajmić, że nie zginął.
— Święty Boże! Czy to prawda, sennor? Zna go pan?
— O, ubiłem z nim niejeden interes i spodziewam się, że niedługo ujrzę tego czcigodnego Henrica Landole!
Oczy myśliwego wpiły się w wargi Corteja, jakgdyby pragnął wyczytać słowa, zanim zostaną wypowiedziane. Uchwycił go za ręce.
— Istotnie spodziewa się pan, że spotkasz tego człowieka? Nie jesteś jego przyjacielem, lecz wrogiem?
— Byłem jego przyjacielem, ale teraz jestem wrogiem. Oszukał mnie i okłamał; zadanie, które mu powierzyłem, wykonał nie zgodnie z moim zleceniem, lecz postąpił samowolnie i wyrządził mi wielkie szkody.
— Chce się pan zemścić? — zapytał myśliwy. — Czy mogę być pańskim sojusznikiem?
— Gdybym wiedział, że można panu zaufać.
— O, sennor, daj mi tego potwora w ręce, a uczynię dla pana wszystko, co jest w mocy ludzkiej. Po prostu płonąłem pragnieniem zemsty. Gdzie myśli pan szukać Landoli?
— Chwilowo jeszcze nie wiem. Nadewszystko muszę dotrzeć szczęśliwie do hacjendy. Z chwilą, gdy będę bezpieczny, na pewno dostanę o Landoii wyczerpujące wiadomości.
— A więc jedźmy! Konie są osiodłane. Obejrzymy tylko pańskie oczy.

— Czy to możliwe, Różyczko? Czy ktoś cię obraził? — zapytał z błyskiem w oczach.
— Trochę — odpowiedziała.
Teraz odezwał się don Manuel:
— Kto cię obraził? Kto, moje dziecko?
— Pewien podporucznik Ravenow. Służy w huzarach gwardii, a więc jest towarzyszem Roberta. Alem odparła zwycięsko nikczemny atak. Prawda, babciu?
— O tak! — odpowiedziała pani Zorska. — Nie sądziłam, aby takie dziecko umiało się tak zachować.
— Jestem ogromnie ciekaw — rzekł don Manuel. — Opowiedzcie!
Zajęto miejsca i pani Zorska zdała sprawę z nieprzyjemnej przygody. Hrabia zachował spokój, ale Robert był podniecony.
— Na Boga, to nikczemność! Ten człowiek odpowie mi ze szpadą w ręce!
— Ależ nie, drogi Robercie, — rzekł don Manuel. — Przecież nie możesz zaraz na wstępie odstręczać od siebie kolegów.
Dzięki don Manuelowi sprawa Ravenowa chwilowo była zatuszowana. Robert pożegnał się i poszedł składać wizyty przełożonym. Ślubował sobie i w duchu, że nie pozwoli szarpać swego honoru, i ze zwłaszcza temu Ravenowi da po nosie przy pierwszej okazji.
Wsiadł do oczekującej go eleganckiej jednokonki. Przede wszystkim pojechał do ministra wojny, na wyraźny jego rozkaz, mimo że nie wskazuje tego obyczaj w stosunku do oficerów niższej szarży. Ta okoliczność świadczyła o szczególnym wyróżnieniu.
Minister przyjął go bardzo serdecznie, obejrzał z uśmiechem zadowolenia i rzekł:
— Pan jeszcze młody, panie podporuczniku, ale polecono mi pana i jestem gotów uwzględnić to polecenie. Mimo młodości, zdołał pan przestudiować wojskowe stosunki wielu państw zagranicznych. Dozna pan może chłodnego i odtrącającego przyjęcia. Aby temu zapobiec, napisałem parę słów, które wręczy pan pułkownikowi. Abym się rychło dowiedział, że znalazł się pan we właściwym środowisku.
Rzekłszy to, dał Robertowi zapieczętowany list, adresowany do pułkownika, i życzliwie zakończył audiencję.
Początek był zachęcający, aliści im dalej, tym gorzej się zapowiadało. Jenerał dywizji kazał powiedzieć, że nie ma go w domu, chociaż Robert ujrzał jenerała w oknie. Brygadier przyjął go, lecz bardzo posępnie.
— Nazywa się pan Helmer? — zapytał.
— Tak jest, ekscelencjo.
— Szlachcic?
— Nie — odparł spokojnie Robert.
— Nie mogę pojąć, jak można było umieścić pana w gwardii!
Na ten złośliwy przytyk Robert odpowiedział ostro:[33]
Brygadier nigdy jeszcze nie słyszał takiej nauczki. Zmrużył powieki i ostro warknął:
— Co? Jak? Chce pan odpowiadać? Ach, trzeba to sobie zapamiętać! Jest pan wolny i może pan iść!
Robert ukłonił się i wyszedł. Teraz miał pójść do pułkownika. Musiał czekać prawie godzinę, mimo że nikogo w przedpokoju nie było. Wreszcie go wpuszczono.
Upłynęło kilka minut. Robert zakasłał głośno, i dopiero teraz pułkownik odwrócił się powoli.
— Kto tu kaszle?
— Ach, jest tu ktoś! Kto pan jesteś?
Podporucznik Helmer, według rozkazu, panie pułkowniku.
Pułkownik podniósłszy się, nasadził binokle i oglądał na zimno młodego podprucznika. Nie mogąc nic zarzucić jego zewnętrznemu wyglądowi, rzekł:
— A zatem, stawił się pan. Niech pan zamelduje adres w adiutanturze. Muszę panu powiedzieć, że w gwardii wymagania są wielkie. Czy zna pan panów oficerów?
— Nie.
— Hm! Czy będzie się pan stołował w kasynie?
— Mieszkam i stołuję się u znajomych.
— Ach, tak. Hm! A więc doprawdy nie wiem, w jaki sposób pana zaznajomić z panami oficerami.
Robert zrozumiał o co chodzi, jednak odezwał się grzecznie:
— Zdaje się, że panowie adjutanci przedstawiają kolegów. Nie wiem, czy w gwardii inne panują zwyczaje.
Pułkownik chrząknął i rzekł:
— Nie może pan chyba wymagać, aby w gwardii, skupiającej kwiat szlachty, przyjmowano taki — łagodnie się wyrażając — mieszczański zwyczaj. Ten, kogo urodzenie stawia poza nawias towarzystwa szlacheckiego, niełatwo się tam może wepchnąć.
— Wepchnąć? Pan pułkownik użył niewłaściwego wyrażenia.
Komendant zatrząsnął się, mocniej nasadził monokl i zwrócił się do adiutanta:
— Mój drogi Brandenie, czy pan będzie w tych dniach w kasynie?
— Wątpię — odpowiedział chłodno, nie podnosząc oczu, adiutant.
— Słyszy pan, panie podporuczniku, — rzekł chłodniej jeszcze pułkownik. — Będzie pan musiał w inny sposób szukać znajomości z panami oficerami.
— Widzę, że jestem zmuszony obrać jedyną drogę, która mi pozostaje, i — obieram ją. Czy mogę zapytać, kiedy mam się stawić do służby?
Adiutant podniósł się powoli i obejrzał Helmera z wrogim zdumieniem. Twarz pułkownika zabarwiła się rumieńcem złości. Opanował się jednak i rzekł rozkazująco:
— Niech się pan jutro punktualnie o dziewiątej zamelduje przed frontem do służby! Teraz może pan odejść.
Robert ukłonił się i wręczył, odchodząc list ministra wojny.
Pułkownik, trzymając list w ręku, spojrzał na adiutanta.
— Zarozumiały drab! — rzucił adiutant.
— Nie pojmuję, jak mógł jego ekscelencja powierzyć mu służbowe pismo. A może to list prywatny? Zobaczę.

Panie pułkowniku,
Oddawca niniejszego listu jest mi gorąco polecony przez sfery miarodajne. Spodziewam się, że koledzy zechcą uznać jego zdolności, które wypróbowałem. Nie życzę sobie, aby mieszczańskie pochodzenie było przeszkodą w przyjaznych stosunkach wśród oficerów pułku.

Pułkownik stał z otwartymi ustami.
— Do licha! — zawołał. — To dopiero polecenie! I to przez ministra własnoręcznie pisane.
Robert przyjechał do majora, gdzie właśnie o nim rozmawiano.
Major i rotmistrz przyłączyli się do jednogłośnego postanowienia oficerów, co do nowego kolegi. Tylko podporucznik rzekł spokojnie:
— Nie można przecież wydawać takiego wyroku, nie poznawszy go uprzednio. Jest wprawdzie mieszczaninem, ale może też być człowiekiem honoru.
— Ba, jest pan zbyt miękki, mój drogi Platenie, — oświadczył major. — To jest wadą młodego wieku. Za lat dziesięć będzie pan inaczej o tym są[34]zu niech pozna, co go czeka.
W tej chwili rozległ się turkot pojazdu. Drzwi się otworzyły i wszedł służący, meldując podporucznika Helmera.
— Ach, o wilku mowa! — rzekł rotmistrz, marszcząc twarz.
— Wejść! — rozkazał major, gładząc brodę i bynajmniej nie usiłując się podnieść.
Robert wszedł. Zobaczył ponure miny obu oficerów i zmrużone dumnie oczy dam; nie miał żadnych złudzeń. Stanął w postawie służbowej i czekał, aż doń przemówią.
— Kim pan jesteś? — zapytał z miejsca major.
— Podporucznik Helmer, panie majorze. Słyszałem, jak służący wymienił moje nazwisko.
Tymi słowy odparował pierwszy cios. Major zdawał się na to nie zważać i oświadczył:
— Był pan u pułkownika?
— Tak jest.
— Otrzymał pan wskazówki?
— Tak jest.
— Nie mogę nic więcej dodać. Może pan odmaszerować!
Najmniejszym gestem nie zdradził chęci podniesienia się; tak samo rotmistrz. Wstał tylko podporucznik Platen i kiwnął Robertowi przyjaźnie. Tymczasem ten nie odwrócił się do wyjścia, lecz obrzucił wzrokiem oficerów i rzekł grzecznie, a poważnie:
Widzę tu oznaki mego szwadronu, panie majorze, i proszę, aby pan był łaskaw przedstawić mnie panom. A wówczas natychmiast wykonam rozkaz odmaszerowania.
— Panowie słyszeli już pańskie nazwisko; jest dość krótkie, aby go nie tak prędko zapomnieć, — odparł wzgardliwie major. — Pan rotmistrz Codmer i pan podporucznik Platen.
— Dziękuję — odparł obojętnie Robert. — Teraz mogę odmaszerować, aczkolwiek wyrażenie to stosuje się do rekrutów, a nie do oficerów.
I wyszedł natychmiast. Rotmistrz spojrzał na majora i wycedził:
— Bezczelny człowiek, na honor!
— Mnie prosić o to — zawołał gniewnie major.
— Tatałajstwo! Mieszczańska hołota! Bez taktu i wychowania! Zresztą, czego się można było spodziewać? — narzekała jedna z dam.
— Hm, zdaje się, że pan kolega ma ostry język, — ośmielił się powiedzieć Platen. — Ostrożnie trzeba sobie z nim poczynać. Nie uważam, aby się źle prezentował, — piękna postawa, dzielne oblicze. Jeśli jest równie bitny szablą, jak językiem, wkrótce o nim usłyszymy.
Robert wrócił tymczasem do domu, gdzie musiał zwierzyć się don Manuelowi z doznanych afrontów. Hrabia wzruszył ramionami i rzekł z uśmiechem:
— Spodziewałem się tego prawie. Gwardia w każdym kraju jest piekielnie dumna. Podczas twej nieobecności dostałem kartkę od wielkiego księcia, który jest tutaj i...
— Wielki książę tutaj? — przerwał Robert.
— Wezwał go telegraficznie król. Z tych kilku słów wnioskuję, że chodzi o dyplomatyczne, nader ważne sprawy. Skorzystam z jego obecności i opowiem, jak ciebie, jego pupile, traktują tutaj. Jestem przekonany, że pomoże ci do otrzymania świetnej satysfakcji.
Hrabia umilkł, zaczął nadsłuchiwać i podszedł do okna. Przed bramą stał powóz, ale nikt już w nim nie siedział. Po chwili rozległy się w korytarzu głosy, i bez zameldowania otworzyły się drzwi. Ukazała się Roseta, hrabianka Roseta de Rodriganda y Sevilla. Za nią stała piękna, choć już niemłoda dama.
— Moja droga córko! — zawołał radośnie hrabia. — Jakże możliwe, że widzę cię już znowu, tak rychło po rozstaniu?
Objęła go i pocałowała.
— Przybyłam, aby ci przyprowadzić nader miłego i pożądanego gościa, kochany ojcze. Spójrz i poznaj!
Wskazała na damę, która za nią stała. Hrabia zmierzył ją badawczo. Na jej pięknym obliczu wyrył się wyraz cichego, zrezygnowanego cierpienia, podobnie jak na twarzy Rosety Zorskiej.
Wydawała się hrabiemu znajomą, a jednak potrząsnął głową i rzekł:
— Nie zmuszaj mnie, abym odgadywał. Nie zwlekaj z radosną nowiną.
— No dobrze rzekła. — Ta pani to miss Amy Lindsey.
— Twoja przyjaciółka, która tak dawno nie dawała o sobie znaku życia? — zapytał don Manuel.
Roseta potwierdziła.
Hrabia podszedł do Amy, wyciągnął rękę i rzekł z radością:
— Witam panią z całego serca! Od ostatniego naszego spotkania zdarzyło się tyle ciężkich nieszczęść. Jakże byliśmy ucieszeni, kiedyśmy otrzymali pół roku temu z Londynu pierwszy list pani ojca. Sądzę, że teraz będzie pani naszym gościem na długo.
Amy skinęła wymownie głową:
— Z radością przyjęłam zaproszenie Rosety na czas pobytu mego ojca w Meksyku. Zanim opowiem panu dokładnie nasze przejścia, chcę wspomnieć, że przybyłam z początku do Zalesia, tam zastałam Rosetę i wraz z nią przyjechałam tutaj.
— Dobrze pani postąpiła, miss Amy. Pozwoli mi pani przedstawić mego młodego przyjaciela, podporucznika Roberta Helmera.
— Helmer? Znam to nazwisko. Tak nazywał się kapitan, którego brat był znakomitym myśliwym.
— Ów kapitan był moim ojcem — wtrącił Robert.
— Ach, panie podporuczniku, mogę więc panu opowiedzieć o pańskim ojcu, — rzekła Angielka. — Niestety, znam tylko jego los do chwili, kiedy opuścił hacjendę del Erina.
Zajęto miejsca, aby kontynuować rozmowę. Amy opowiedziała wszystko. Opowiadała właśnie o przeżyciach Grzmiącej Strzały w pieczarze skarbca królewskiego, gdy wtrąciła uwagę:
— Dowiedziałam się od Rosety, że nie otrzymał pan mojego listu, który przesłałem za pośrednictwem Jaureza. A w takim razie nie dostał pan także przesyłki hacjendera?
— Przesyłka? Do mnie? — zapytał zdumiony Robert. — Nic nie otrzymałem.
Amy była przerażona.
— Jest pan synem kapitana? — zapytała.
— Pewnie — brzmiała odpowiedź.
— Otóż pański stryj otrzymał od Bawolego Czoła część skarbów, o których dopiero co opowiadałam. Postanowiono połowę tego majątku przesłać do ojczyzny dla pana. W kilka lat później po zniknięciu Zorskiego, przybył hacjendero Arbellez do Meksyku i oddał skarb ówczesnemu najwyższemu sędziemu Benito Jaurezowi, który z kolei posłał go do Europy.
— Nic absolutnie nie dostałem — powtórzył Robert. — Przesyłka albo zginęła, albo dostała się pod fałszywy adres.
Jaurez przesyłkę ubezpieczył.
— A więc nie stracę jej wartości. Należy się tylko dowiedzieć, jaki to był bank.
— Hacjendero wymienił firmę, ale, niestety, zapomniałam.
— Jeśli więc odzyskam swoją własność, będę posiadał majątek. Ta myśl ma coś w sobie usidlającego. Nie jestem żądny pieniędzy, ale bądź co bądź zasięgnę informacyj w Poznaniu. Obowiązuje mnie do tego chociażby wzgląd na ojca i stryja, których spuściznę stanowią te przedmioty. Opowiedz pani dalej, proszę!
Amy kontynuowała sprawozdanie. Opowieść była coraz ciekawsza, tak że słuchacze podnieśli się i otoczyli ją kołem. Stała wpobliżu okna. Opowiadała teraz to, co sama przeżyła — przygodę z korsarzem koło Jamajki. Mimowoli wyjrzała na ulicę. W tej chwili wydała okrzyk przestrachu i cofnęła się szybko od okna.
— Co jest? Co cię przeraziło? — zapytała Roseta.
— Mój Boże, czy dobrze widzę? — zawołała Amy, wskazując na mężczyznę, który w zwykłym cywilnym ubraniu kroczył po przeciwległym trotuarze, uważnie oglądając hrabiowską willę.
— Mówisz tym przechodniu? — zapytała Roseta, idąc za spojrzeniem przyjaciółki.
— Tak, o tym.
— Czy znasz go? To byłoby dziwne, gdybyś tutaj spotkała znajomego.
— Czy ja go znam? Tego człowieka! zawołała blada z podniecenia. — Widziałam tę twarz w chwili, której nigdy nie zapomnę!
— Któż to?
— Nikt inny, tylko Landola, korsarz!
Wrażenia, jakie wywarły te słowa, nie da się opisać. Słuchacze oniemieli.
— Landola, kapitan Pendoli? — krzyknęła Roseta.
— Kapitan Grandeprise, ten korsarz? — zawołał hrabia. — Czy się pani nie myli?
— Nie! — odpowiedziała Amy. — Kto raz ujrzał tę twarz, ten nie może się mylić!
Robert nie odzywał się. Podszedł do okna i spojrzał na tego człowieka, jak orzeł spogląda na zdobycz.
— Obserwuje nasz dom — spostrzegł hrabia.
— Wie, że pan tu mieszka, — dodała Amy.
— Sprawca naszych nieszczęść planuje nowe zbrodnie! — wtrąciła Roseta.
Wszedł do gospody zauważył Robert. — Na pewno chce się o nas czegoś dowiedzieć. Aha, dowie się, a jakże.
Wybiegł z pokoju, aby przebrać się w strój cywilny. Po kilku chwilach wszedł do knajpy z miną poważną i rozczarowaną, z miną człowieka, którego ofertę odrzucono.
Kapitan Shaw był jedynym gościem, podobnie jak poprzednio podporucznik Ravenow. Widział, jak Robert wypadł z willi hrabiego i postanowił się doń zwrócić. Skoro więc Robert usiadł przy innym stoliku, kapitan rzekł:
— Proszę pana, czy nie zechciałby się pan do mnie przysiąść? Jest tu tak pusto, a przy szklance piwa człowiek tęskni do towarzystwa.
— Jestem tego samego zdania, mój panie, i dlatego przyjmę pańskie zaproszenie, — odpowiedział Robert.
— Co to pan taki smutny?
— Hm! — mruknął Robert, zamawiając szklankę piwa. — Wielcy panowie niewiele sobie z tego robią, czy nas wprawiają w zły, czy dobry humor.
— A więc słusznie przypuszczałem. Przychodzi pan z tego wielkiego domu? Zapewne szukał pan posady?
— Być może.
— Kto tam właściwie mieszka?
— Hrabia de Rodriganda.
— Wszak to nazwisko hiszpańskie?
— Tak, to Hiszpan.
— Bogaty?
— Bardzo.
— A więc zna pan dobrze jego stosunki?
— Czy sądzi pan, że hrabia opowiada o swoich stosunkach takiemu, co go prosi o posadę?
— Kim pan jest?
Robert skrzywił się i odpowiedział:
— To nie ma nic do rzeczy! Wygląda pan też na takiego wielkiego pana, więc niech pana o to głowa nie boli, kim jestem.
Oczy kapitana rozbłysły zadowoleniem. Tonem uspakającym rzekł:
— Osadził mnie pan! To mi się podoba! Lubię takie zacięte charaktery, gdyż można na nich polegać. Czy bywał pan często w tej willi?
— Nie — odpowiedział zgodnie z prawdą Robert.
— Czy wróci pan tam?
Kapitan przysunął się.
— Posłuchaj pan, młody człowieku, — podobasz mi się. Czy jest pan majętny?
— Nie. Jestem ubogi.
— Czy chce pan dobrze zarobić?
— Hm! W jaki sposób?
— Pragnę poznać sprawy hrabiego, a że pan tam pójdziesz, łatwo ci będzie dowiedzieć się o różnych rzeczach. Gdyby mi to pan zakomunikował, byłbym bardzo wdzięczny.
— Zastanowie się rzekł Robert po namyśle.
— Doskonale. Jeśli pan zechcesz, będziesz mógł zarobić u mnie sumkę niezgorszą.
— A co miałbym robić? — zapytał Robert z udaną radością.
Kapitan obejrzał go ponownie. Pomyślał, że ten młody — na pewno niedoświadczony — człowiek, którego rysy świadczyły o mądrości, będzie bezpiecznym narzędziem w jego rękach.
— Nie chce pan powiedzieć, kim jesteś. Czy mogę przynajmniej wiedzieć, kim był pański ojciec?
— Mój ojciec jest marynarzem.
— Ach, a zatem nie zaliczasz się do wielkich panów. Szuka pan posady?
— Przyrzeczono, ale robią trudności.
Kapitanowi było to na rękę. Z miną opiekuna rzekł:
— Gwiżdż sobie na nich! Dam panu lepsze utrzymanie, ale musiałbym wiedzieć, kim pan jesteś i jak się nazywasz.
— Dobrze. Dowie się pan, skoro panu dowiodę, że mogę się przydać.
— To mi chwilowo wystarczy. Przyjmuję pana i dam mały zadatek za usługi, które mi wyświadczysz. Oto pięć talarów.
Wyciągnął woreczek i wyliczył sumę na stół. Robert wszakże odsunął monetę i odpowiedział:
— Nie jestem tak zbiedzony, abym potrzebował zadatku, mój panie. Z początku robota, a potem zapłata. Co mam robić?
Twarz kapitana wyrażała zadowolenie.
— Jak pan sobie życzy — rzekł. Pyta się pan, co masz czynić? Z początku masz się dowiedzieć o hrabim Rodriganda, o jego domowych stosunkach, o członkach jego rodziny i zajęciu. Nade wszystko zaś chciałbym wiedzieć, kto nazywa się Zorski i czy mieszka tam ktoś, nazwiskiem Helmer.
— Nietrudno się będzie dowiedzieć.
— Oczywiście. Potem poślę pana zapewne do Poznania, aby wybadać pewnego nadleśnego.
— Aha, pan z policji?
— Być może — oświadczył zapytany, z poważną i tajemniczą miną.
— Ale nie będę ukrywał przed panem mego nazwiska. Nazywam się Shaw i mieszkam w Magdeburskim Dworze.
— Mam nadzieję — dodał po chwili dopijając piwo. — Sądzę, że nasza znajomość dla obu stron będzie korzystna. Na wypadek, jeśli się pan zaraz czegoś dowie, muszę panu powiedzieć, że nie będę w gospodzie przed upływem dwóch godzin. Dowidzenia!
Robert został sam. Zrozumiał, że musi czym prędzej wykorzystać te dwie godziny. Chodziło nie tylko o prywatne, ale i o polityczne sprawy. — —

EMISARIUSZE

Robert zapytał gospodarza o drogę do Magdeburskiego Dworu, zapłacił i wyszedł. Ujrzawszy, że kapitan udał się w przeciwległym kierunku, nabrał pewności, że nie będzie przezeń zaskoczony.
Dotarł do gospody, wszedł i zamówił piwo. Kelnerka przyniosła bombę. Zdziwiła go radosna mina, z jaką go dziewczyna obejrzała. Spojrzał pytająco na jej ładną buzię.
— Czy nie poznaje mnie pan, panie podporuczniku?
Zastanowił się i przypomniał sobie. Ależ to pani Berta! Do pioruna! Czy to prawda?
— Tak, to ja, — roześmiała się radośnie. — Bywałam często w Zalesiu i widziałam pana niejednokrotnie.
— Ale ja już pani nie widziałem od wielu lat i dlatego nie poznałem odrazu. Skądże się pani tu wzięła?
— Jest nas wiele sióstr, to też ojciec kazał mi poszukać służby. Wstąpiłam tutaj, ponieważ gospodarz jest moim dalekim krewnym.
— Jestem z tego bardzo rad, Chcę panią prosić o przysługę.
— Przede wszystkim proszę panią, abyś się nie zdradziła, że jestem oficerem. Czy mieszka tu u was kapitan Shaw?
— Tak, od niedawna; pod numerem jedenastym.
— Z kim obcuje?
— Z nikim. Często wychodzi z domu. Tylko jeden pan przyszedł tutaj do niego.
— Któż to był?
— Nie wymienił nazwiska; powiedział, że wkrótce przyjdzie po raz drugi.
— Wydawał mi się oficerem w cywilu. Twarz miał opaloną i mówił francuskim akcentem.
— Hm! Powiedziała pani, że kapitan mieszka pod numerem jedenastym. Czy numer dwunasty jest zajęty?
— Tak, a przytem znajduje się w innym korytarzu. Numer jedenasty jest pokojem narożnym.
— A dziesiąty?
— Pusty.
— Czy między tymi pokojami ściana jest gruba?
— Nie. Pokoje są nawet połączone drzwiami, zawsze zamkniętymi.
— To może w pokoju dziesiątym słychać, co mówią w jedenastym?
— Owszem. Jeśli się nie mówi szeptem. — I z chytrym uśmiechem dodała: — Przyszedł pan w sprawie tego Shawa?
— O tak, ale nikt nie powinien o tym wiedzieć.
— O, umiem dochować tajemnicy! Zresztą, ten człowiek bardzo mi się nie podoba, —, tak miłemu zaś ziomkowi, jak pan, chętnie wyświadcza się przysługi.
Po chwili szedł na górę.
Robert otworzył drzwi pokoju numer dziesiąty i znalazł się w sypialni, w której stało łóżko, szafa, umywalka, stół, kanapa i dwa krzesła.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były z obu stron zamknięte. Otworzył szafę — była pusta. Otwierała się bez szmeru.
Wrócił na dół, niezauważony przez nikogo. Kelnerka podeszła doń, aby odebrać klucz, i zapytała:
— Znalazł pan?
— Tak — skinął.
— Zdaje się, że pan chce podsłuchać kapitana?
— Bardzo tego pragnę. Czy Shaw oddaje klucz ,kiedy wychodzi na miasto?
— Nie. Obchodzi się nader tajemniczo ze swemi rzeczami. Nawet podczas sprzątania nie opuszcza pokoju, a klucz zawsze zabiera ze sobą, nie domyślając się, że każdy gospodarz ma przecież główne klucze.[35]
— Chętnie.
— Ach, któż to?
W tej chwili wszedł do pokoju jakiś mężczyzna.. Ujrzawszy go, Helmer nie mógł ukryć zdumienia.
— To jest ten pan, który pytał o kapitana. Zapowiedział, że wróci niebawem.
— I nie wymienił nazwiska?
— Nie. Zdaje się, że pan go zna?
— Podobieństwa nieraz łudzą — odpowiedział wymijająco Robert. — Przegląda kartę win. Niech pani podejdzie do niego!
Kiedy dziewczyna podeszła, przybyły gość zapytał, czy kapitan Shaw już wrócił. Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, poprosił o flaszkę bordo.
— To chyba on! — myślał Robert. — Ale czego pragnie jenerał Douai tu? Czy istotnie gotują się dyplomatyczne intrygi, o których nie powinien wiedzieć rząd?
Nie mógł dłużej zwlekać. Gdyby kapitan nadszedł, byłoby za późno. Skinął na dziewczynę. Odpowiedziała nieznacznie i, udając, że ociera stoliki, podeszła do niego.
— Muszę wejść na górę — rzekł pocichu. — Rozmowa, która nastąpi między przybyszem a kapitanem ,jest bardzo ważna.
Wszedł do pokoju numer dziesięć i schował się w szafie. Była dość głęboka i szeroka. Mógł wygodnie siedzieć.
Teraz czekał na pomyślny bieg wypadków. Upłynął kwadrans, pół godziny; nie słyszał żadnego szmeru.
Znów pół godziny upłynęło, gdy rozległy się kroki dwóch osób. Wetknięto w drzwi numeru dziesiątego klucz i otworzono.
— Tu pan mieszka? — zapytał ktoś po francusku.
— Nie — odpowiedział drugi głos. — Mieszkam obok, ale wynająłem także ten pokój, aby mieć pewność, że nikt mnie nie będzie podsłuchiwał. Teraz zajrzę, aby przekonać się, czy nikogo tam nie ma. Wszedł do pokoju, zajrzał pod łóżko, pod kanapę i podszedł do szafy.
— Zamknięta — rzekł, usiłując napróżno otworzyć.
Robert nie ruszał się.
— Wszystko w porządku. Chodźmy! — rzekł kapitan i opuścił pokój.
Robert słyszał, jak weszli do pokoju jedenastego.
Przestawiali krzesła, co spowodowało szum. Skorzystał z tego i wyszedł z szafy. Przysunął po cichu krzesło do drzwi, usiadł i nadstawił ucha.
— Spieszmy się! rzekł kapitan. Nie mam wiele czasu, oczekuje mnie teraz gdzie indziej. Nie mają tu najmniejszego pojęcia, że pracuję w interesie Hiszpanii.
— ...moja cierpliwość na zbyt długą próbę. — rzekł Francuz opryskliwym tonem, który świadczył, że nie zamierza się z kapitanem stawiać na równej stopie. Byłem już tutaj, a teraz czekałem całą godzinę.
— Ważne sprawy, ekscelencjo, — usiłował usprawiedliwić się kapitan.
— Ba! Czekać tu na mnie — to była najważniejsza dla pana sprawa! Wie pan, iż przybyłem incognito, nikt nie powinien mnie poznać. Mam pertraktować z panem, z Rosją, z Austrją i Włochami. Jego ekscelencja minister spraw zagranicznych polecił mi przekazać notatkę, która wskaże panu, jak należy tutaj postępować zgodnie z układem, zawartym między nami a rządem madryckim. Oto pismo. Niech pan łaskawie przeczyta i powie, jeśli coś mu się wyda niejasnym.
— Dziękuję, ekscelencjo. Będzie mi pan towarzyszył, aby dowieść, że Francja nie powinna się lękać Hiszpanii.
— Jestem do pańskiego rozporządzenia natychmiast. Schowam tylko ten dokument.
Zadzwonił kluczami.
— Czy dokument będzie pewny w pańskim kuferku? — zapytał Douai.
— Pewnie — odparł kapitan. — Zresztą, zabieram ze sobą klucz od pokoju.
— Więc chodźmy!
Wyszli z pokoju jedenastego i Robert usłyszał, jak zgrzytnął klucz zamku. Był w szczególnym nastroju. Dowiedział się o tajnych intrygach. Jakaż to niezwykła wartość posiadał ten dokument! Musiał go koniecznie dostać w ręce. Ale w jaki sposób?
Podczas gdy się nad tym głowił, otworzono drzwi. Weszła kelnerka, aby wypuścić go z dobrowolnego zamknięcia.
— Obaj wyszli — rzekła. — Czy słyszał pan?
— Tak. Czy nie można byłoby wejść do pokoju jedenastego?
— O tak, ale musiałabym przynieść główny klucz. A jeśli Shaw nas złapie?
— Nie ma obawy. Nieprędko wróci.
— Więc poczekaj pan!
Po chwili przyniosła klucz.
Robert otworzył pokój kapitana i zamknął za sobą drzwi. Pokój był tak samo urządzony, jak sąsiedni dziesiąty. Wielki kufer stał na posadzce, a na nim mały kuferek. Jakże otworzyć? Wszak musiał wydostać dokument!
Sięgnął do kieszeni, miał bowiem podobny kuferek i nosił przy sobie klucz. Spróbował — i trzeba trafu, że klucz pasował! Zamki do takich kuferków fabrykuje się masami, dlatego klucz do jednego często odpowiada wielu innym. Był to nader szczęśliwy zbieg okoliczności.
W kuferku leżały papiery. Na nich zaś wąski zeszyt. Otworzył — to był dokument właściwy, napisany po francusku i zaopatrzony w pieczęć ministerstwa spraw zagranicznych.
Zamknął kuferek i wyszedł z pokoju. Położył pod dywanem klucz główny wraz z kilkoma banknotami dla uprzejmej kelnerki, po czym niespostrzeżenie opuścił gospodę.

Jak wielką sympatją zaskarbił sobie Helmer, gdy wręczył królowi te dokumenty, trudno sobie wyobrazić.
Był pijany ze szczęścia. Szedł więc przed siebie, zatopiony w rozmyślaniach, kiedy zauważył, że idzie w złym kierunku. Wsiadł do dorożki i pojechał do domu.
Tam oczekiwano go z niecierpliwością. Wszyscy siedzieli w salonie. Powitali go z życzliwymi zarzutami. Nie mogli sobie wyobrazić jego długiej nieobecności.
— Sądziliśmy, że wyjdziesz z szynku, — rzekł hrabia — a teraz widzieliśmy, jak przyjechałeś dorożką. Gdzie byłeś właściwie?
— Nie odgadnie pan! — odpowiedział z uśmiechem. — I, spojrzawszy na siebie, dodał: — Obejrzyjcie ten ubiór. Nauczyciel wiejski lepiej się ubiera, a jednak w tym ubiorze byłem u króla.
— U króla? Nie może być! — zawołano.
— Ależ tak!
— Żartujesz! — zawołał don Manuel.
Różyczka popatrzyła badawczo na towarzysza zabaw dziecięcych. Znała go dobrze; widziała jego rozjaśnione oczy, jego zarumienione policzki i była pewna, że nie żartuje.
— To prawda, był u króla, poznaję po nim! — rzekła.
Oczy jej rozbłysły z radością. Była dumna, że Robert rozmawiał z monarchą.
— A więc istotnie? — zapytała jej matka.
— Tak — odpowiedział.
— Mój Boże, w tym stroju! — zawołał hrabia. — Ale jakże do nich dotarłeś?
— Nie mogę powiedzieć. Przyrzekłem całkowitą dyskrecję i dlatego proszę was, abyście nikomu o tym nie mówili. Ale, żeby was uspokoić, rzeknę tylko, że pożegnano mnie z wyróżnieniem. Udało mi się przyświadczyć królowi niezwykłą przysługę. Uścisnął mi ręce i powiedział, że nie zapomni o mnie.
— Jak pięknie, jak cudownie! — zawołała radośnie Różyczka.
Ta radość tak wzruszyła Roberta, że dodał:
— Musiałem wiele opowiadać o Hiszpanii, o Rodrigandach. Król pomówi z wielkim księciem. W każdym razie wszyscy będziecie przedstawieni. Dzięki opiece królewskiej możecie się spodziewać, że nasze dociekania dobiegną szczęśliwego rezultatu.
— Oby Bóg dał! rzekła Roseta Rodriganda. — Ale wszak poszedłeś pomówić z kapitanem. Gdzież on? Gdzie go opuściłeś?
— W tej chwili aresztują go — oświadczył Robert.
— Mylił się jednak. — — —
Podczas gdy Robert opowiadał o rozmowie z kapitanem i wizycie w Magdeburskim dworze, oczywiście o ile pozwalała na to przyrzeczona dyskrecja, Shaw wrócił do gospody. Rozmowa z posłem rosyjskim nie trwała długo. Wrócił i, wszedłszy do numeru, odrazu pomyślał o ważnym dokumencie.
Otworzył kufrek, aby dokument jeszcze raz przeczytać. Z przestrachu aż się cofnął — dokumentu nie było! Jął szukać w kuferku z nerwowym pośpiechem. Nadaremnie. Szukał w pokoju, aczkolwiek pamiętał dobrze, że zamknął dokument w kufrze. Wszystko napróżno. Zadzwonił. Ukazała się kelnerka. Poprzednio jeszcze odłożyła główny klucz i zabrała leżące pod dywanem pieniądze.
— Czy był tu ktoś podczas mojej nieobecności? — zapytał.
— Nie, nikt nie pytał się o pana, — odpowiedziała.
— Pytam, czy był ktoś w moim pokoju.
— Nikt.
— A jednak musiał tu ktoś być!

Wsiedli do szalupy i podpłynęli do brzegu. Przy lądowaniu wzrok kapitana padł na wielkie, rozległe cmentarzysko, pełne grobów.
— To cmentarz Francuzów, — rzekł — których pod tutejszym tropikalnym niebem strawiła gorączka. Te lekkomyślne bestie nazywają go jardin d‘acclimatation — ogrodem aklimatyzacji.
— Tak, kto tu leży, ten się już zaaklimatyzował — mruknął Piers.
Poczęli przeszukiwać miasto. Obiegli kilkakrotnie wszystkie ulice. W urzędzie celnym dowiedzieli się, że niejaki Antonio Veridante zgłaszał się z pakunkami.
Weszli znowu do gospody, w której byli przed chwilą, szukając Corteja i Grandeprise‘a. Kapitan był rzetelnie zmęczony.
— Odpoczniemy przez chwilę — rzekł, podchodząc do jedynego wolnego stolika.
Podszedłszy bliżej, omal nie cofnął się w najwyższym przerażeniu. Przy stoliku siedziało dwóch mężczyzn. Wagner zląkł się jednego z nich, starszego wiekiem od towarzysza. Człowiek ten ubrany był w zwykły strój strzelecki. Nos kolosalnych rozmiarów sterczał mu między oczami, jak kij potężny.
Zmieszanie kapitana nie uszło uwagi „nosala“. Ściągnął usta, wypluł grubą smugę brunatnego soku tytoniowego, pociągnął olbrzymi haust wina i rzekł:
— Nie bójcie się, sennor, on wam nic złego nie zrobi. To najpotulniejszy nos na świecie.
Wagner roześmiał się.
— Więc mogę tu spokojnie usiąść?
— W imię Boże! Od mego nosa nie dostaniecie febry.
Towarzysz „nosala“ wyglądał tak dostojnie, że Wagner skłonił się mechanicznie i zameldował krótko:
— Kapitan marynarki, Wagner.
— Porucznik Helmer — brzmiała odpowiedź.
Nosal przedstawił się również
— Kapitan dragonów, Sępi Dziób.
Wagner nie mógł sobie zdać w pierwszej chwili sprawy, czy to nie żarty; nie miał czasu na zastanawianie się — przyglądał się tylko porucznikowi. Zwróciło to uwagę Helmera, który rzekł z uprzejmym uśmiechem:
— Mam wrażenie, żeśmy się kiedyś widzieli.
— Wątpię, sennor. Jest pan jednak niesłychanie podobny do pewnego mego towarzysza, który nosi w dodatku pańskie nazwisko.
Na twarzy Roberta pojawił się wyraz wielkiego napięcia.
— Skądże pochodzi ten towarzysz?
— Z Zalesia, niedaleko Poznania.
Rozmowa toczyła się dotychczas w języku hiszpańskim; wielka radość jednak, podobnie jak wielki ból, szuka zwykle wyrazu w mowie ojczystej. Robert skoczył więc na równe nogi i zawołał po polsku:
— To mój ojciec! Pan zna mego ojca? Co za niespodzianka!
— Pan jest Polakiem? — zapytał Wagner również po polsku.
— Oczywiście, panie kapitanie, gdzie pan spotkał mego ojca? Gdzie się pan z nim rozstał, gdzie teraz przebywa?
— Tego dokładnie nie wiem; w każdym razie w Meksyku. Przybyłem tu na swym statku, aby ojca pańskiego i jego towarzysza zawieść do ojczyzny.
Usiedli. Robert zaczął prosić:
— Panie kapitanie, proszę o wiadomości o ojcu.
— Chętnie, drogi panie, proszę jednak o nieco cierpliwości. Wszedłem tu tylko na szklankę wina, poluję bowiem na kogoś. Szukam dwóch złoczyńców. Muszę ich schwytać.
— Złoczyńcy? Cóż uczynili?
— Co uczynili? Ci ludzie... Pan z pewnością zna tych łotrów! To Landola i Gasparino Cortejo.
Robert pobladł z radości.
— Landola i Gasparino Cortejo? Szuka ich pan tu, w Meksyku, w Veracruz?
— Tak jest, panie poruczniku. Stoi przed panem największy osioł, jakiego kula ziemska kiedykolwiek nosiła. Wiozłem obu na swym statku z Rio de Janeiro, nie przeczuwając, kim są. Ten zwyczajny marynarz nabrał co do nich podejrzenie, zwrócił na nich moją uwagę, ale nie dawałem wiary. Dopiero wtedy dowiedziałem się, kim są, gdy opuścili statek. Szukam ich teraz po wszystkich knajpach i ulicach, ale napróżno.
Robert słuchał uważnie, po chwili rzekł:
— Jest pan przekonany, że to byli Cortejo i Landola? W takim razie przybyli tutaj, by dokonać pewnego pociągnięcia, do którego nie możemy dopuścić. Ma pan rację. Teraz nie czas na rozmowy! Musimy dostać w swe ręce tych obydwu łotrów. Jakże byli ubrani?
Kapitan opisał dokładnie ich ubiór i wygląd zewnętrzny.
— To chwilowo wystarczy — rzekł Robert — reszta na później. Przeszukał pan całe miasto?
— Tak. Niestety, bez rezultatu.
— Był pan na dworcu?
Poczciwy kapitan stropił się.
— Na dworcu? O tym nie pomyślałem.
— Nie pomyślał pan? — zapytał Robert ze zdumieniem. — Sądzę, że przede wszystkim należało zasięgnąć języka na dworcu. Komu śpieszno, ten nie jedzie konno, ani dyliżansem, tylko koleją. Ruszajmy więc na dworzec! — — —


PUSTY GRÓB

Cortejo, Landola oraz strzelec Grandeprise dowiadywali się na dworcu w Veracruz o następny pociąg w kierunku podgórza. Spotkany przypadkowo urzędnik okazał się konduktorem, prowadzącym pociąg. Spojrzawszy na pytających wzruszył ramionami i odparł:
— Następny pociąg odchodzi za dziesięć minut. Panowie chcą nim jechać?
Cortejo potwierdził skinieniem głowy.
— Bardzo mi przykro, ale będą panowie musieli szukać innej okazji. Przewozimy tylko wojsko i osoby urzędowe.
— Przykra historia. Bardzo przykra! — rzekł Cortejo. — Śpieszy nam się bardzo.
— Nie macie panowie odpowiednich dokumentów, poleceń?
— Niestety, nie. Mamy tylko paszporty prywatne.
— Hm. Do jakiej narodowości panowie należą?
— My dwaj jesteśmy Hiszpanami, ten sennor zaś jest strzelcem amerykańskim.
— To bardzo niedobrze. Nie wolno nam przewozić Hiszpanów, tym bardziej zaś Amerykan.
Grandeprise wyciągnął portfel i rzekł:
— Sennor, mam pewien dokument.
— Tak? Naprawdę? Dobry?
— Mam nadzieję, że tak.
— Niech pan pokaże.
Strzelec wyciągnął dwudziestodolarowy banknot i podał konduktorowi.
— Czy można mieć lepszy bilet jazdy od tego?!
Urzędnik skinął głową z uśmiechem.
— To prawda. Bilet jest tak dobry, że mogę tylko życzyć towarzyszom pańskim, aby mieli takie same.
Cortejo wyciągnął dwa stutrankowe banknoty.
— Niech pan pozwoli, abyśmy się panu przedstawili.
Konduktor wyciągnął łapę i rzekł.
— Dokumenty te są wprawdzie doskonałe, ale mimo to trzeba być ostrożnym. Czy ma pan paszport hiszpański?
— Tak Nazywam się Antonio Veridante. Jestem adwokatem z Barcelony.
— A pański towarzysz?
— To mój sekretarz. Oto nasze paszporty.
— Doskonale, wszystko w porządku. Mogą panowie jechać, ale tylko w moim przedziale. No trzeba wsiadać. Już czas najwyższy.
— Jesteśmy gotowi.
— A więc proszę wsiadać.
Otworzył przedział służbowy i wsunął ich do środka. Na kilka minut zostali sami.
Lokomotywa dała znak, konduktor zagwizdał i wsiadł do wagonu. Pociąg ruszył.
W Lomalto oczekiwano przyjazdu pociągu. Dworzec miał wygląd czysto wojenny. Uwijało się po nim moc żołnierzy, których miano odwieźć pociągiem nad morze — do Veracruz — a stamtąd do kraju. Przybyłe wagony przyczepiono do pociągu, idącego z powrotem do Veracruz. Napełnili je w jednej chwili żołnierze, uszczęśliwieni, że wracają do domu.
Przed dworcem oczekiwał podróżnych dyliżans pocztowy, idący do stolicy Meksyku. Nasi trzej towarzysze kupili bilety. Cortejo i Landola weszli do przedziału. Grandeprise, który był amatorem świeżego powietrza i pięknych widoków, wyszedł na górną platformę i rozlokował się na niej.
Landola i Cortejo mogli teraz swobodnie rozmawiać. Gdy wagon ruszył, Cortejo rzekł:
— Jakie to szczęście, że jesteśmy przebrani. Kto wie coby się stało, gdyby ten łotr was poznał.
— Coby się stało? Pah! Wolę wprawdzie, by nie wiedział, że znalazł, kogo szuka, nie wynika z tego jednak, żebym się go musiał obawiać. Potrafię dać sobie radę z każdym, kto mi stanie w drodze, bez względu na to, czy to swój, czy obcy.
— Jakie macie względem niego zamiary?
— Chce mojej skóry, trzeba go więc pogłaskać pod włos. Teraz jest nam potrzebny i może być pożyteczny. Spławi go się, kiedy straci dla nas wartość.
— Doskonale! Wierzycie w jego opowiadanie o sennorze Hilario?
— Wierzę święcie.
— Sądzicie więc, że u tego Hilaria znajdziemy brata mego, lub przynajmniej natrafimy na jego siad?
— Jestem pewien. Dlatego właśnie musimy jak najprędzej załatwić nasze sprawy w stolicy i udać się co rychlej do klasztoru della Barbara.
Trzej nasi podróżni zajechali w Meksyku do gospody. Landola i Grandeprise pozostali w pokojach, Cortejo zaś udał się wkrótce po przyjeździe do pałacu Rodrigandów. Po obydwu stronach bramy wznosiły się budki szyldwachów. Stała przed nimi straż honorowa, co wskazywało, że w pałacu mieszka wysoki wojskowy. Cortejo chciał wejść, ale straż go zatrzymała.
— Do kogo pan idzie?
— Który z oficerów tutaj kwateruje?
— Generał Clausemonte.
— Dziękuję! Nie chcę mu wcale przeszkadzać. Chcę pomówić z właścicielem tego domu.
— Chodzi panu o administratora? Parter na prawo.
Wszedłszy na korytarz, Cortejo ujrzał na drzwiach tabliczkę z napisem: Administracja. Zapukał, odpowiedziano: — Wejść! — Znalazł się w pokoju, w którym przy biurkach pracował szereg urzędników. Jeden z biuralistów podszedł doń i zapytał:
— Czego pan sobie życzy?
— Chcę pomówić z panem administratorem.
— Administrator je śniadanie.
— Proszę mnie zameldować!
— Nie mam na to pozwolenia. Nie życzy sobie, aby go niepokojono.
Cortejo przybrał pozę pełną godności i rzekł:
— Prosiłem o zameldowanie mnie i to pan uczyni!
Ton Corteja zrobił, zdaje się swoje, gdyż urzędnik, zdziwiony, zapytał:
— Kim jest, sennor?
— To rzecz administratora. Proszę powiedzieć, że pewien pan z Hiszpanii chce z nim pomówić o posiadłościach hrabiego i ich administracji.
— Ach, to zmienia postać rzeczy. Gdyby pan to z miejsca oświadczył, zameldowałbym pana natychmiast. Proszę przejść ze mną do sąsiedniego pokoju i zaczekać na pana administratora.
Urzędnik zaprowadził Corteja do pokoju i zostawił samego. Pokój przypominał raczej elegancki buduar, aniżeli biuro.
— Hm! — mruknął Cortejo. — Zdaje się, że pan administrator żyje bardzo po pańsku.
Po jakimś kwadransie rozległ się odgłos kroków. Wszedł elegant, ubrany podług ostatniej mody człowiek. Sposób strzyżenia brody i wąsów nie pozostawiał wątpliwości, że to Francuz. Spojrzał chłodno na Corteja i nie kłaniając się, zapytał:
— Z kim rozmawiam, monsieur?
— Nazywam się Antonio Veridante.
— Sądząc z nazwiska, jest pan Hiszpanem?
— Tak. Jestem adwokatem z Barcelony, ajentem i pełnomocnikiem hrabiego Alfonsa de Rodriganda.
— Ach! A dowody?
— Oto są.
Podał Francuzowi papiery. Przeczytawszy, Francuz rzekł chłodno:
— Doskonale! Przykro mi jednak bardzo, ale te papiery nie są wystarczające.
— Napróżno się pan fatygował. Powinien się pan był przed tym przedstawić francuskiemu posłowi w Madrycie, lub przedstawicielowi rządu hiszpańskiego w Paryżu.
— Uważałem to za niepotrzebne. A więc, zdaniem pana, zawiadomienie poselstwa jest konieczne?
— Tak.
— Jestem adwokatem i znam ustawy — rzekł Cortejo groźnym tonem.
— Na pierwszą część zdania zgadzam się, co do drugiej jednak mam pewne wątpliwości.
— Chce mnie pan obrazić, sennor?
Francuz obrzucił Hiszpana lekceważącym spojrzeniem.
— Ani mi przez myśl nie przeszło!
Spojrzenie Francuza doprowadziło Corteja do wściekłości, rzekł więc ze złością:
— Mimo to wątpi pan w moją znajomość ustaw!
— Tak, wątpię. Pańskie przekonanie, że wystarczy tu interwencja hiszpańskiego pełnomocnika, byłoby uzasadnione w czasach pokoju. Obecnie panuje stan wojenny.
— A więc chce mnie pan znowu wysłać za ocean? Czy nie mógłbym przynajmniej pobieżnie zaznajomić się ze stanem interesów?
— Nie mogę się na to zgodzić.
— Zarząd znajdował się dotąd w rękach sennora, który skazany na banicję, nie może piastować urzędu.
— Gdzie przebywa teraz?
Francuz wzruszył ramionami.
— Skądże ja mogę o tym wiedzieć? Zupełnie mi to obojętne, gdzie się ten Cortejo znajduje. Uważam go bowiem nie tylko za buntownika, ale za tchórzliwego, pozbawionego czci i wiary łobuza i oszusta.
— Sennor! — zawołał Gasparino Cortejo, tracąc panowanie nad sobą.
— Mój panie?
— Pan znieważa Pabla Corteja! Czy ma pan dowody na swoje twierdzenie?
— Ile tylko pan zechce.
— Niech je pan przedstawi.
— Panu? Na razie nie ma pan prawa nic ode mnie wymagać. Pańskie serdeczne zainteresowanie się osobą Corteja wzbudza we mnie podejrzenie. To łotr jakich mało.
Oszukał hrabiego Rodrigandę na ogromne sumy. Już za to zasługuje na stryczek. Fakt, że zachciało mu się prezydentury, jest błazeńskim szaleństwem.
— A więc naprawdę przebywa poza granicami kraju?
— Tego nie wiem. Ma mi pan jeszcze coś do powiedzenia?
— Wobec takiego stanu rzeczy — nic.
— Przykro mi, że mnie pan niepokoił. Żegnam. Adieu!
Notariusz został sam w pokoju. Nigdy w życiu nie spotkał go podobny afront.
— Czekaj, chłopcze, ja ci jeszcze pokażę! — rzekł, zgrzytając zębami. — Przyjdzie chwila, w której odpłacę ci pięknym za nadobne.
Cortejo opuścił pałac. Gdy przechodził przez ostatni pokój, obrzuciły go szydercze spojrzenia pochylonych nad aktami urzędników. Udał, że ich nie widzi. Na ulicy zapytał o adres pełnomocnika hiszpańskiego i poszedł tam natychmiast.
Wpuszczono go po długim wyczekiwaniu. Ku swemu oburzeniu dowiedział się, że administracja dobrze go poinformowała. Nie pozostało nic innego, tylko wrócić do Landoli, nie załatwiwszy sprawy. Landola czekał na Corteja z wielką niecierpliwością.
— Mam wrażenie, że was spotkało coś niemiłego.
— Nie mylicie się — odparł Cortejo z niezadowoleniem i w krótkich słowach opowiedział, co mu się przytrafiło.
— A więc ta sprawa wygląda beznadziejnie — rzekł Landola. — Cóż teraz poczniemy?
— Musimy napełnić trumnę. Zaraz potem pojedziemy do klasztoru della Barbara.
— Czymże napełnimy trumnę?
Mimo, iż byli sami w pokoju, Cortejo rzeki ostrzegawczo:
— Nie tak głośno. Mógłby ktoś usłyszeć. Pytacie, czym napełnimy trumnę? Oczywiście włożymy do niej trupa.
Dowiemy się, kto gdzie umarł, zrabujemy trupa i złożymy go do grobowca Rodrigandów, do pustej trumny don Fernanda.
— Trzeba się będzie mieć na baczności.
— Przeklęta historia! Jakżeż zdobędziemy; haki, łopaty, latarnie, deski i drabinę?
— Latarnie trzeba będzie kupić, resztę znajdziemy chyba na cmentarzu. Grabarze mają zwykle schowki do narzędzi.
— Musimy się o tym najśpieszniej przekonać. Przedtem jednak rzecz najważniejsza — potrzebujemy kogoś, kto będzie stał na warcie, tak, byśmy mogli pracować spokojnie i w razie niebezpieczeństwa uciec w czas.
— Mamy tego kogoś. Będzie nim wasz brat.
— Ach, on! Da się namówić — to skończony półgłówek. Nienawidzi mnie. Wyzyskując tę nienawiść, opowiem mu jakąś bajkę i skłonię, aby nam pomagał. Teraz śpi na podwórzu, na kamieniach. Niech śpi tymczasem spokojnie. Jesteście gotowi?
Szli wśród drobnych budynków, odczytując napisy.
— Muszą to być również grobowce — rzekł Landola.
— Tam do licha, wpada mi pewna myśl do głowy! A gdyby tak zrezygnować z haków i łopat? Gdyby się okazało, że nie ma potrzeby otwierania grobów? Widzicie ten długi szereg grobowców?
— Zgaduję, co zamierzacie. To dobry pomysł.
— Wobec tak wielkiej liczby grobowców musi się przecież znaleźć trup odpowiedniej daty. Poszukajmy. Te niesamowite sypialnie zamknięte są przeważnie żelaznymi kratami, przez które można popatrzeć.
Wierci się wśród grobowców, szukając napisów. Po jakimś czasie Cortejo stanął przed jedną z krat i rzekł:
— Czytajcie, sennor secretario! Tam, na tylnej ścianie.
Landola spojrzał przez kratę. Wielka ilość kamieni z napisami dowodziła, że w grobowcu leży wiele trupów.
— Myślicie o tym napisie na górze? — zapytał. — Hm. Zmarły był bankierem. Miał czterdzieści siedem lat. Umarł przed osiemnastu laty.
— W sam raz. Cóż wy na to?
— Hm. Macie rację. Ale jak znaleźć właściwy grób?
— Porównajcie inne napisy co do daty śmierci.
Landola spełnił polecenie i rzekł:
— Rozumiem. Ten bankier jest ostatnim trupem, którego tu pogrzebano. Grób jego jest zapewne najlepiej utrzymany...
— ...i będzie go można bardzo łatwo odszukać. Musicie mi jednak naprzód odpowiedzieć na najważniejsze pytanie. Czy potraficie zachować w podziemiach zimną krew?
— Do licha! Sądzicie, że się boję?
— Jednakże jest różnica między zbrojną walką z wrogiem żywym, a zejściem w ciemną noc do podziemi, dotknięciem trupa, rozebraniem go, włożeniem nań innego ubrania.
— Jestem zupełnie spokojny.
Znaleźli drabinę w kącie cmentarza, gdzie grabarz zwykł był przechowywać narzędzia. Załatwiwszy na cmentarzu wszystko, co uplanowali, wrócili do miasta. U handlarza ubrań kupili odpowiedni przyodziewek.
Wrócili do gospody na obiad. Nie chcąc zwracać na siebie uwagi, postanowili spożyć go w swoim pokoju. Kazali podać trzy nakrycia, gdyż Grandeprise obudził się tymczasem. Nie zachwycał go wyszukany obiad. Widać było, że jest w nienajlepszym humorze. Gdy Landola zapytał o przyczynę, Grandeprise mruknął:
— Niech się diabeł cieszy, master, ja nie mogę! Cóż mam robić w Meksyku, w tej nudnej dziurze? Spać? Także przyjemność!
— Ach! Nudzicie się? Obejrzyjcie miasto.
— Znam je dostatecznie. Muszę jechać do Santa Jaga.
— Skoro tylko załatwimy nasze sprawy, pojedziemy razem z wami. Moglibyśmy wyruszyć już jutro. Ale z powodu pewnych przeszkód trzeba będzie podróż odłożyć. Mamy jednak nadzieję, że uda nam się znaleźć człowieka, któremu będziemy mogli zaufać.
Grandeprise nie mógł się doczekać chwili, w której ujrzy brata. Spodziewał się go znaleźć w klasztorze. Dlatego perspektywa dłuższego pobytu w Meksyku zniecierpliwiła go niesłychanie. Ściągając ponuro brwi, rzekł:
— Żądam podania przyczyny, dla której nie możecie mieć do mnie zaufania.
— To prawie niemożliwe, jesteście bowiem przyjacielem tego, tego... — ach, zagalopowałem się! Zaciekawienie strzelca wzrosło jeszcze bardziej.
— Czyim to jestem przyjacielem? Mówcie!
— Jesteście przyjacielem Landoli, przeciw któremu zwraca się nasza akcja.
— Ja przyjacielem Landoli? Mylicie się! — Grandeprise zacisnął pięści i uderzył w stół tak mocno, że szklanki podskoczyły. — Od kilkunastu lat uganiam się za nim. Szukam go, jak szatan szuka niewinnej duszy. Skoro go znajdę, rozerwę w swych szponach jak szatan!
Grandeprise mówił przez zaciśnięte usta. Landola doznał niesamowitego uczucia, nie zdradził się jednak, przeciwnie — udawał, że jest zachwycony słowami strzelca.
— Hola! Jakie szczęście, że znajdujemy w was sprzymierzeńca!
— Naprawdę chcecie się do niego zabrać? Nie oszukujecie mnie? Służę wam z całego serca. Powiedzcie tylko, co mam czynić.
Aby zachować pozory, Landola obrzucił Corteja pytającym spojrzeniem. Cortejo skinął głową i rzekł:
— Sądzę, że możemy zaufać. Wygląda na uczciwego człowieka. Przypuszczam, że nie wywiedzie nas w pole.
— Ja miałbym was wywieść w pole? Ja? — zawołał Grandeprise. — Sennores, wystawcie mnie na próbę, a przekonacie się, że możecie na mnie liczyć!
— Więc dobrze — rzekł Landola. — Chodzi o mały spacer na cmentarz.
— Idę z wami.
— Poszlibyście tam i nocą?
— Wszystko mi jedno. Cóż będziecie robić na cmentarzu?
— Chcemy wpaść na trop pewnego szelmostwa Landoli.
— Ach, zaczynam rozumieć.
— Doskonale! Czy wiadomo wam, że Landola mieszkał dawniej w stolicy? Miał tam kochankę.
— Biedna dziewczyna! Lepiejby jej było w małżeństwie z diabłami!
— Nie wyszła zamąż ani za diabła, ani za Landolę. Poślubił ją inny małżonek, nie mniej okrutny, niż tamci dwaj, — śmierć!
— Do kroćset! Umarła? A raczej — musiała umrzeć?
— Tak przypuszczamy. Stała mu się zawadą. Był z nią zbyt szczery.
— Doszło między nimi do sprzeczki, a rano zmarła.
Jako stryj biednej dziewczyny, zażądałem zbadania trupa przez lekarzy. Kazałem aresztować tego łotra. Uwolniono go jednak, mnie zaś ukarano za bezpodstawne oskarżenie. Od tej chwili Landola i jego ludzie prześladowali mnie nieustannie. Popadłem w biedę. Dzieci poumierały — trudno ustalić powody — żona też zeszła do grobu.
Po każdym tego rodzaju nieszczęściu zjawiał się Landola. Ogarnęła mnie straszliwa złość i nienawiść. Wiedząc, że na drodze sądowej niczego nie osiągnę, przysiągłem sobie, że zemszczę się na nim wcześniej czy później.
— Ten sam wypadek, co ze mną. Zupełnie ten sam!
— Starałem się go odnaleźć, napróżno. Mijały lata. Dowiedziałem się, że łączą go bliskie stosunki z Gasparinem Cortejo. Udałem się do Hiszpanii, zostałem sekretarzem sennora Veridante, którego Cortejo wysłał teraz do Meksyku, jako swego pełnomocnika. Zostaliśmy przyjaciółmi.
Cortejo nie przeczuwał nawet, że w przeddzień naszego odjazdu zdradza miejsce pobytu mego wroga. Teraz spotkam Landolę w Santa Jaga. Zamówiliśmy go tam przez specjalnego gońca. Przedtem jednak chciałbym zbadać trupa mej baletnicy. Różne myśli krążą mi po głowie na temat jej śmierci. Czy wiadomo wam, w jaki sposób można w przeciągu kilku sekund zabić kobietę o długich, bujnych włosach, nie zostawiając na jej ciele żadnych znaków?
— Nie. Ale cóż włosy mają z tym wspólnego?
— Zakrywają ślady.
— Ach, to zastanawiające! Opowiadano mi kiedyś o podobnym wypadku. Pewna kobieta przebiła delikatnym gwoździem głowę swego śpiącego męża.
— Macie rację. Gwoździem bez główki. Gwóźdź zginął wśród włosów.
— Hm. Chcecie zbadać dokładnie?
— Tak.
— Na cmentarzu, nocą? A więc w tajemnicy przed ludźmi? Dlaczegóż nie w dzień, nie publicznie?
— Niech mnie Bóg broni! Pochwyconoby mnie i ukarano za znieważenie trupów. Czekam waszej odpowiedzi. Chcecie mi pomóc?
— Chętnie. Cóż mam czynić?
— Będziecie stali na straży. Będziecie uważali, aby nas nie zaskoczono. Jeżeli nasze podejrzenie się potwierdzi, ruszymy natychmiast do Santa Jaga, aby schwytać mordercę.
— Zgoda. Bodajby już był wieczór!
Życzenie Grandeprise‘a spełnić się mogło, oczywiście, nie prędzej, niż po zachodzie słońca. Znowu więc położył się na dziedzińcu i z niecierpliwością oczekiwał nadejścia wieczora.
— Ten Grandeprise jest skończonym matołkiem, wszystko można mu wmówić! — rzekł szyderczo Landola.
— Nie ma uprzedzeń. Opowiadanie wasze było w wielu miejscach bardzo nieprawdopodobne. Nareszcie mamy wartownika!
Zapadł mrok. Zjadłszy kolację, nasza trójka opuściła oberżę około jedenastej. Na cmentarzu zostawili Grandeprise‘a na straży i zabrali się do roboty. Wszystko poszło składnie; po niedługim czasie przenieśli zwłoki bankiera przed grobowiec Rodrigandów.
Stanęli u schodów, prowadzących na dół.
— Musimy się śpieszyć. Nasz strzelec prerii nudzi się już zapewne.
— Albo zachodzi w głowę, dlaczego nas tak długo nie ma.
— Uwierzy, że szukamy gwoździa.
Cortejo starał się napróżno otworzyć bramę przy pomocy kluczy. Wziął więc dłuto i wparł w klamkę. Klamka opadła.
— Santa Madonna! — szepnął przerażony. — Drzwi są otwarte!
— To niemożliwe! Mylicie się!
— Spróbujcie sami.
Podszedłszy bliżej, Landola przekonał się, że Cortejo ma słuszność.
— Do diaska! — rzekł. — Na dole nie ma chyba nikogo? Posłuchajmy!
Cortejo otworzył drzwi naoścież; zaczęli nasłuchiwać. Było zupełnie cicho.
— Pah! — rzekł Landola. — Widocznie drzwi otworzyły się przy pomocy jednego z waszych kluczy. Nie zauważyliście tego, ot i cała tajemnica!
— Może. W każdym razie słuchajmy jeszcze chwilę.
Cisza, żadnych niepokojących szmerów...
— Zupełnie niepotrzebna strata czasu. Trzeba zejść nadół!
— Ostrożnie. Naprzód bez trupa.
— Dobrze. Zapalcie światło.
Doszli do wnętrza grobowca, nie zauważywszy nic niepokojącego.
— Poświeście dokoła! — rzekł Landola.
I teraz nie zauważyli niczego, coby wywołać mogło niepokój.
— Miałem rację — ciągnął Landola. — Otworzyliście drzwi jednym z kluczy, nie spostrzegłszy nawet. No, teraz możemy przystąpić do dzieła! Gdzie trumna don Fernanda?
— Tu — odparł Cortejo.
Przy tych słowach wskazał na trumnę, na której widniał wyryty złotymi zgłoskami napis:

DON FERNANDO
hrabia de Rodriganda y Sewilla.

— Trumna jest — oczywiście — pusta — rzekł Landola.
— Niestety. Wolałbym, gdyby w niej leżał zmarły. Ciekawa rzecz, czy postąpilibyście teraz w myśl swoich przechwałek — poprosilibyście o przypalenie papierosa, gdyby tak wstał z grobu?
— Uczyniłbym to, sennor Cortejo.
— Nie wierzę, sennor Landola! W każdym razie nie w tym przebraniu. Bez przebrania i maski stalibyście jak mur, w to wierzę, bo diabeł was zna i wiedziałby, że nie uciekniecie. Ale na widok waszej zamaskowanej twarzy chwyciłby was z pewnością za kołnierz.
— Tak przypuszczacie? — rzekł Landola z uśmiechem. — Spróbujmy! Podnieśmy wieko. Niech się diabeł ukaże!
Chwycił za wieko, nie zwracając uwagi, że dziwnie lekko się podnosi. Po chwili obydwaj wydali okrzyk nieprzytomnego przerażenia. W trumnie leżała długa postać. Nos przypominał dziób sępa.
Zdawało się, że Landoli i Cortejowi oczy wyjdą z orbit. Patrzyli na zagadkowego trupa z najwyższym przerażeniem.

STRASZLIWE PRZEŻYCIE

Gdy Robert Helmer, Sępi Dziób, kapitan Wagner i marynarz Peters przybyli na dworzec w Veracruz, zauważyli na peronie francuskiego żołnierza. Przepaska na ramieniu wskazywała, że to zwrotniczy kolejowy.
Robert podszedł doń i zapytał po francusku:
— Pracujecie tutaj, kolego?
— Żołnierz wyczuł instynktownie, że stoi przed nim oficer, przebrany w strój cywilny.
— Tak jest, monsieur, — odparł uprzejmie. — Jestem ranny. Czekam na okręt, który ma mnie zawieźć do ojczyzny. Tymczasem zarabiam po parę centymów na tytoń.
— Robert sięgnął do kieszeni i dał mu pięciofrankówkę.
— Macie, kolego, będziecie za to mogli kupić sporo tytoniu. Od której pracujecie dziś na dworcu?
Żołnierz wziął monetę i zasalutował.
— Dziękuję, monsieur. Wyprawiłem już trzy pociągi.
— Kiedy odszedł ostatni?
— Przed jakąś godziną, do Lomalto. To ostatnia stacja.
— Czy były w pociągu osoby cywilne?
Żołnierz zrobił figlarną minę i chytrze zmrużył oczy.
— Właściwie nie.
— A niewłaściwie?
— Tego nie wolno mi zdradzić, jestem zwrotniczym; zabrał ich zaś mój przełożony.
— Dobrze. Więc formalnie nie zabrał nikogo. A naprawdę ile było osób?
— Tylko trzy.
— Jakże wyglądali?
Żołnierz opisał całą trójkę. Gdy skończył, kapitan Wagner rzekł:
— Oni, bezwątpienia oni! Nie wiem tylko, kto ten trzeci. Nie było go na pokładzie.
— Dowiemy się i o tym — rzekł Robert. Kiedy odchodzi następny pociąg?
— Dopiero za trzy godziny. Musimy czekać na lokomotywę z Lomalto. Przywiezie pociąg, pełen żołnierzy.
— A przedtem nie odchodzi żaden towarowy?
— Nie.
— Dziękuję wam, kolego.
Robert odszedł wraz z towarzyszami.
— A więc umknęli! — zawołał kapitan, zgrzytając zębami. — To moja własna wina, tylko moja! Co robić?
— Musimy być cierpliwi, drogi przyjacielu, — uspakajał Robert. — W każdym razie nie ulega wątpliwości, że wyjechali do Meksyku. Jadę za nimi następnym pociągiem. Niestety, tracę trzy godziny. Mam jednak nadzieję, że ich spotkam w Meksyku.
— Ach, mam wyprawić gońca do stolicy i do hacjendy del Erina. Chcę przez niego przesiać raporty okrętowe — rzekł Wagner. — Czy pozwoli pan, panie poruczniku, aby się przyłączył do pana?
— Chętnie. Oczywiście pod warunkiem, że mi nie będzie zawadą.
— O to się nie lękam. Zgodziłby się pan na mego Petersa?
— Ależ chętnie. Zna chyba naszych zbiegów?
— Lepiej ode mnie. No i cóż, Peters?
Zapytany nie ukrywał zadowolenia.
— Chciałbym bardzo, panie kapitanie.
— Rozumiesz trochę po hiszpańsku, co?
— Tak. Mogę się od biedy rozmówić.
— Umiesz parę słów po francusku?
— Akurat tyle, aby powiedzieć, jak bardzo kocham Maksymiliana.
— Chodźmy więc na pokład! Uporządkuję swoje rzeczy, dam ci odpowiednie instrukcje. Gdzież się spotkamy, panie poruczniku?
— Najlepiej tu, w restauracji kolejowej.
Kapitan udał się z Petersem w kierunku przystani. Robert zawrócił wraz z Sępim Dziobem znów na dworzec. Poszedł wprost do biura naczelnika stacji. Urzędnik spojrzał nań z wielką ciekawością.
— Czy mogę zapytać, kiedy odchodzi następny pociąg do Lomalto? — spytał Robert.
Urzędnik spojrzał na zegar.
— Za dwie i pół godziny — odparł. — Chce pan pojechać tym pociągiem? Nie zabieramy ani ludności cywilnej, ani obcokrajowców.
— Pozwoli pan, że się przedstawię.
Wyciągnął dokument i podał naczelnikowi. Rzuciwszy nań okiem, urzędnik skłonił się nisko i rzekł:
— Jestem do pańskich usług, panie poruczniku. Ile miejsc pan potrzebuje?
— Trzy.
— Otrzyma pan przedział pierwszej klasy.
Nie radziłbym panu jednak nim jechać. Jeśli pan chce być prędko w stolicy, radzę pojechać konno.
— Nie mam koni.
— Ach, tu wszyscy mają konie. Jeżeli pan dłużej pozostanie w naszym kraju, będzie pan musiał kupić sobie konia.
— Mam zamiar kupić w stolicy.
— Dlaczegóż w stolicy? Zapłaci pan o wiele więcej i nie dostanie lepszych, niż u nas.
— Czy jest jaka okazja?
— Nawet świetna. Mam kilka rasowych koni. Były to prywatne wierzchowce oficerów — nie chcieli ich wieźć ze sobą do kraju. Kosztują nie wiele. Chce pan obejrzeć?
— Owszem, sennor.
Tranzakcja doszła do skutku. W przeciągu pół godziny Robert został właścicielem trzech koni. Miały, zdaje się, wszystkie zalety, o których mówił naczelnik.
— Chwała Bogu! — rzekł Sępi Dziób. — Nareszcie będę mógł wyciągnąć nogi na koniu. Z nudów i rozpaczy, że nie dosiadani bieguna, myślałem nieraz o galopowaniu na własnym nosie, zamiast na rumaku.
Na jaką godzinę przed nadejściem pociągu zjawił się kapitan Wagner z Petersem.
— Chłopcze, czy umiesz jeździć konno? — krzyknął Sępi Dziób do marynarza. — Kupiliśmy konie. Czy wiesz, co to siodło?
— Jest to rzecz, z której mnie żadna siła ludzka wysadzić nie potrafi. Sądzicie, że marynarze nie mogą się znać na koniach? Jako młody chłopak dosiadałem najdzikszych ogierów.
— To szczęście. Nie mielibyśmy czasu na podnoszenie cię co pięć minut.
Usiedli dokoła stołu. Wagner opowiedział pokrótce o swym spotkaniu z don Fernandem i o podróży na wyspę morza południowego.
Upewniwszy się, że konie odbędą podróż w dobrych warunkach, Robert wszedł z Petersem i Sępim Dziobem do przeznaczonego dla siebie przedziału. Pożegnanie z Wagnerem trwało krótko, było jednak bardzo serdeczne. Gdy pociąg ruszył, kapitan zdjął czapkę i zawołał:
— Szczęśliwej podróży, panie poruczniku! Proszę wracać ze wszystkimi przyjaciółmi. A tych szubrawców, tych łotrów niech pan zetrze w pył!
Po dwóch godzinach przybyli do Lomalto. Nadzorca pociągu sam otworzył przedział. Przypomniawszy sobie słowa żołnierza, Robert domyślił się, że ten sam konduktor przeniósł poszukiwaną trójkę. Zapytał więc prosto z mostu:
— Pan przywiózł poprzednim pociągiem z Veracruz trzy osoby cywilne?
Konduktor nie umiał się zdobyć na kłamstwo.
— Tak, monsieur, — odparł niepewnym tonem.
— Niech się pan nie obawia żadnych nieprzyjemności — uspokoił go Robert. — Chciałbym tylko wiedzieć, dokąd się ci ludzie udali.
— Do Meksyku. Jechali w moim przedziale i dowiadywali się dokładnie o stan drogi do Meksyku. Widziałem, jak wszyscy trzej dosiadli dyliżansu pocztowego, który czekał na dworcu.
— Dziękuję.
Zakupiwszy prowiantu, nasza trójka dosiadła koni i ruszyła galopem. Sępi Dziób, fachowiec w konnej jeździe, objął dowództwo.
W tej długiej uciążliwej podróży do Meksyku Peters okazał się dobrym jeźdźcem; jednakże, z powodu złego stanu drogi, nie udało się dogonić dyliżansu, ciągnionego przez cztery pary mocnych, wytrzymałych koni. Ścigający dowiedzieli się, że dyliżans przybył do stolicy przed południem, to znaczy przed kilkoma godzinami.
— Jak znaleźć tych łotrów w tym wielkim mieście? — mruknął Sępi Dziób. — Niech diabli porwą wasze ulice i uliczki! W lesie dziewiczym, lub w prerii nie uszliby mi z pewnością.
— Mam wrażenie, że można ich będzie odszukać w dwojaki sposób, — rzekł Robert — Dziwiłbym się, gdyby nie próbowali wtargnąć do pałacu Rodrigandów.
— Do licha, racja! Musimy odszukać ten wigwam. A drugi sposób?
— Wiadomo wam zapewne, że grób don Fernanda jest pusty?
— Oczywiście, wiem o tym. Widziałem trupa W stanie żyjącym.
— Cortejo i Landola przeczuwają bezwątpienia, że skierujemy nasz atak na pusty grób. Postarają się zapewne o to, by do pustej trumny włożyć innego trupa.
— Tego się można po tych łotrach spodziewać. Master poruczniku, mimo młodego wieku jest pan bardzo sprytnym człowiekiem. Musimy ich uprzedzić. No, jazda do miasta, które jest właściwie starą wsią!
Zatrzymali się przed pierwszą napotkaną gospodą. Wypocząwszy nieco, Robert udał się do pałacu Rodrigandów, którego położenie dokładnie mu opisano.
Wartownik go zatrzymał. Robert oświadczył, tak samo jak przedtem Cortejo, że ma interes do administratora. Zarządca był tym razem w kancelarii. Robert wręczył w przedpokoju swój bilet wizytowy. Zarządca uchylił drzwi i poprosił, aby wszedł.
— Czym mogę służyć, monsieur? — zapytał urzędnik, tym razem bardzo uprzejmie.

— Proszę mi wybaczyć przychodzę po informacje w sprawie osobistej. Czy odwiedził dziś pana pewien człowiek, który podawał się za agenta hrabiego Rodriganda?
— Owszem. Był u mnie przed południem. O jakie szczegóły rozmowy panu chodzi?
— Chciał zapewne dowiedzieć się o administracji dóbr hrabiego?
— Nie tylko o to mu chodziło. Chciał objąć zarząd majątku.
— Spodziewałem się tego. Podawał się za Antonia Veridante?
— Tak.
— Czy wiadome jest panu miejsce pobytu tego człowieka?
— Nie.
— Zależy mi bardzo, aby się o tym dowiedzieć. To wyjątkowo niebezpieczny i wyrafinowany ptaszek. Nie jest wykluczone, że wróci tu jeszcze. Gdyby się tak stało, proszę bardzo o przytrzymanie go i zawiadomienie posła, pana Magnusa.
— Przytrzymać go? Czy potrafię usprawiedliwić ten krok?
— Bez wątpienia. Rzekomy Veridante jest przecież Gasparinem Cortejem bratem Pabla Corteja, którego pan zna z pewnością.
— Ależ znam go, jak zły grosz!
— Tak zwanym sekretarzem jego i towarzyszem jest niejaki Henrico Landola, znany kapitan pirackiego okrętu „Lion“, — Grandeprise. Obaj są uszminkowani i przebrani. Mają fałszywe paszporty. Ścigam ich z Veracruz.
— To mi wystarczy. Skoro tylko raz jeszcze zobaczę Corteja, każę go aresztować.
W kwadrans później Robert udał się do alkalda.
— Pan Magnus polecił mi pana bardzo gorąco, rzekł urzędnik — Przybywa pan w sprawie, w której może będę mógł coś pomóc. Jestem do pańskiej dyspozycji. Mimo, że przy obecnych stosunkach kompetencje moje są niezbyt wielkie, mam nadzieję, iż uda mi się coś dla pana zrobić. Niech pan siada. Słucham.
Urzędnik usiadł w hamaku, zapalił papierosa i słuchał opowiadania Roberta. Gdy Robert skończył, wyskoczył z hamaku i zaczął chodzić po kancelarii. Po chwili zatrzymał się.
— Opowiedział mi pan niezwykłą historię. Udam się na cmentarz wraz z kilkoma urzędnikami. Mam nadzieję, że mnie pan zechce odprowadzić?
— Chciałem właśnie o to prosić.
— Doskonale! Poślę natychmiast do pałacu Rodrigandów po klucze od grobowca.
— Ach, sennor, czy nie lepiej było z nich zrezygnować? Nie uważam za wskazane wtajemniczać zbyt wielu osób, zwłaszcza okupantów.
— Hm, ma pan rację. Na szczęście, mam przy sobie dodatkowe klucze. Jako urzędnik; mogę ich przecież czasami potrzebować... Idziemy?
— Jestem do usług.
Alkad wydał odpowiednie dyspozycje, poczem obydwaj wyszli. Aby nie ściągać na siebie uwagi, alkald poszedł sam; za nim ruszyli dopiero Sępi Dziób i Peters, których zawiadomił o wszystkim Robert.
Gdy się wszyscy zebrali na cmentarzu, policjant ci wyciągnęli latarki. Zeszli na dół i znaleźli trumnę. Otworzono ją — zwłok nie było.
— Santa Madonna! — zawołał alkad. — Trumna jest pusta!
— Proszę popatrzeć na te poduszki. Wyglądają, jak nowe.
— To prawda — odparł urzędnik. — W tej trumnie nic nie zgniło. Zrobię wszystko, aby wpaść na trop sprawcy. Od tej chwili policja bierze pod osłonę cały cmentarz, a szczególnie grobowiec.
— Czy to naprawdę dobra myśl? — zapytał Robert. — Ci, których chcemy schwytać, są przecież kuci na cztery kopyta. Nie będą kładli trupa w biały dzień.
— Ma pan rację. Zjawią się w nocy. Ale skąd wezmą trupa?
— Och, Landola i Cortejo dadzą już sobie radę! Wystarczy im trup mężczyzny, który leży w trumnie mniej więcej od tej samej chwili, w której rzekomo zmarł don Fernando. Uważam, że nie warto obecnie zajmować się tymi ludźmi i cmentarzem. Zato wieczorem będziemy musieli czuwać.
— Obsadzę wejście do grobowca.
— Chce ich tam pan ująć? Wolałbym, aby mogli zejść na dół. Stamtąd trudniejsza ucieczka.
— Ma pan rację. A więc teraz każdy pójdzie w swoją stronę, a wieczorem spotkamy się tutaj.
Z nastaniem wieczora wszyscy zeszli się tajemnie na cmentarzu.
— Teraz musimy wydać zarządzenia — rzekł alkad. — Postawię dwóch ludzi przy bramie.
— To nic nie pomoże — odparł Sępi Dziób. — Byliby ostatnimi idiotami, gdyby weszli przez bramę. Należy przypuszczać, że się wdrapią po murze.
— To utrudniłoby rzecz całą — stwierdził alkad z niechęcią. — Musiałbym zawezwać większą ilość policjantów.
— Większą ilość policjantów? Ależ, master alkadzie mam wrażenie, że jest ich dosyć. Zostańcie przy grobach; nie obsadzajcie cmentarza policjantami. Ja to załatwię.
Alkad, Robert i Peters w otoczeniu trzech policjantów pozostali przy grobach.
Cierpliwość czatujących została wystawiona na ciężką próbę, północ bowiem nadeszła, a Amerykanin nie dawał znaku życia.
— Może wcale nie przyjdą — rzekł alkad.
— Trzeba się z tym liczyć — odparł Robert. — W takim razie będziemy musieli wrócić jutro.
— A może przyszli, a ten strzelec...
Zbliżały się kroki. Policjant szedł po schodach.
— Idą? — zapytał rozpromieniony alkad.
— Tak, sennor! Jest ich trzech. Trapper prosi, byście pogasili latarki. Poszedł ich śledzić. Dwaj z nich zniknęli wśród grobów, trzeci stał przy bramie na warcie.
— Gdzie są? Co robią?
— Schwytamy ich. Wyciągają „hrabiego Fernanda“. Jeden stoi przy bramie na warcie. Wyślijcie dwóch policjantów, niech się doń podkradną i niech pochwycą, skoro dwaj pozostali zaczną schodzić na dół.
Sępi Dziób oddalił się znowu, aby śledzić Corteja i Landolę. W myśl jego propozycji dwaj policjanci podkradli się pod bramę, aby pochwycić stojącego na warcie człowieka.
Po długiej chwili Sępi Dziób wrócił. Było mu bardzo śpieszno.
— Idą — rzekł. — Niosą trupa. Musimy się ukryć za grobami.
Po wejściu Sępiego Dzioba jeden z policjantów otworzył na moment swą ślepą latarkę. Chciał schować, ale Sępi Dziób rzekł:
— Hola! Nie tak śpieszno. Trzeba naprzód zająć się czymś innym.
— O cóż chodzi?
— Zdejm wieko z trumny. Zaraz się dowiesz poco, mój chłopcze!
Podnieśli wieko. Ku najwyższemu zdumieniu policjanta, Sępi Dziób spokojnie rozłożył się na miękkich poduszkach jedwabnych.
— Do licha! — rzekł osłupiały alguazil. — Co to ma znaczyć?
— Zamknij wieko mój chłopce! — odparł Sępi Dziób, rozciągając się wygodnie.
— Nie rozumiem...
— Pilnuj języka, jeśli nie rozumiesz! Popatrz na mój nos i wyobraź sobie minę człowieka, który spodziewa się zastać pustą trumnę, otwiera ją i — — widzi taki koszmarny obuch! Zamykaj wieko!
Policjant wahał się. Robert chciał również zaprotestować. Nagle na górze rozległ się jakiś szmer.
— Do kroćset, zamykaj, bo będzie za późno! — szepnął Sępi Dziób, sztywno wyciągając ręce wzdłuż ciała.
Nie było innego wyboru. Policjant zamknął ostrożnie wieko i ukrył się czym prędzej.
W grobowcu zapanowała śmiertelna cisza, zakłócił ją nagle dźwięk klucza. Po chwili rozległy się kroki. W blasku latarni ukazali się Landola i Cortejo.
Robert stał obok Petersa.
— Czy to oni? — szepnął.
— Tak — odpowiedział zapytany.
Landola rzekł do towarzysza:
— Poświećcie dokoła!
Cortejo spełnił polecenie. Po chwili znaleźli trumnę; napis którego szukali, wyryty był złotymi zgłoskami.
Policjant nie miał czasu włożyć wieka w łożysko. Gdy Landola dotknął mocniej trumny, wieko spadło z hałasem i obydwaj złoczyńcy ujrzeli olbrzymi nos i nieruchomo utkwione w nich oczy Sępiego Dzioba.
Wydali okrzyk nieludzkiego przerażenia, kostniejąc ze strachu. Znieruchomieli. Cortejo stał jak posąg, trzymając latarkę w ręku.
Odzyskali mowę po upływie kilku sekund.
— Wielkie nieba! — zawołał Cortejo. — Kto to taki?
— Diabeł! — syknął Landola.
Obydwóch łotrów, których bezecne czyny były dowodem, że nie lękają się ani Boga, ani szatana, ogarnęło przerażenie tak okropne, że ruszyć się nie mogli z miejsca.
— Diabeł! — jęknął Landola.
— Tak, to szatan! — stęknął Cortejo.
— Pffttf, pfftrf! — bluznęło im z trumny sokiem tytuniowym prosto w twarz.
— Tak, jestem diabłem, szatanem, Belzebubem! — ryknął Sępi Dziób, wyskakując z trumny. — Pójdziecie ze mną do piekła. Oto chrzest przed wejściem do podziemi!
Wyciągając długie ręce, wymierzył każdemu z nich tak mocny policzek, że obydwaj znaleźli się na kamiennej płycie. Z bystrością prawdziwego znawcy prerii dojrzał w następnej chwili broń, którą mieli przy sobie. Wyrwał ją i odrzucił w najodleglejszy kąt.
Padając na płytę, Cortejo wypuścił z rąk ślepą latarkę; wpadła do trumny i nie zgasła. Sępi Dziób ujął ją lewą ręką. Trzymając w prawej bagnet, zagrodził plecami wyjście na schody.
Obydwom łotrzykom wróciło tymczasem poczucie świadomości. Zerwali się na równe nogi. Cortejo zawołał:
— Do pioruna, to przecież człowiek!
Strach nagle ustąpił miejsca wściekłości. Obydwa łotry zorientowali się, że mają przed sobą tylko człowieka. Przypuszczając, że w podziemiach prócz Sępiego Dzioba nie ma nikogo, odzyskali dawny tupet i bezczelność.
— Łotrze! Co tu robisz? — rzekł Landola z ponurą miną. — Odpowiadaj, inaczej...!
— Pah! Pierwszemu, kto się odważy mnie dotknąć, wpakuję w nos latarnię, by mu się zdawało, że świeci w niej tysiące słońc i księżyców. No, dosyć żartów! Jesteście moimi jeńcami.
Minę miał teraz tak groźną, że nawet Landolą zaczął przeczuwać coś niedobrego.
Cofnąwszy się o krok, z zakłopotaniem rozejrzał się za bronią i krzyknął:
— Oszalałeś, łotrze? Jakże możemy być twoimi jeńcami?
— Wątpicie w to? Obróćcie się dokoła.
Sępi Dziób wskazał na tylną ścianę grobowca. Podniosły się na jej tle postacie, ukryte dotychczas za trumnami, i zapaliły się latarki. W grobowcu rozjaśniło się zupełnie, Landola i Cortejo poczuli, co ich czeka.
— Piekło i szatani! Mnie nie pochwycicie! — ryknął kapitan piratów.
— I mnie nie! — krzyknął rzekomy Veridante.
Rzucili się na Sępiego Dzioba. Był na to przygotowany. Nie używając bagnetu uderzył latarką w twarz pirata, którego uważał za niebezpieczniejszego z dwóch łotrzyków. Szkło latarki pękło. Oślepiony uderzeniem Landola odskoczył w tył. Cortejo otrzymał niemal równocześnie tak potężne uderzenia nogą, że znowu się zwalił na kamienną płytę. W tejże chwili rzucili się na nich pozostali, obezwładnili szamoczących się złoczyńców i skrępowali, powrozami.
Widząc, że wszelki opór byłby daremny, Cortejo dał za wygraną. Landola jeszcze się opierał, pieniąc z wściekłości. W rezultacie skrępowano go mocniej, niż Corteja.
— A więc mamy ich! — rzekł alkad. — Czy zaraz przystąpimy do przesłuchania, panie poruczniku?
— Mam wrażenie, że nie jest to odpowiednie miejsce, — odparł zapytany. — Musimy przede wszystkim znaleźć trupa, którego ci dwaj zostawili z pewnością na górze. Prócz tego trzeba ująć człowieka stojącego na warcie.
— To się już stało.
Alkad mylił się, Grandeprise był bowiem doświadczonym strzelcem. Stał przy bramie i czekał na towarzyszy. Nagle usłyszał za sobą jakiś szelest. Wprawne ucho odróżniło kroki dwóch zbliżających się ludzi. Momentalnie padł na ziemię; zaczął pełzać wstecz, aby ich mieć na oku. Dotarł do gęstego krzaku róży, pod którym zatrzymali się obydwaj policjanci.
— Nie widzę go — rzekł jeden.
— I ja nie — odparł drugi.
— Kto wie, co ten chłop z wielkim nosem zobaczył. Może nikt nie stoi na warcie? Szukajmy dalej!
Zaczęli się skradać. Grandeprise zauważył dopiero teraz, że tropią go policjanci.
— Do licha! — mruknął. — Któż to taki? Czy mnie szukają? Chcą mnie aresztować? Muszę ostrzec towarzyszy!
Zaczął pełzać w kierunku, w którym poszli Cortejo i Landola. Nie znalazł ich jednak. Szukał dalej, bacząc, aby nie natknąć się na nikogo. Zobaczył wśród krzaków promień światła. Idąc za nim, doszedł do grobowca Rodrigandów, przy którym słychać było głośną rozmowę.
— Leży tutaj! — rzekł ktoś.
— Ach, trup! Chcieli włożyć do trumny hrabiego. Jeńcy muszą powiedzieć, z jakiego grobu go wykopali.
— Schwytali ich — pomyślał Grandeprise. — Niemiła historia. Nie zrobili nic złego, ale panowie Francuzi nie będą się z nimi długo cackać. Jakże w takim razie pochwycą Landolę? Muszę się postarać o ich zwolnienie.
Ukrył się za jednym z pomników i zaczął podglądać, co się dalej stanie.
Sprowadzono Corteja i Landolę i postawiono obok trupa.
— Skąd wzięliście zwłoki? — zapytał alkad.
Milczenie.
— Dosyć! — rzekł Robert — Zbrodniarze milczą zwykle, gdy już nie mają nic do stracenia. Z nadejściem dnia zobaczymy, z którego grobowca wykradziono trupa.
— Ma pan rację — rzekł alkad. — Do tego czasu wszystko powinno pozostać tak jak jest. Postawię na straży swych ludzi. A my odprowadzimy obydwóch łotrów do więzienia.
Po krótkiej chwili ruszyli.
Niespostrzeżony przez nikogo, sunął się za nimi Grandeprise.
W więzieniu próbowano znowu przesłuchać złoczyńców. Jednak i tu milczeli jak zaklęci. Ponieważ tylko jedna cela była wolna, umieszczono w niej obydwu.
— Nie sądźcie sennor Gasparino Cortejo, że milczenie coś wam pomoże. Wiem o wszystkim. Przyznanie się pana jest mi niepotrzebne.
Nareszcie Cortejo odpowiedział z wyrazem pogardy:
— Puste gadanie! Cóż wam może być wiadomo?
— Nazywam się Robert Helmer. Jestem synem sternika Helmera, którego Landola wywiózł na wyspę. Nie możecie, oczywiście, liczyć na bezkarność, ale pewna skrucha mogłaby wpłynąć na wymiar kary.
— Tak? Cóż wiecie o nas?
— Wszystko. Gra wasza przegrana! —


FORTEL TRAPERSKI

Strzelec Grandeprise obszedł tymczasem budynek więzienny, chcąc zbadać mury. Ku wielkiemu niezadowoleniu stwierdził, że są mocne, że tą drogą nie uda mu się oswobodzić jeńców. Nagle zauważył, że w jednym z zakratowanych okien pali się światło.
— Ach! — mruknął. — Na pewno umieszczą ich w tej celi. Dobrze, że to wiem przynajmniej, A może ich rozdzielą?
Czekał, czy światło nie zapłonie w którymś z dalszych okien. Nie doczekawszy się mruknął:
— Doskonale! Zdaje się, że są razem. Trzeba teraz dowiedzieć się, kiedy odejdą stąd ich prześladowcy.
Poszedł w kierunku wyjścia, zatrzymał się, aby nie przeoczyć wychodzących. Po krótkim czasie wyszły przez bramę cztery osoby.
— To oni. Nie ma ich już. Co teraz począć? — szepnął. — Trzeba działać szybko. Jutro może być za późno.
Szedł ulicą, pogrążony w rozmyślaniach. Rozległy się kroki i dźwięk ostróg. Minął go jakiś oficer francuski, wracający późną porą z tertullii lub z hulanki.
— Wpada mi pewna myśl do głowy. Toby dopiero był ruch! — mruknął Grandeprise. — Ten człowiek ma postać, podobną do mojej. Jazda naprzód, bez namysłu, bo okazja minąć może!
Pobiegł za oficerem.
— Monsieur, monsieur! — zawołał półgłosem.
— O co chodzi? — zapytał francuz, zatrzymując się.
— Wyście może kapitan Mangard de Vautier?
Grandeprise wymienił nazwisko tylko poto, by znaleźć pretekst do zaczepienia oficera.
— Nie, nie znam żadnego oficera tego nazwiska.
— Ja też nie.
Wypowiedziawszy te słowa. Grandeprise zasznurował gardło Francuza lewą ręką, prawą zaś uderzył go kolbą rewolweru w skroń z taką siłą, że oficer zwalił się nieprzytomny na ziemię.
— No, leży jak długi! Trzeba jednak przenieść go w bezpieczne miejsce.
Przerzucił oficera przez plecy i zaniósł pod mur. Tu zdjął z niego mundur, skrępował chustkami i zakneblował mu usta. Potem mundur włożył na siebie, na oficera zaś narzucił swoje ubranie.
Wziąwszy broń ruszył pobrzękując ostrogami, do więzienia. Stanąwszy przed bramą więzienną, zadzwonił.
— Kto tam? — zapytał wartownik, stojący po drugiej stronie bramy.
— Adiutant gubernatora. Otworzyć! — odparł Grandeprise.
Klucz zgrzytnął w zamku. Grandeprise wszedł. Zbliżył się wartownik. Słaby błysk latarki oświetlił mundur oficerski. Wartownik zasalutował.
— Czy pan inspektor więzienia czuwa jeszcze? — zapytał strzelec.
— Nie, panie kapitanie. Przed chwilą odebrał dwóch więźniów i położył się spać.
— Kto go zastępuje?
— Klucznik.
— Na parterze?
— Tak. Prócz tego na każdym piętrze czuwają wartownicy.
Grandeprise minął dziedziniec i zadzwonił do bramy, prowadzącej do właściwego więzienia. Klucznik otworzył. Francuzi byli panami kraju. Słuchano ich z niewolniczą uległością. Trapper przybrał dumną, wyniosłą minę i pytał tonem rozkazującym:
— Czy inspektor śpi?
— Tak. Mam go obudzić?
— Nie trzeba. Ilu ludzi w wartowni?
— Ośmiu.
— Jestem adiutantem gubernatora. Czy możecie mi dać na chwilę dwóch ludzi do transportu aresztanta?
— Owszem.
— Spieszcie się! Nie mam czasu.
Klucznik odszedł, aby wykonać krótki i kategoryczny rozkaz. Tymczasem nasz odważny strzelec zaczął rozglądać się po korytarzu.
Zobaczył tablicę, na której wynotowane były nazwiska wszystkich aresztantów. Pod numerem trzydziestym drugim było napisane: Rzekomo Antonio Veridante wraz z sekretarzem. Szybkim ruchem wyjął pióro, wypełnił potwierdzenie i podpisał pod nim gubernatora, którego nazwisko było mu znane. Nie znał podpisu gubernatora, nie zmienił przeto charakteru pisma. Ledwie wysuszył papier bibułą i włożył do kieszeni, zjawił się klucznik w towarzystwie dwóch żołnierzy z nabitymi karabinami.
— Oto żołnierze, których pan kapitan żądał, — zameldował.
— Dobrze. Gdzie klucz z którym otwiera się wszystkie cele?
— Mam przy sobie.
— Za mną! Naprzód!
Grandeprise pamiętał po oświetlonym oknie, że cela, o którą mu chodzi, znajduje się na pierwszym piętrze. Udał się tam i stanął przed celą Nr.32.
— Otworzyć! — rozkazał.
Klucznik spełnił rozkaz bez wahania. Stojący przed drzwiami wartownik usunął się. Drzwi się otworzyły. Przy świetle latarki klucznika aresztowani ujrzeli francuskiego oficera.
— Wyście adwokat Antonio Veridante? — zapytał Grandeprise Corteja.
— Tak jest.
— A to wasz sekretarz?
— Tak.
— Pokażcie-no!
Ostatnie słowa skierowane były do klucznika, z którego rąk Grandeprise wziął latarkę. Udał, że chce oświetlić twarze obydwóch aresztowanych, manipulował jednak tak, aby jego twarz mogli zobaczyć. Zorientowali się w jednej chwili, kto przed nimi stoi.
— Tak, to oni! — rzekł. — Gubernator chce ich natychmiast widzieć. Wiadomo mu, że są podejrzani o stosunki z Juarezem. Zabiorę ich ze sobą.
Zwracając się do klucznika, wyciągnął potwierdzenie odbioru i rzekł tonem, wykluczającym wszelki protest:
— Oto dowód, podpisany przez gubernatora, że obydwaj więźniowie mają być wydani. Za jakąś godzinę przyprowadzę ich z powrotem. Przygotujcie potwierdzenie, abym później nie musiał czekać. Naprzód!
Zeszli po schodach, minęli dziedziniec i doszli do bramy, którą otworzył wartownik. Na ulicy żołnierze ruszyli automatycznie w kierunku pałacu gubernatora.
Gdy uszli spory kawał drogi, Grandeprise wyciągnął ostry bagnet. Już przedtem zauważył, że aresztanci mieli więzy rzemienne. Zapytał żołnierzy:
— Czy pilnujecie dobrze swych więźniów?
— Tak, panie kapitanie, — odparł jeden z nich. — Prowadzimy ich pod rękę.
— A rzemienie?
— Zdaje się, że trzymają mocno.
— Nie zawadzi sprawdzić.
Grandeprise udał, że bada siłę więzów. W rzeczywistości poprzecinał rzemienie. Więźniowie nie dali poznać po sobie, że są wolni.
— Wszystko w porządku! — rzekł Grandeprise. — Zdaje mi się, że możemy być teraz spokojni. Naprzód!
Szli dalej. Na najbliższym rogu ulicy jeden z żołnierzy wydał przeraźliwy krzyk i padł na ziemię.
— Cóż się stało? — zapytał Grandeprise.
— Do pioruna! — zawołał żołnierz. — Mój aresztant wyrwał się i rzucił mnie na ziemię. Biegnie napewno po przeciwległym chodniku.
— Za nim!
— Trzymaj mocno swego aresztanta! — rzekł Grandeprise do drugiego żołnierza. — Miałbym się z pyszna, gdybyśmy zbiega nie dostali w ręce.
— Niech się pan nie kłopocze, kapitanie, — uspokajał żołnierz. — Złapiemy go. Ach, ach...!
Zapytany leżał na ziemi, podobnie, jak przed chwilą kolega. Krzyczał:
— I mój mnie powalił!
— Do kroćset! Świnie z was, nie ludzie. Pozwalacie, aby was rzucały na ziemię takie łotry. Gdzież aresztant?
— Uciekł — rzekł żołnierz drżącym głosem.
— Biegnij za nim, nie ociągaj się, bo gotów jestem wyprostować ci nogi! Niech cię diabli porwą, jeżeli go nie schwytasz!
Przestraszony żołnierz pobiegł.
Zaledwie echo kroków przebrzmiało, Grandeprise odwrócił się i ruszył w powrotnym kierunku.
— Sprytnie to urządzili! — mruczał z zadowoleniem. — Francuzi nic nie zauważyli, ale ja dokładnie się zorientowałem. Dziwiłoby mnie, gdybym ich tu gdzieś nie spotkał.
Przypuszczenia jego były słuszne. Po chwili podeszły dwie postacie.
— Melduję, że przybywam, kapitanie, — rzekła jedna z nich półgłosem, uśmiechając się wesoło.
— Ja również — dodała druga z uśmiechem.
Byli to Landola i Cortejo.
— Gdzie żołnierze? — zapytał Landola.
— Daleko! — odrzekł trapper z zadowoleniem.
— A to głupcy! Są pewni, że gonimy naprzód, tymczasem ja schyliłem się po prostu.
— Ja również — rzekł Cortejo. — Wytłumaczcie nam jednak, sennor Grandeprise, skąd wzięliście ten strój?
— Rzecz bardzo prosta — rzekł strzelec. — Powaliłem pewnego oficera i ściągnąłem z niego mundur.
— Do kroćset! Co za odwaga! A oficer, któregoście powalili?
— Zapewne leży jeszcze tam, gdzie go zostawiłem. Zakneblowałem go, aby pary z ust nie puścił. Oczywiście, odszukam go teraz i oddam mu mundur.
Udali się na miejsce, w którym Grandeprise pozostawił oficera. —
Tymczasem Robert i marynarz Peters, rozstawszy się z alkadem, wrócili do oberży na spoczynek. Sępi Dziób zrezygnował ze snu; był niespokojny o aresztantów. Czy dozór w więzieniu jest dostateczny, czy nie ma obawy ucieczki? W preriach, w lesie dziewiczym człowiek sam pilnuje jeńców i wie doskonale, czego się spodziewać. Ale tu trzeba oddawać jeńców pod opiekę władz, a pani władza była w tych czasach w Meksyku osobą dziwnie płochą, Oto przyczyna, dla której Sępi Dziób, wziąwszy rewolwer i nóż, wykradł się z oberży, aby pomyszkować dokoła więzienia i wybadać, czy wszystko w porządku.
Znalazł się w pobliżu więzienia. Szedł po wąskiej uliczce, otoczonej grubymi murami. Mury były ciemne, niewysokie. Po jednej stronie tworzyły wąski kąt, jeszcze ciemniejszy, niż pogrążona w mroku uliczka. Sępi Dziób skradał się bezszelestnym krokiem doświadczonego znawcy sawany. W pewnej chwili wydało mu się, że słyszy za rogiem jakieś szmery.
Zaciekawiony, podszedł bliżej. Bystrym okiem dojrzał na ziemi jakąś masę, która starała się poruszać. Pochylił się, trzymając nóż w kieszeni, leżał bowiem przed nim postać półnaga, związana, skneblowana; obok niej zawiniątko z rzeczami.
Stary trapper wyjął tymczasem leżącemu człowiekowi knebel, jednak na wszelki wypadek pozostawił więzy. Chciał się przede wszystkim upewnić, kogo ma przed sobą.
— Hej, przyjacielu, coście za jeden? — mruknął.
— Mon Dieu! — jęknął zapytany. — Co za szczęście, że mogę znów oddychać.
— Cóż mnie obchodzi wasz oddech? Chcę wiedzieć, kim jesteście?
— Ach, jestem oficerem francuskim. Nazywam się kapitan Durand.
— Opowiadajcie to komu innemu! Oficer francuski nie dałby się tak łatwo napaść i związać.
— Dostałem nagły cios w głowę, to też straciłem przytomność.
— Tak. Oto skutki przytomności w głowie, zamiast w pięściach. Rozebrano was nawet. W jakimże to celu?
— Tego nie wiem. Zwolnijcie mnie, proszę, z więzów!
— Tylko powoli. Przede wszystkim muszę się zorientować w sytuacji. Tu leży jakieś ubranie.
— To moje.
— Ach! Kapitan francuski nie nosi munduru?
— Ależ miałem mundur.
— A tu leżą wysokie ordynarne buty, płócienne spodnie, stara kurtka, wełniana chustka, stary pasek skórzany i kapelusz, który wśród ciemności wygląda jak niedźwiedź lub czarny koczur.
— Do kroćset! To nie moje rzeczy. Należą do mojego napastnika. Nosił ciemny kapelusz z szeroką kresą.
— Doskonale! A więc tu się rozebrał i włożył wasz mundur? Opowiedzcie, gdzie na was napadł?
— Wracając z tertulii, spotkałem człowieka, który zapytał, czy nie jestem kapitanem takim a takim, — nazwiska nie pamiętam. Odpowiedziałem, że nie znam kapitana tego nazwiska! Odparł na to: — I ja nie — Po tych słowach uderzył mnie tak mocno w głowę, że zwaliłem się na ziemię i straciłem przytomność.
— Do licha! Tak walą tylko strzelcy prerii. Leżące tu obok łachmany mają zapaszek prerii — są twarde i grube, pełne brudu i przepocone. Czyżby ten człowiek nie był strzelcem z sawany?
— Nie wiem. Uwolnijcie mnie z więzów!
Sępi Dziób powziął podejrzenie.
— Gdzie na was napadnięto? W pobliżu muru więziennego?
— Tak. Niedaleko.
— Otóż mamy! Nie schwytaliśmy przecież wartownikaz cmentarza. A kto najbardziej nadaje się na wartownika? Człowiek prerii.
— Nie rozumiem o co wam chodzi, — jęknął.
— To zupełnie niepotrzebne. Dosyć, że ja rozumiem, co mnie tak wścieka. Leżcie tu sobie spokojnie. Zaraz przyjdę.
Strzelec odszedł. Oficer zawołał wślad za nim:
— Na miłość Boską, nie zostawiajcie bezbronnego człowieka!
Sępi Dziób nie słuchał wcale. Pędził jak koń wyścigowy. Doszedłszy do więzienia, zadzwonił. Wartownik zapytał:
— Kto tam?
— Sępi Dziób.
— Nie znam.
— To niepotrzebne. Otworzyć!
— Nie wolno mi. W nocy mogę otworzyć tylko urzędnikom.
— Byłem przecież tutaj wraz z dwoma aresztowanymi.
— Tak, ale alkad był razem z wami.
— Niech jasne pioruny! W dodatku nie mogę sobie nawet ulżyć plunięciem przez mur. Czy obydwaj aresztowani są jeszcze w więzieniu?
— Nie ma ich.
— Do stu tysięcy diabłów! A to nieszczęście! Gdzież przepadli?
— U gubernatora. Zabrał ich pewien kapitan francuski.
— Aha, jego w puściliście, co? Tak, łotrów się wpuszcza do tej budy, a dla uczciwych ludzi wstęp wzbroniony. Łotrze, ten „kapitan“ nie jest wcale oficerem, tylko zwyczajnym krętaczem i oszustem!
— Hola! — zawołał wartownik, przekręcając klucz w zamku. — Możecie teraz wejść. Proszę, drogi przyjacielu!
— Dziękuję pięknie! Mogę wejść, ponieważ nawymyślałem wam trochę, co? Oczywiście mam wejść poto, abyście mnie pochwycili? Nie, nie takim głupiec, jak wy! Jeżeli macie wolne miejsca, daj się zamknąć za mnie. Polecam się, drogi synu!
Wartownik wyszedł z bramy, chcąc go ująć, ale Sępi Dziób przepadł za rogiem ulicy. Po chwili stanął obok leżącego na ziemi oficera.
— Nareszcie wróciliście! — jęknął oficer, ujrzawszy trapera zdaleka. — Sądziłem, że mnie tu zostawicie.
— Chciałem się tylko przekonać, czyście mnie nie okłamali. Mówiliście prawdę.
— Więc uwolnijcie mnie z więzów!
— Chwilowo, mimo najlepszych chęci, nie mogę. Nie zdołałbym przecież pochwycić tego łotra, który na was napadł. Niech przypuszcza, że leżycie w tej samej pozycji, w której was pozostawił. Powalił was jedynie dlatego, że potrzebny mu był wasz mundur. Gdy już będzie zbędny, wróci, by mundur oddać. — Baczność, nadchodzą dwaj ludzie!
Wytężył słuch w kierunku uliczki.
— Nie — rzekł po chwili. — To kroki trzech ludzi; jeden z nich ma chód człowieka z sawany. To oni. Trzeba znowu zakneblować usta. Udawajcie, że jesteście jeszcze ciągle nieprzytomni i nie mówcie ani słowa, bo mogłoby się znowu przydarzyć co złego.
Zanim oficer zorientował się, miał zakneblowane usta, a strzelec przeskoczył przez mur.
Ukrył się tak, aby go nie widziano. Oczywiście, mógł stąd słyszeć każde słowo rozmowy.
Zbliżające się kroki umilkły. Rozległy się szepty, jakaś postać odłączyła się od pozostałych i pochyliła nad oficerem.
— Do kroćset, musiałem tym razem mocno uderzyć! — rzekł półgłosem człowiek, pochylony nad oficerem. — Ta szelma ciągle nieprzytomna.
— Może go zabiliście?
— Nie, żyje jeszcze. Zdejmę mundur i położę obok.
— A więzy? Zostawicie?
— Nie. Uwolnię go. Kiedy się obudzi, będzie mógł swobodnie odejść.
— Chodźmy więc tymczasem. Mamy jeszcze coś do załatwienia. Spotkamy się w gospodzie, dobrze?
— Doskonale.
Cortejo i Landola oddalili się. Gdy uszli kawałek drogi, notariusz zapytał:
— Dlaczego skłamaliście i oświadczyliście, że mamy jeszcze coś do załatwienia?
— Nie domyślacie się przyczyny? Chciałem się go poprostu pozbyć.
— Jakżeto? Przecież przyjdzie do gospody.
— Nie zastanie nas. Musimy natychmiast opuścić miasto.
— To niemożliwe! Nie spełniliśmy jeszcze naszego zadania.
— Plan się rozbił i nic nie można naprawić.
— A potem przybędzie do Santa Jaga i tana nas znajdzie — rzekł Cortejo.
— Nie. Będziemy do tego czasu gotowi.
— Jakże się tam dostaniemy? Przecież nie możemy iść pieszo.
— Pojedziemy konno. Widziałem w pobliżu naszej gospody szyld jakiegoś handlarza koni. Tam się zwrócimy.
— Musimy się śpieszyć, abyśmy mogli odjechać, zanim brat wasz przybędzie.
Doszedłszy do gospody, Cortejo i Landola wdrapali się na mur i niepostrzeżenie dostali się do pokoju. Stosownie do umowy, pozabierali rzeczy najniezbędniejsze i tą samą drogą wrócili na ulicę.
Handlarz zaprowadził ich do stajni, gdzie szybko dobili targu. — —
Tymczasem Grandeprise podszedł do pozornie nieprzytomnego oficera. Zdjął mundur i szablę, a włożył własne ubranie. Uwolniwszy bezwładnie leżącego Francuza z więzów i knebla, odszedł swoją drogą.
Teraz dopiero Sępi Dziób zaczął działać. Przeskoczył przez mur, nie zwracając najmniejszej uwagi na oficera, i pośpieszył za oddalającym się nieznajomym. Zdjął przytem buty, aby kroków nie było słychać.
Dotarł tak przez szereg ulic aż do gospody. Grandeprise zatrzymał się na chwilę. Czekanie znudziło go jednak, przelazł więc przez płot, chcąc wejść do mieszkania przez podwórze.
Sępi Dziób, pogrążony w rozmyślaniach, poszedł jeszcze nieco dalej. Noc miała się ku końcowi; z za pagórków wschodziło szare światło.
Otworzono jakąś bramę; ukazali się dwaj jeźdźcy. W bramie stał człowiek.
— A Dios, sennores, — rzekł. — Szczęśliwej podróży!
— A Dios! — odparł jeden z jeźdźców. — Muszę przyznać, że ubiliśmy dobry interes.
Ruszyli. Człowiek, który ich żegnał, zniknął w bramie. Sępi Dziób wytężył słuch.
— Na Boga! — mruknął. — Ten jeździec ma taki sam głos, jak człowiek, który rozmawiał z dziwnym strzelcem w obecności skrępowanego Francuza. Musi to być jednak pomyłka, bo ci jeźdźcy ruszali w podróż, a Landola i Cortejo wrócili przecież do gospody.
Uszedł jeszcze kilkadziesiąt kroków. Zatrzymał się znowu, pogrążony w rozmyślaniach.
— Do stu tysięcy diabłów! — mruknął. Na tym podłym świecie najlepsi bywają oszukiwani przez sforę łajdaków. Zasięgnę języka w gospodzie, choć wszyscy śpią jeszcze.
Gdy Sępi Dziób zadzwonił, zjawił się odźwierny. Miał minę zaspaną i niezadowoloną. Mruknął z niechęcią:
— Któż to dzwoni o tak późnej porze?
— Ja — odparł spokojnie Sępi Dziób.
— Widzę. Kto pan jesteś?
— Jestem nietutejszy.
— I to widzę. Czego pan chce?
— Chcę pomówić z wami.
— I to zauważyłem. Nie mam jednak czasu! Dobranoc!
Odźwierny chciał zamknąć bramę, ale Sępi Dziób mu przeszkodził. Ujął go za ramię i, mimo że odźwierny wyglądał starzej od niego, rzekł:
— Zaczekaj jeszcze chwilę, mój drogi chłopcze. Czy wiadomo ci, co to jest duro, lub dolar?
— Pięć razy tyle, co frank.
— A więc dam ci dwa dolary, albo dziesięć franków, jeżeli zechcesz otworzyć gębę i udzielić mi kilku informacyj.
Podobna gratka nieczęsto się odźwiernemu trafiła. Spojrzał osłupiałym wzrokiem na rozrzutnego cudzoziemca i zapytał:
— Czy to prawda, sennor? Jeżeli tak, to dawajcie pieniądze!
— Nie, nie, mój synu. Naprzód muszę wiedzieć, czy mi będziesz odpowiadać.
— Będę.
— Bardzo mnie to cieszy. Oto dziesięć franków.
— Dziękuję, sennor! Sen jest każdemu człowiekowi pracy bardzo potrzebny, ale za taki napiwek jestem zawsze do usług. Pytaj, sennor!
— Niewiele mam pytań. Czy dużo gości mieszka dziś w gospodzie?
— Niewielu. Dziesięciu, może jedenastu.
— Czy jest wśród nich trójka, która mieszka razem?
— Mam wrażenie, że nie. Wszyscy mieszkają w pokojach oddzielnych, z wyjątkiem dwóch, którzy mają jeden pokój. To sennor Antonio Veridante i jego sekretarz.
— Trzeciego tam nie ma?
— Przybył z nimi jakiś człowiek, ale nie mieszkają razem. Nie wiem, jak się nazywa. Ubiera się bardzo skromnie, jak biedny vaquero, lub strzelec.
— Czy te trzy osoby wyszły wieczorem?
— Wyszły o zmroku.
— I wróciły?
— Nie widziałem.
Chciałbym zamienić z tym strzelcem czy vaquerem kilka słów na uboczu. Czy to się da zrobić?
— A przyjmiecie na siebie odpowiedzialność, jeżeli go zbudzę, o ile, oczywiście jest w domu?
— Jest w domu. Odpowiedzialność przyjmę. Czy jest jakiś kąt, w którym mógłbym pomówić bez świadków i szpiegów.
— Ten sennor śpi w hamaku. Może was przyjąć, kiedy mu się podoba. Jak mam pana zameldować?
— Powiedzcie, że chce z nim mówić don Velasquo d‘Alcantaro y Perfido de Rianza y Hallendi de Salvado y Caranna de Vesta-Vista-vusta.
Sępi Dziób wyrecytował nazwisko z miną tak wyniosłą, że sługus nie wątpił o jego autentyczności. Odszedł, aby spełnić polecenie.
Odźwierny wszedł na palcach do pokoju, gdzie spał Grandeprise, aby nie budzić innych gości
— Cóż takiego? — zapytał zatroskany strzelec.
— Sennor, jakiś pan na was czeka. Chciałby pomówić z panem. To szlachcic wysokiego rodu. Nazywa się don — don — don Alcanto de Valesquo y—y—y... — Strasznie długie nazwisko!
Strzelec potrząsnął głową.
— Jestem bardzo ciekaw. Niech wejdzie!
Gdy się odźwierny oddalił. Grandeprise zapalił światło i skontrolował, czy rewolwer jest naładowany.
Wszedł nieznajomy. Zamknął za sobą drzwi i zaryglował nawet z wielką ostrożnością. Obydwaj spojrzeli na siebie ze zdumieniem. Tego się żaden z nich nie spodziewał.
— Do licha! — zawołał Sępi Dziób. — Grandeprise!
— Do kroćset, Sępi Dziób! Wy tutaj? Jakieście się dostali do Meksyku? Widziałem was przecież u Juareza!
— Byłem świadkiem waszego odjazdu nad Rio del Norte. Nazwisko wasze brzmi pięknie, ale przywodzi mi na pamięć coś obrzydliwego. Znam pewnego nicponia, który tak samo się nazywa.
— Zounds! Znacie go?
— Nawet bardzo dobrze! — rzekł Sępi Dziób. — Osobiście i ze słyszenia.
— Naprawdę? Oddawna szukam tego łotra.

Sępi Dziób obrzucił go ostrym spojrzeniem.
— Szukacie? Hm, hm. Nie znaleźliście go jeszcze?
— Niestety.
— Hm, hm. Myślałem, że strzelcy mają dobrze oczy.
— Zdaje mi się, że mam wzrok nienajgorszy.
— Tak, ale mam wątpliwości, czy go umiecie używać.
Grandeprise zasępił się.
— Chcecie mnie obrazić?
— Skądże znowu! Usiądźcie w hamaku, ja usiądę na krześle. Powiem wam coś.
— Siadajcie. Słucham!
Sępi Dziób usiadł na krześle, splunął potężnie, odgryzł porządny kawałek gumy tytuniowej. Umieściwszy gumę w odpowiednim miejscu policzka, rozpoczął:
— Muszę wam po przyjacielsku powiedzieć, że uważam was albo za nieprawdopodobnego łotra, albo za politowania godnego matołka.
Grandeprise zerwał się błyskawicznie z hamaka, wyciągnął rewolwer, stanął przed Sępim Dziobem i zawołał groźnie:
— Piekło i szatani! Czy wiecie, jak się odpowiada na tego rodzaju obelgi?
Sępi Dziób skinął spokojnie głową.
— Strzelcy załatwiają tego rodzaju sprawy bagnetami lub kulą, oczywiście, o ile zarzutów nie można udowodnić.
— Mam nadzieję, że się wam nie uda przeprowadzić tego rodzaju dowodu, master!
— Pah! Schowajcie swój pistolet i posłuchajcie. Jeżeli nie będę miał racji, chętnie stanę do walki.
Grandeprise nie schował rewolweru; usiadł z ponurą miną w hamaku i odparł:
— Mówcie! Miejcie się jednak na baczności. O jedno słowo za wiele, a wpakuję wam kulę w łeb.
— Albo ja wam w łeb strzelę! — uśmiechnął się Sępi Dziób. — Mniemacie, jakobyście mnie znali, ale mylicie się gruntownie. Moja kula miała już dziś kilkakrotnie sposobność i powód do przebicia waszej głowy. Ale to do rzeczy nie należy. Odpowiadajcie szczerze. Byliście w Veracruz?
— Byłem.
— Tam poznaliście dwóch mężczyzn, sennora Veridante i jego sekretarza? Wczoraj przybyliście z nimi do Meksyku i pilnowaliście wieczorem bramy cmentarnej, podczas gdy tamci dwaj dokonali znieważenia zwłok i oszustwa?
Grandeprise wytrzeszczył oczy.
— Skąd te pytania? Tak, pilnowałem bramy, ale o znieważeniu zwłok, lub o oszustwie nie może być mowy.
— Jesteście przekonani?
— Przysięgam na wszystkie świętości.
— Chcę wierzyć. Dowodzi to, że nie jesteście łotrem, ale poprostu matołkiem.
Grandeprise miał znowu się zerwać, gdy Sępi Dziób dodał:
— Tylko spokojnie. Mam powody. Wasi obydwaj towarzysze zostali aresztowani, nieprawdaż?
— Niestety.
— Pragnąc ich uwolnić, powaliliście oficera?
Grandeprise przeraził się nie na żarty.
— Do kroćset! Skądże o tym wiecie? Poprostu fortel trapperski, z którego jestem dumny. Mam nadzieję, że, jako kolega, nie zdradzicie mnie.
— Nie jestem zdrajcą. Nie zazdroszczę w am również trapperskiego fortelu, z którego jesteście tacy dumni. Czy możecie mi powiedzieć, skąd znacie tego łotra, Grandeprise’a?
Zapytany spojrzał badawczo na towarzysza i rzekł:
— Cały świat wie, ze Sępi Dziób jest uczciwym człowiekiem i dzielnym westmanem. Tylko dlatego pozwalam, abyście ze mną w ten sposób mówili. Oświadczam, że pirat Grandeprise jest mi najzacieklejszym wrogiem. Szukam go od lat, aby się z nim ostatecznie rozprawić.
— Tak, tak, — rzekł Sępi Dziób z uśmiechem. — To zabawne. Szukacie go, a mieliście w ręku. Podczas gdy ja wraz z towarzyszami męczyłem się, aby go odszukać i pozbawić wolności, wy pomogliście mu do ucieczki.
Sępi Dziób przedstawił w krótkich słowach wywiedzionemu w pole strzelcowi historię hrabiego Rodriganda. Wysłuchawszy go z rosnącym zaciekawieniem, Grandeprise zawołał:
— Na Boga! Uratowałem również Pabla Corteja i jego córkę!
— Co? — zapytał Sępi Dziób ze zdumieniem.
— Tak. Teraz rozumiem wszystko! Bez mojej pomocy zginąłby w ślepocie, a ona zgniłaby w więzieniu.
— Musicie mi to opowiedzieć!
— Dobrze. Mam jednak wrażenie, że postępowałem głupio.
Grandeprise opowiedział, co zaszło od spotkania Corteja aż do chwili obecnej. Sępi Dziób słuchał z wielkim napięciem. Po chwili rzekł:
— Master! Cieszę się bardzo z odnalezienia was, teraz bowiem wiem, jak można będzie odszukać zaginionych. Dowiedzcie się, kim właściwie jest ten Antonio Veridante. — To nikt inny, jak Gasparino Cortejo!
— Nie może być!
Ależ tak. Szuka swego brata. Dziś wieczorem chciał włożyć trupa do pustej trumny żyjącego hrabiego. Schwytaliśmy go. Ale wyście go uwolnili.
— Powtarzam, że to być nie może!
— Pah! Chcecie wiedzieć, kto był sekretarzem tego Veridante, a właściwie Gasparina Corteja? Poczciwym sekretarzem jest człowiek, którego napróżno szukacie. To Henrico Landola, pirat Grandeprise we własnej osobie!
Strzelec oniemiał. Zeskoczył z hamaku na początku opowiadania. Z szeroko otwartymi ramionami, z rozdziawionymi ustami i rozszerzonymi źrenicami wyglądał jak wcielenie zgrozy.
— Co? — zawołał wreszcie. — To ma być Henrico Landola?
— Tak. Oszukał was, wywiódł w pole, zakpił sobie z was, nadużył waszego zaufania. A gdyśmy tego człowieka, tego diabła wcielonego wreszcie ujęli, postawiliście na kartę wolność i życie, by go uwolnić. Żmija będzie więc mogła w dalszym ciągu kąsać i zatruwać świat jadem!
Grandeprise oddychał z wysiłkiem.
— Poznałbym chyba swego przyrodniego brata!
— Ach! A więc to w dodatku taki bliski krewny?
— Tak. Pokrewieństwo to jest klątwą mego życia. Twierdzę stanowczo, że to nie był on!
— Pah! Nie zauważyliście, że obydwaj pomalowali sobie twarze? Jedynie wprawne oko mogło wykryć, że są uszminkowani.
Strzelcowi spadła wreszcie łuska z oczu.
— To zawikłana sprawa. Jesteście jednak strzelcem, tak jak ja, i dzielnym człowiekiem. Jesteśmy kolegami, mamy u siebie w sawanie swoje reguły i zwyczaje. Cóż nas obchodzą ustawy innych? Bądź co bądź dzięki wam wiemy, że należy szukać Corteja i pirata w klasztorze della Barbara w Santa Jaga.
Twarz Grandeprise‘a nagle się rozjaśniła:
— Mylicie się — rzekł. — Są znacznie bliżej. Nie uwierzycie nawet, jak blisko.
Sępi Dziób uśmiechnął się pobłażliwie.
— Macie rację, że nie uwierzę. A więc sądzicie, że Landola i Gasparino są w gospodzie? Czy możecie wejść do ich pokoju?
— W każdej chwili.
— Dobrze; zaraz się przekonamy.
— Obudzimy ich. Już ja się z nimi rozprawię!
— Nie obudzimy ich, bo ich nie ma wcale.
— W takim razie przyjdą.
— Przeczucie mówi mi coś złego. Chodźmy, zobaczymy.
Wzięli latarki i udali się na palcach do pokoju, zajmowanego przez Corteja i Landolę. Weszli bez trudu. Sępi Dziób miał rację — w pokoju nie było nikogo.
— Wrócą przecież! — rzekł Grandeprise.
— Tak przypuszczacie? Byliby? głupcami, gdyby wrócili. Z nadejściem dnia wieść, o fałszywym oficerze i zbiegłych aresztantach rozejdzie się po całym mieście. Rozpoczną się poszukiwania, wywiady. Ci dwaj są za mądrzy, by czekać, aż ich pochwycą. Już ich nie ma w mieście.
— Zostawiliby mnie tutaj?
— Dlaczego nie? Czy i na to mam dawać wam dowód? Patrzcie tylko.
Sępi Dziób oświetlił latarką podłogę, schylił się i wskazał na coś strzelcowi Grandeprise zapytał:
— Co takiego?
— Błoto uliczne. Dotknijcie. — I cóż?
— Jeszcze mokre i miękkie.
— Nie chcę się z wami spierać. Posłuchajcie mojej rady. Policja dowie się w ciągu krótkiego czasu, gdzie zbiegowie mieszkali. Jeżeli tu zostaniecie, rozprawi się z wami bez wielkich ceregieli.
— Macie rację. Odchodzę. Ale dokąd?
— Pójdziecie, oczywiście, ze mną.
Po upływie dziesięciu minut opuścili gospodę. Gdy przechodzili obok domu handlarza, sam właściciel stał przed bramą. Sępi Dziób skorzystał ze sposobności i zapytał:
— Macie dużo koni w stajni, sennor?
— Dziś tylko cztery — brzmiała odpowiedź.
— Możecie sprzedać jednego?
— Tylko jednego. Pozostałe są mi potrzebne. Sprzedałem dziś okazałą parę dwom nieznajomym z Queretaro. Mówili, że jadą do La Puebla.
Sępi Dziób poprosił, by handlarz opisał wygląd tych, którzy konie kupili, i doszedł do wniosku, że byli to istotnie Cortejo i Landola. Po krótkim targu Grandeprise kupił konia.
Sępi Dziób udał się ze strzelcem do gospody I kazał obudzić Roberta, który zdumiał się, usłyszawszy, co zaszło podczas jego snu. Postanowiono ruszyć natychmiast konno w ślad za zbiegami. Robert musiał jeszcze pomówić z panem Magnusem i alkaldem, nie mógł więc sobą dysponować. Grandeprise musiał ruszyć natychmiast. Towarzyszył mu Sępi Dziób. Postanowiono, że obydwaj będą czekać na Roberta i Petersa w miejscowości Tuła.
Okoliczność, iż Landola i Cortejo oświadczyli, że przybywają z Queretaro i mają zamiar udać się do leżącej w przeciwnym kierunku La Puebla, nie zmyliła, oczywiście, ani Roberta, ani Sępiego Dzioba.
Wiadomość o tym, co zaszło w nocy, rankiem zbiegła całe miasto. Policja rozpoczęła gorączkowe poszukiwania i, stosownie do przypuszczeń Sępiego Dzioba, stwierdziła wkrótce, gdzie zbiegowie mieszkali. Podejrzenie padło na Grandeprise‘a a nawet na Sępiego Dzioba. Odźwierny zeznał, że w nocy zjawił się jakiś obcy bogaty pan i zabrał strzelca, czy vaquera. Podał nazwisko, opisał wygląd. W czarnej księdze policji zanotowano — jako człowieka niebezpiecznego — sennora d‘Alepua Volnattario, właściciela olbrzymiego nosa. — —


W KLASZTORZE DELLA BARBARA

W kancelarii klasztoru della Barbara w Santa Jaga siedział stary Hilario, zatopiony w jakiejś księdze. Było to dzieło Luigi Regerdisa „Sztuka władania królami“. Tak się pogrążył w lekturze, że nie usłyszał wcale dwukrotnego pukania do drzwi. Dopiero gdy zapukano po raz trzeci, mocniej już i niecierpliwiej, niż poprzednio, spojrzał na zegar, zmarszczył czoło i, ściągnąwszy brwi, rzekł niechętnie:
— Wejść!
Na widok jednak wchodzącej do kancelarii postaci ustąpiły zmarszczki z czoła. Podniósł się z krzesła z miną, która nie pozostawiła wątpliwości, że jest z wizyty bardzo zadowolony. Stał przed nim niski, krępy człowieczek. Obrzękłe, pełne policzki świadczyły, że nie należy do amatorów postu; małe oczki świeciły mile i wesoło. Wyraz ten jednak mógł w każdej chwili przeobrazić się we wręcz przeciwny. Całe zachowanie się wskazywało, że człowiek ten świadomy jest swej godności.
— Witajcie, witajcie, sennor Arrastro! — rzekł Hilario, wyciągając do wchodzącego obydwie ręce. — Mówiąc szczerze, nie spodziewałem się pana.
— Przynoszę dobre nowiny.
— Skąd? Z głównej kwatery Juareza?
— O nie! Jakże mogą być dobre wieści z jaskini hieny?
— A więc wiadomości z obozu marszałka francuskiego?
— Także nie. Z głównej kwatery cesarskiej.
— Ach! Od samego cesarza?
— Nie. Cesarz jest trzciną. W mocnych rękach może wyrosnąć i rozwinąć się, bez opieki jednak lada podmuch wiatru zegnie ją w dół. — Przychodzę od wodza naszego związku i chcę zadać w jego imieniu kilka pytań.
— Jestem gotów odpowiedzieć. Może jednak pokrzepimy się czymś przy rozmowie:
Hilario otworzył po tych słowach małą szafkę i napełnił dwie szklanki. Trącili się i podnieśli szklanki do ust. Gość patrzył badawczo na szklankę. Widocznie chciał się przekonać, czy Hilario pić będzie naprawdę. Ujrzawszy, że starzec wychylił połowę swej szklanki, wypił również nieco słodkiego, mocnego napoju. Czyżby podejrzewał, że wino zawiera jakieś szkodliwe składniki? Czyżby uważał Hilaria, którego przywitał tak uprzejmie, za truciciela?
Postawili szklanki na stole i usiedli. Mały grubas rzekł:
— Możne mówić spokojnie? Nikt nas nie szpieguje?
— Nikt.
— I nikt nie podsłucha naszej rozmowy?
— Nikt. Ilekroć mam jakąś wizytę, na warcie stoi mój bratanek.
— Pomówmy więc o polityce, a raczej o pewnej sprawie politycznej...
Wzrok Arrastra padł na otwartą księgę, którą Hilario położył na stole. Wziął ją w rękę, spojrzał na tytuł, przerzucił kilka kartek, potem uśmiechnął się i skinął porozumiewawczo głową:
— Czyta pan tę książkę? Wiadomo panu, że jest w niektórych krajach zabroniona?
— Owszem. Ale autor uczy wspaniałej mądrości życia.
— W takim razie warto ją przeczytać. I ja ją znam. Przyznaję, że dała mi dużo zadowolenia. Jakie jest wasze zdanie o rozdziale, który omawia wybór środków, prowadzących do poskromienia władców?
— Hm — odparł starzec z przezorną rezerwą. — Mam wrażenie, że tutaj autor pozwala sobie na zbyt wielką swobodę.
Grubas obrzucił Hilaria badawczym wzrokiem i rzekł:
— We wszystkim nas i w każdym poszczególnym człowieku żyje duch Boży, który do każdego przemawia w zrozumiały dlań sposób. Nauki i prawidła, które daje jednym, nie nadają się dla drugich. Jest to filizofia okrutna, szydząca ze wszystkich ustaw, pozwalająca czynić każdemu to, co mu się podoba. Jest to apologia zła, zniszczenia.
Mały grubas pozornie zamyślił się i udawał, że jest cały pochłonięty tym, o czym mówił przed chwilą. W rzeczywistości milczał jedynie po to, aby zbadać, jaki skutek wywarły jego słowa na starcu. Pełna twarz Arrastra, promieniejąca zadowoleniem wewnętrznym, miała drapieżny wyraz. Jeśli imię zdradza i określa człowieka, to grubas był klasycznym tego dowodem.
Hilario mówił doń: — Arrastro. — Znaczy to mniej więcej: — Stworzenie skradające się — albo, ściśle mówiąc, coś w rodzaju drapieżnego zwierza. Człowiek ten skradał się do swojej ofiary rzeczywiście krokami drapieżnego zwierzęcia.
— Czy mogę uważać, że zgadza się pan na moją koncepcję?
Starzec wzruszył ramionami:
— W ogólnych zarysach — tak, a w szczegółach — nie. Pochlebia mi to, że każdy człowiek, a więc i ja, oświetlony jest blaskiem ducha. Okoliczność jednak, że oświetlenie to bywa różne, zależne od zdolności, zmusza mię do twierdzenia, że dwaj ludzie nie mogą mieć nigdy zdania identycznego, a tylko podobne w ogólnych zarysach. Z tego powodu muszę sobie zapewnić samodzielność myślenia i działania.
— Któż zamierza zaatakować pańską samodzielność? Mówi pan tylko, iż autor książki idzie za daleko. Ja zaś uważam za obowiązek przyzwoitości bronić go przed tym zarzutem.
— To był tylko sąd, a nie zarzut, — tłumaczył się krótko doktór Hilario.
— Cieszy mnie to nietylko ze względu na pana, ale i dlatego, że często musimy postępować w myśl zasad tej książki. Otrzymacie za chwilę dowód, że tak właśnie jest. Będziecie mieli sposobność dokazania czynu duchowego, z którego będziecie mogli być dumni, czynu, który zostanie sowicie nagrodzony.
— Jestem gotów przyjąć waszą propozycję.
Mały ujął szklankę, zwilżył wargi winem, rozsiadł się wygodnie w krześle i rzekł:
— Znacie stan naszego kraju; wiecie, czego ludzie tych samych poglądów, co my, oczekiwać mogą. A może uważacie, że zbawi nas Juarez?
— Skądże znowu! W żadnym wypadku.
— Może więc jesteście zdania, że zbawienie przyniesie Maksymilian Austriacki, lub któryś i przywódców, stojących zdala od naszych zasad, nie umiejących zaspokoić naszych żądań i wprowadzić w życie?
— Stanowczo nie.
— Dobrze. Zastanówmy się więc, czy istotnie nie ma już żadnych podstaw do nadziei. Jakie wasze zdanie o dalszej okupacji francuskiej?
— Francuzi będą musieli ustąpić.
— A co sądzicie o trwałości cesarstwa?
— Cesarstwo runie, skoro straci podporę — Francuzów.
— Cóż się potem stanie??
— Juarez dorwie się do władzy.
— Czy wiecie, jakie ten człowiek nie dawno rozpuścił o nas wieści? Oświadczył, że jest w kraju partia, którą możnaby nazwać partią diabła. Złożona z niewielu członków, odznacza się jednak energią i bezwzględnością, która nadaje jej cechy okrucieństwa i zgrozy.
Hilario milczał przez chwilę, uśmiechając się z zadowoleniem. Wreszcie rzekł:
— Ten Juarez nas zna. Sąd jego niezbyt daleko odbiega od rzeczywistości.
— Uważam go nawet za zupełnie trafny. Stąd wniosek, że nie możemy liczyć na żadne względy, prawo łaski, zlitowanie. Dlatego też podstawa naszej polityki powinna być następująca: innych odsunąć, Juareza usunąć.
— Więc uważasz pan to naprawdę za jedyne wyjście? Jeśli tak, to pożałowania jest to godna krótkowzroczność. Czy nie wiadomo panu, że dusza człowieka żyje i działa po śmierci? Gdy Juarez zginie, zjawią się inni, aby kontynuować dzieło jego ducha.
— Czuję, że macie jakiś określony plan, nie mogę jednak odgadnąć, o co wam chodzi.
— A więc powiem krótko i wyraźnie: cesarz Maksymilian jest nieszczęśliwym poczciwcem. Popełnił błąd, wierząc, że uszczęśliwi Meksyk, nie można jednak zaprzeczyć, aby nie cieszył się sympatią całego świata. Powinien abdykować. Ale to nie leży w naszym interesie. Musi go spotkać los znacznie gorszy, a sprawcą trzeba uczynić Juareza. Jednym słowem — Juarez musi się stać mordercą cesarza Maksymiliana.
Doktór zerwał się z krzesła.
— Do licha! Wtedy byłby istotnie zgubiony. Wtedy potępiłby go cały świat. Nastąpiłby kres jego kariery.
— Tak jest. A potem? Nie byłoby ani Napoleona, ani Austriaka, ani Juareza. Wygralibyśmy grę!
— Do tego jednak nigdy nie dojdzie... Nie znajdziemy człowieka, który skłoniłby Juareza do splamienia się przelaną krwią cesarza.
— Och, znam kogoś, kto do tego doprowadzić powinien i doprowadzi. Człowiekiem tym jesteś pan — doktór Hilario z Santa Jaga!
Trudno opisać wyraz twarzy starca. Widać było, że słowa Arrastra przeraziły go raczej, niż zaskoczyły.
— Do kroćset diabłów! Jakaż byłaby w tym moja rola? — zapytał bezradnie.
— Nic panu na myśl nie przychodzi? Tyle jest delikatnych, dowcipnych dróg i sposobów. Maksymilian ma słabą wolę, jest marzycielem. Namalujcie mu koronę, a będzie wierzył, że farba jest prawdziwym złotem. Dwóch ludzi wystarczy, aby się plan udał. Jednego już mamy. Drugim pan będzie.
— Ja? — zapytał Hilario, znowu przerażony. — Ja mam radzić cesarzowi, aby nie odchodził z Francuzami? Tego nie potrafię!
— Damy panu wszystkie środki, potrzebne do przekonania Maksymiliana, że macie rację.
— Nie uwierzy mi.
— Pan go nie zna, za to my poznaliśmy go na wylot.
— A więc mam opuścić Santa Jaga i udać się do Maksymiliana? Niepodobieństwo! Ważne sprawy zatrzymują mnie tutaj. Mam zobowiązania...
— Wystaw pan rachunek, my go wyrównamy.
— Uważam, że się nie nadaję do tego rodzaju przedsięwzięcia.
— Pan się myli. Nie wątpimy, że jest przeciwnie.
Hilario znalazł się w ogromnie kłopotliwym położeniu. Kłamał, że się nie nadaje. Myślał jednak o jeńcach, trzymanych w piwnicy, których trzeba było dozorować i żywić. Czyż mógł się ruszyć Z miejsca?
— Nie — rzekł. — Proszę zrezygnować z mojej osoby. Są przecież inni, którzy zasługują na wyróżnienie tego rodzaju.
— Ci inni mają swoje zajęcia. Przynoszę panu rozkaz zjawienia się w ciągu dziesięciu dni w stolicy.
— Przecież Maksymilian przebywa w Cuernavacca.
— Zaprosi pana do Meksyku. Jak pan widzi, wszystko jest przygotowane. O cofnięciu się nie ma mowy.
— Mimo to zmuszony jestem odmówić.
Arrastro wstał. Twarz jego nagle przybrała wyraz bezlitosny. Przeszył wzrokiem Hilaria.
— Chce pan naprawdę odmówić? Mimo ścisłego rozkazu?
— Okoliczności zmuszają mnie do odmowy.
— Zna pan zasady naszego związku?
— Owszem.
— Czegóż może się spodziewać ten, kto się waha? Kary śmierci!
— Kary śmierci? — zawołał Hilario, blednąc jak trup. — Któż ma prawo ją wymierzać? Nie uznaję jej!
— Pah! Uznał ją pan, wstępując do stowarzyszenia.
— Zostawcie mi przynajmniej czas do namysłu.
— Poco się namyślać, gdy wszystko już postanowione. Musi pan być tak samo ślepy i bezwzględnie posłuszny, jak każdy członek stowarzyszenia.
Starca przeszedł zimny dreszcz.
— W jaki sposób chcecie wpłynąć na Maksymiliana? — wyjąknął wreszcie.
— Hm. Powiem, jakkolwiek nie jestem zobowiązany do takiej szczerości... Ale, ale, przychodzi mi na myśl pewna sprawa, o której nie chciałem zapomnieć. Czy istnieje trucizna, zabijająca ducha?
Doktór był przekonany, że pytanie nasunęło się grubasowi zupełnie przypadkowo. Odezwał się w nim lekarz. Odpowiedział więc, nie przeczuwając nic złego:
— Hm, możnaby pomyśleć o kurara. Paraliżuje ośrodki nerwowe. Człowiek nieruchomieje, wpada w stan pozornej martwoty, ma jednak dokładną świadomość tego, co się z nim dzieje. Czuje każdy powiew, każde najdrobniejsze ukłucie igłą. W pewnej kombinacji kurara sprowadza śmierć, w innej tylko obłęd ducha, nie niszcząc ciała.
— Zna pan tę mieszaninę?
— Nie.
— Czy istnieje jeszcze jakaś trucizna, która sprowadza obłęd, nie rozkładając ciała?
— Nie — odparł Hilario wstrzemięźliwie.
— A jednak wymieniono mi niedawno nazwę tej trucizny. Nazywa się toloadżi.
— Toloadżi? — rzekł starzec z udanym zdziwieniem.
— Hm.
— Hm? Zna to pan?
— Nie. Nie znam.
— Dziwne. Bardzo dziwne. Toloadżi to przecież pospolita roślina.
— Być może, ale nie znam jej działania.
— Podobno działa niemal zupełnie tak, jak wilcze mleko. Kilka kropel tego magicznego płynu, bez smaku i bez zapachu, sprowadza nieuchronny obłęd; natomiast ciało pozostaje zdrowe i może przetrwać długie lata. Rośliną tą unieszkodliwiają się wzajemnie politycy, rywale, wrogowie i konkurenci. Przypuszczam, że słyszeliście, iż przy pomocy paru kropel toloadżu sprowadzono obłęd na kilka głów koronowanych.
— Nic o tym nie wiem — odparł starzec, nadrabiając miną.
— Opowiadają o pewnej cesarzowej, której lud nie znosił, bo została mu wraz z mężem narzuconą. W pewnym starym klasztorze mieszkał stary lekarz, który oddawał się gorliwie nauce medycyny i był specjalnym znawcą toloadżi.
Hilario zakaszlał.
— Trapi pana kaszel? — zapytał grubas szyderczo. — Jest pan chory?
— Nie.
— Nudzi pana moje gadanie?
— O nie!
— W takim razie będę opowiadał dalej. — Otóż do tego starego sennora przybyli dwaj mężczyźni i zażądali, aby im dał truciznę, która sprowadza obłęd. Nie ukrywali, że jest przeznaczona dla cesarzowej. Mimo to otrzymali ją, oczywiście po zapłaceniu pewnej wysokiej sumy, której wysokość jest mi nawet znana.
— Czy to nie bajka, nie wytwór fantazji? — rzekł starzec, któremu pot wystąpił na czoło.
— O nie! Cesarzowa została otruta. Trucizna działała powoli, przygotowując nadejście obłędu. Cesarzowa musiała odwiedzić drugiego cesarza, który decydował o jej koronie. Chciała go prosić o spełnienie pewnej prośby, cesarz nie spełnił jej jednak. Wkrótce potem straciła zmysły.
— Może choroba wynikła z rezultatu podróży?
— Tak mówiono i tak mówią dotychczas. Ale wtajemniczeni wiedzą, jak się rzecz miała. Nie przeczuwacie, kim są ci wtajemniczeni?
— Nie.
— Należy do nich kilku przywódców naszego tajemnego związku. I ja jestem wśród nich. Nie wie pan, o jakiej cesarzowej mówiłem?
— Przeczuwam — wykrztusił stary.
— Więc mogę nie wymieniać. A nie przeczuwacie, kto dawał i mieszał truciznę?
— Nie wiem.
— Trucizna zawarta była w flaszeczce z czarnego szkła.
Starzec stęknął ze strachu.
— Zamówiono ją w poniedziałek, a w piątek przywiózł ją sennorowi Ri...
— Na miłość Boską! — zawołał Hilario, podnosząc ręce.
— Cóż się stało?
— Nie mogę słuchać tego!
— Przecież jesteś pan lekarzem. Powinieneś mieć mocne nerwy.
— Mimo to słabo się robi człowiekowi.
— Wyobrażam sobie! — roześmiał się Arrastro. — Coby jednak czuć musiał teraz prawdziwy, sprawca? Sądzi pan, że władza poćwiartowałaby go, gdyby się dowiedziała o jego czynie?
— Czy są dowody?
— Owszem, są. Bądź pan spokojny. Ale odbiegliśmy od tematu... O czymże to była mowa?
Doktór otarł pot z czoła i rzekł:
— Mówiliśmy o rozkazie, który sennor miał mi zakomunikować.
— Tak, racja! No i cóż? Czy rozkaz jest panu miły?
— Hm, tegobym nie powiedział, — syknął Hilario przez zaciśnięte zęby.
— Ale nie jest niemiły?
— Nie — wykrztusił.
— Doskonale! Jestem z pana zadowolony. Nie będziemy więcej mówić o toloadżi i obłąkanej cesarzowej. Nie przypuszczam, ażebym był zmuszony do odgrzebywania tej sprawy. — W ogólnych zarysach poznał pan zadanie, które panu przypadło w udziale; szczegółowe instrukcje otrzyma pan w stolicy. Chciałbym jeszcze pomówić o kilku sprawach. Czy pan sądzi, że Juarez ma do cesarza jakąś osobistą urazę?
— Sądzę, że jest przeciwnie.
— Jestem również tego zdania. Mam na to dowody. Juarez będzie się starał ochraniać cesarza. Prowadzi z nim nawet tajne układy, by uratować Maksymiliana.
— Czy na dworze Maksymiliana są ajenci Juareza?
— Tylko jeden. Jest nim kobieta. I bardzo niebezpieczna. Piękna, sprytna, zwinna, chytra, jakby stworzona do roli tajnego agenta politycznego. Przejrzeliśmy ją na wskroś. Inni nie podejrzewają jej nawet. To entuzjastyczna zwolenniczka Juareza. Potrafiła jednak wpoić Francuzom przekonanie, że im sprzyja.
— Znałem i ja podobną kobietę.
— To rzadko spotykane typy. Ta, o której mówiłem, wywiodła w pole Francuzów i wydała Juarezowi Chihuahua.
Starzec zerwał się z miejsca.
— Do kroćset! Czy nie nazywa się przypadkiem Emilia?
— Tak — odparł Arrastro. — Nazywają ją sennoritą Emilią. Czy to ta, którą znacie?
— Tak. Gdzież teraz przebywa?
— W Cuernavacca.
— Czyżby miała dostęp nawet do cesarza?
— Nie. Ale pertraktuje z jego otoczeniem.
— Czy mam z nią wejść w kontakt?
— Oczywiście. Będzie pan musiał podjąć z nią walkę.
Stosunek Hilaria do całej sprawy zmienił się w jednej chwili. Pewność, że spotka Emilię, pogodziła go w zupełności z powierzonym mu zadaniem.
Obydwaj spiskowcy rozstali się po przyjacielsku. Tajemniczy grubas dosiadł konia i zaczął zjeżdżać z klasztornej góry. U jej podnóża spotkał dwóch jeźdźców, jadących pod górę. Konie mieli zmęczone, wyczerpane. Widocznie podróż znużyła ich bardzo. Zatrzymali się. Jeden zapytał:
— Powiedzcie, sennor, to miasteczko przed nami nazywa się Santa Jaga, a budynek na górze należy do klasztoru della Barbara, nieprawdaż?
— Tak.
— Zna pan klasztor? Czy nie mieszka tam w nim niejaki doktór Hilario?
— Oczywiście, że mieszka — odparł Arrastro, obrzucając obydwu badawczym spojrzeniem. — To dzielny lekarz. Jesteście chorzy?
— Nie. Skądże to przypuszczenie?
— Stąd, że się wam łuszczy skóra, że macie straszne zmarszczki. Ludzie z takimi zmarszczkami nie powinni się pokazywać otoczeniu, możnaby bowiem pomyśleć, że to nie rezultat choroby, a skutki sztucznych zabiegów. A objawy takie u dwóch ludzi naraz mogą zwiększyć podejrzenie. A Dios!
Grubas ruszył w dalszą drogę, mrucząc:
— Te łotry uszminkowały sobie twarze. Jadą do starego. Mam wrażenie, że łajdak knuje intrygi, o których nam nic nie wiadomo. Już my go od tego odzwyczaimy!
Obydwaj jeźdźcy nie ruszali się z miejsca, patrząc za nim.
— Ten człowiek domyślił się prawdy — rzekł Landola.
— Czy to istotnie takie widoczne? — zapytał Cortejo.
— O nie. Na waszej szmince jest kilka delikatnych, drobnych rys; tylko wprawne oko może je zauważyć.
— Z wami ta sama sprawa. Musimy się mieć na baczności.
Brama klasztorna była otwarta. W pobliżu znalazł się przypadkowo bratanek Hilaria, Manfredo; ofiarował się zaprowadzić ich do stryja.
Hilario spojrzał na przybyłych badawczo:
— Kim jesteście, sennores?
Zabrał głos Cortejo:
— Dowie się pan o tym po udzieleniu nam pewnych informacyj.
— Słucham.
— Czy nazwisko Cortejo jest panu znane?
Ostrożny starzec potrząsnął wolno głową i odparł:
— Nazwisko to jest mi znane.
— A osoba?
— Nie.
Cortejo spojrzał ostro na Hilaria i rzekł:
— To dziwne!
Lekarz ściągnął groźnie brwi.
— Zachowanie pana, sennor, jest co najmniej nieprzyzwoite. Wchodzicie tutaj i przesłuchujecie mnie, jak gdybym był przestępcą, a wy sędziami. Dziwicie się, że zachowuję wobec was rezerwę, a sami zjawiacie się zamaskowani, jakże możecie żądać, abym odpowiedział na wasze pytania?
— Zamaskowani? Nie rozumiem was?
— Naprawdę? Ach, sennor, mimo podeszłego wieku mam wzrok dobry! Niebezpieczna to rzecz zostawiać szminkę i puder zbyt długo na skórze. Trzeba twarz od czasu do czasu zmywać i smarować na nowo. Bądźcie łaskawi zmyć farbę z twarzy, potem pomówimy.
Wsunął Cortejowi gąbkę w rękę i wskazał na umywalnię.
— Oświadczam, że pan się myli — wtrącił Landola, ze złości tupając nogą o podłogę.
— Hilario wyjął z szuflady biurka jakiś drobny przedmiot. Potem podszedł do drzwi i, zasłoniwszy je sobą, rzekł:
— Nie powinniście się dziwić, sennores, że zdumiewa mnie wizyta ludzi o zamaskowanych twarzach. Gdy się umyjecie, przekonam się może, że to zwykły żart. Jeżeli tego nie uczynicie, będę musiał przypuszczać, że grozi mi niebezpieczeństwo, które się postaram usunąć przy pomocy odpowiednich środków.
— Niebezpieczeństwo? — zapytał Landola. — Nikt o tym nie mówi! Jakiż środek ma pan na myśli?
— Ten! — rzekł Hilario wyciągając rękę, w której trzymał długi rewolwer. Drugą rękę położył na dzwonku. — Jeżeli się będziecie opierać, wezwę pomoc — rzekł groźnie.
— Do stu tysięcy diabłów! — zawołał Landola. — Przecież i my mamy broń!
— Zanim ją zdążycie wyciągnąć, strzelę.
Landola zacisnął pięści.
— Niechże się stanie pańska wola, w imię szatana! — mruknął.
Podeszli do umywalni. Podczas gdy się myli, starzec lustrował dokładnie osobę Corteja. Po chwili na ustach jego pojawił się charakterystyczny uśmiech.
Landola i Cortejo stali już obmyci.
— No — syknął Landola. — Jesteś pan teraz zadowolony?
Słowa te wypowiedział tonem niezbyt uprzejmym; Hilario odparł jednak słodko:
— Tak, sennor.
— Obawiał się pan...
— O nie, byłem tylko ostrożny, — przerwał Hilario. — Czy może mi pan teraz wyjawić swe nazwisko?
— Nazywam się Bartholomeo Diaz, jestem hacjenderem w okolicy Parsedillo.
— A towarzysz pana?
— Zwie się Miguel Lifetta, jest adwokatem. Szukamy niejakiego Pabla Corteja, z którym mam proces. Sennor Miguel towarzyszy mi, nie mam bowiem żadnych prawniczych wiadomości i potrzebuję jego pomocy.
— Dlaczego zmieniliście panowie wygląd?
— Ponieważ chcieliśmy wystąpić wobec Corteja jako ludzie obcy.
— Dowodzi to, że jesteście bardzo sprytni. Nie wynika z tego jednak, aby inni nie byli sprytniejsi. Do tych innych zaliczyłbym przede wszystkim siebie. Co do waszej osoby, sennor, to podaliście się za hacjendera. Nie wierzę. Hacjendero wygląda zupełnie inaczej. Nie ma pan wcale oczu wieśniaka, czy hodowcy bydła.
— Jakież mam oczy? — zapytał Landola, rozbawiony znajomością ludzi, okazaną przez starca.
— Ma pan spojrzenie niezwykle przenikliwe. Oczy takie miewają strzelcy prerii i marynarze. Przysiągłbym, że jest pan marynarzem.
— Mylisz się sennor gruntownie.
— Zobaczymy. Powiedział pan ponadto, że pochodzi z okolicy Parsedillo. Przypadkowo znam to miasto i jego okolicę. Nie ma tam hacjendera imieniem Barthlomeo Diaz. Może był pan na odludnej wyspie pośród Oceanu Spokojnego?
Ton, w jakim starzec wypowiedział ostatnie słowo, zastanowił Landolę. Rzekł po chwili:
— Co chce pan przez to powiedzieć?
— Chcę powiedzieć, że sennora poznałem. Pan jesteś Henrico Landola, tamten zaś nazywa się Gasparino Cortejo.
Słowa powyższe wywarły na przybyłych niesłychane wrażenie.
— Nie, to nieprawda, — rzekł Cortejo.
— To fałsz — dodał Landola.
Lekarz potrząsnął głową.
— Nie wyobrażajcie sobie, sennores, że się wam uda wprowadzić mnie w błąd. Mówię prawdę. Mogę dowieść.
Z małej szufladki biurka wyciągnął jakąś fotografię i pokazał gościom.
— Piekło i szatani! — zawołał Landola.
— Przekleństwo! — krzyknął Cortejo.
Starzec rozkoszował się ich przerażonymi maskami.
— Nie znam tego człowieka! — rzekł Landola.
— I ja również! — dodał Cortejo.
— Naprawdę? Nic was w tej fotografii nie uderza?
— Owszem — rzekł Cortejo. — Jest trochę do mnie podobna.
— Tylko trochę?
— No, — wyjąkał Cortejo — może nieco więcej, niż trochę. W każdym jednak razie to nie ja.
— W takim razie sprawa między nami skończona.
Włożył fotografię do szuflady, zamknął i ciągnął dalej:
— Pomyliliście się. Była to fotografia adwokata Gasparina Cortejo z Manrezy, czy z Rodrigandy. W rezultacie nastąpiło rozczarowanie. Pożegnajmy się w zgodzie. A Dios, sennores!
Hilario, pożegnawszy ich skinieniem ręki, odwrócił się z uśmiechem, aby wyjść do przyległego pokoju. Przybysze spojrzeli po sobie bezradnie, wreszcie Cortejo rzekł:
— Zaczekajcie, sennor! Zechce mi pan jeszcze przed rozstaniem odpowiedzieć na jedno pytanie.
Lekarz odwrócił się ze zdumioną miną.
— Odpowiedzieć na pytanie? Pocóż to? Sądzę, że nie mamy już sobie nic do powiedzenia.
— Może się jednak mylicie, sennor. Czy fotografia, którą pan nam pokazał, jest własnością sennora?
— Tak. Otrzymałem ją przypadkowo od jednego z chorych, który mi ją darował.
— Czy wolno wiedzieć, kto to taki?
— Niejaki Mariano.
— Mariano? — zawołał Landola. — Cóżto za jeden?
— To rodowity Hiszpan. Przeszedł dziwne koleje losu. Nazywał się niegdyś Alfred de Lauterville.
— W jaki sposób poznał go pan?
— Pewien kolega przekazał mi go do wyleczenia.
— Lekarz?
— Tak, lekarz Zorski.
— Doktór Zorski? — zawołał Cortejo. — Czy wiadomo panu, gdzie się ten kolega znajduje?
— Owszem. Zna pan go może?
— Słyszałem o nim jako o...
Cortejo przerwał nagle, Landola ujął go bowiem za ramię i zawołał, obrzucając Hilaria nienawistnym spojrzeniem:
— Ani słowa więcej! Czyż nie widzicie, że starzec bawi się nami jak kot z myszą?
— Powiada sennor, że się z wami bawię? Zamieniliśmy role. To wy chcieliście się mną zabawić. Przecież nie ja do was przyszedłem, przecież wy ukrywaliście twarze pod szminką!
— Nie mogliśmy postąpić inaczej.
— Sennor jesteś kapitan Henrico Landola, tak?
— Do stu tysięcy świętych i diabłów! Wszystko mi jedno, niech się dzieje, co chce. Tak, jestem Henrico Landola!
— Doskonale! Sennor zaś jesteś Gasparino Cortejo, prawda?
— Tak.
— Nareszcie! Powiedzcie mi szczerze, co was sprowadza do Meksyku?
— Przecież wie pan o tym dobrze — odpad Landola. — Ale kto panu to zdradził, kto?
Z groźną miną uderzył pięścią w stół. Lekarz potrząsnął głową.

— To się wam na nic nie zda! Nie przestraszę się krzyków i hałasów. Musicie być grzeczni, jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś ode mnie. Zapamiętajcie to sobie.
Jestem u siebie w domu; przypuszczam, że zwrócicie się do mnie o niejedną informację i usługę. Dlatego uważam za zrozumiałe samo przez się, abyście odpowiedzieli na kilka moich pytań.
Landola założył nogę na nogę, zmarszczył czoło i rzekł:
— Pytaj, sennor!
— Tak, pytaj! Odpowiadać będziemy w miarę możności! — dodał Cortejo.
— Kto was do mnie przysłał?
— Strzelec Grandeprise — odparł Landola.
— Gdzieście go spotkali?
— W Veracruz u naszego agenta Gonsalwa Verdillo.
— Dokąd się później udał?
— Do stolicy. Przebywa tam dotychczas.
— Cóż robi?
— Łajdactwa, z powodu których kark złamie. Popełnił pan głupstwo, wysyłając tego człowieka. Ani uczciwy, ani pewny.
Starzec zapytał z uśmiechem:
— Czy uważacie, sennores, że jest mniej uczciwy od pirata?
— Do stu piorunów, tak! — ryknął Landola. — Uważacie, że pirat musi być szubrawcem i kanalią? O nie, pirat ze swoimi ludźmi zawsze postępuje uczciwie.
— A Grandeprise postępował inaczej? Był nieuczciwy wobec was? Mianowicie?
— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Nie znam pana.
— Nazywają mnie doktorem Hilario.
— To nie wystarczy. Nie wiemy, co o panu myśleć.
— Możecie się łatwo dowiedzieć.
— Taki właśnie mamy zamiar. Musimy wiedzieć, czyś sennor naszym przyjacielem, czy wrogiem.
— To jasne, że przyjacielem! Nie zauważyliście, że znam wasze tajemnice?
— Mam wrażenie, że istotnie wie pan coś niecoś.
— Coś niecoś? Pah! Wiem wszystko!
Dowiedziałem się wszystko od sennora Pabla i sennority Józefy.
— Jakże do tego doszło.
— Wiecie chyba dobrze, jak niebezpieczną grę polityczną prowadzili. Skazano ich na banicję. Życiu ich grozi niebezpieczeństwo. Ponieważ nie chcieli usłuchać rozkazu, poszukali bezpiecznego schronienia...
— Znaleźli je? — zapytał szybko Cortejo.
— Tak. Tu u mnie, w klasztorze.
— Chwała Bogu! — westchnął z ulgą notariusz. — Są tutaj?
— Oczywiście.
— Spadł mi kamień z serca. Czy mogę z nimi mówić?
— Rozumie się.
— Sennor, sprowadź ich więc jak najprędzej!
— Tylko nie tak gwałtownie, sennor, — rzekł lekarz. — Nie mogę sprowadzić ich do tego pokoju. Sądzicie, że sam tu mieszkam w klasztorze? Nikt nie powinien przeczuwać, że są tutaj.
— Ach, więc znajdują się w bezpiecznym ukryciu?
— W bardzo bezpiecznym. Prócz mnie nikt ich nie widuje.
— Gdzież ich pan umieścił?
— Pod ziemią.
— Do diaska!
— Nie było innej rady, sennor. Mają wszystkiego pod dostatkiem, nie wyłączając nudów.
— Temu już zaradzimy! Sennor, powiedz jednak, jak się to stało, że Pablo i Józefa zdradzili panu tajemnicę?
— Sprawa zupełnie prosta. Cortejo musiał wraz z córką uciekać. Bratanek mój należał do jego stronników, walczył po jego stronie i uratował Józefę od śmierci. Pomógł im w ucieczce, sprowadził tutaj. Wziąłem sennora Pabla i sennoritę Józefę pod swą opiekę i ukryłem przed pościgiem. Oczywiście musieli mi powiedzieć, kto ich ściga, abym wiedział, jak się mam zachować.
— Któż ich ścigał?
— Przede wszystkim wszyscy przeciwnicy polityczni. Stokroć groźniejsi są wrogowie osobiści: Zorski, Mariano, Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce i całe ich otoczenie. Brat pana zdecydował się zwierzyć przede mną ze wszystkiego i postąpił słusznie.
— Gdzież przebywa Zorski i jego towarzysze? — zapytał niecierpliwie Landola.
— Oh, niedaleko stąd, — rzekł starzec z uśmiechem.
— W głównej kwaterze Juareza?
— Nie. W mojej.
— W pańskiej? Nie mówi pan chyba o klasztorze?
— Ależ owszem.
— Co? — zawołał Cortejo, zrywając się z miejsca — Są tutaj?
— Ależ tak.
— Pan ich schwytał?
— Tak jest.
— Dzięki, stokrotne dzięki szatanowi! Jakże pan dokonał tego mistrzowskiego obrotu?
— Ach, sennores!
Starzec z dumą opowiedział o swoim triumfie.
— Wspaniale! unosił się Cortejo. — A więc musimy zejść na dół i zobaczyć ich?
— Rozumie się, sennor. Skoro przywitacie się z Pablem i Józefą, będziecie mogli zobaczyć jeńców.
— Ah, to dopiero będzie satysfakcja! Co też powiedzą na mój widok?
— A na mój? — zgrzytnął Landola.
— Będą się z pewnością bardzo cieszyć — szydził starzec.
— Ale posłuchajcie rzekł Landola. — W Polsce mieszkają osoby, które, zdaje się, wiedzą wszystko...
— Ah, — odparł Hilario — zgaduję... Hrabianka Roseta i wszyscy krewni Zorskiego i Helmera.
— Tak jest. Policzymy się z nimi później. Syn sternika Helmera przybył do Ameryki wraz z pewnym człowiekiem, zwanym Sępim Dziobem i jeszcze innym osobnikiem, aby wykryć nasze tajemnice. Chciałem włożyć trupa do pustej trumny starego hrabiego. Potrzebowaliśmy kogoś do pomocy, a ponieważ wysłaliście tego Grandeprise‘a, więc sądziliśmy, że można mu zaufać...
— Co za nieostrożność! — zawołał starzec.
— Oczywiście. Cóż jednak mieliśmy robić? Grandeprise zdradził nas przed Helmerem. Wyjęliśmy trupa z innej trumny, napadnięto na nas, gdyśmy kładli trupa do trumny hrabiego.
— To cud chyba, że was tu oglądam, — rzekł Hilario.
— Dlaczego?
— Przecież to najlepszy dowód, żeście uszli cało.
— Ma pan rację. Ale cała stolica wie o tym, co zaszło. A te przeklęte łotry, Helmer i towarzysze, dotrą aż tutaj.
— Skądże wiedzą, żeście się udali do klasztoru?
— Bez wątpienia powie im Grandeprise.
— Istotnie niemiła komplikacja — rzekł lekarz. — Mogę się dzięki temu znaleźć w przykrej sytuacji. Na wszelki wypadek trzeba sprzątnąć tych łotrów.
— Tak, usunęłoby to poszlaki. Ale zapomnieliśmy jeszcze o kimś. O tym przeklętym sir Lindsey‘u.
— Ach, ten Anglik? Prawda — przyznał starzec.
— Gdzież być może?
— Jako pełnomocnik Anglii należy zapewne do orszaku Juareza.
— W takim razie rozprawimy się z nim później. W tej chwili, zdaje się, w hacjendzie przebywają najgroźniejsi dla nas wrogowie. Trzeba będzie zawładnąć tym gniazdem os.
— Niełatwa sprawa — zauważył lekarz. — Hacjenda jest bardzo rozległa, zbudowana z cegieł.
— Cóż więc począć?
— Mam myśl — rzekł Cortejo. — Jesteście przecież lekarzem, sennor Hilario.
— Jaki to ma związek z hacjendą?
— Związek wielki i widomy. Musiałby tam ktoś pojechać... — Jak się przyrządza posiłek w takiej hacjendzie?
Hilario zmiarkował natychmiast, co Cortejo ma na myśli.
— Wodę do gotowania czerpie się zawsze z wielkiego kotła, wmurowanego w piec
— Doskonale. Więc plan moi da się zrealizować. Chodzi o to, aby ktoś rzucił proszek do tego kotła.
— Kogo posłać?
— Ja jechać nie mogę — rzekł Cortejo.
— I ja nie — dodał Landola. — Emma Arbellez poznałaby mnie natychmiast. Hm, — mruknął, patrząc badawczo na lekarza. — Nie wolno nikogo wciągać w tajemnicę.
— To rzecz zupełnie wykluczona.
— Więc jeden z nas. Pojechałby pan, sennor Hilario?
Zapytany potrząsnął głową, starając się ukryć niesamowity uśmiech.
— A dlaczegoż nie wy? — odpowiedział.
— Powiedziałem już, dlaczego nie mogę. Poznanoby mnie.
— Nie mogę się stąd oddalić. Czy ma pan jeszcze nieco szminki, dzięki której się panu twarz zmieniła, sennor Cortejo?
— Oczywiście, że mam.
— W takim razie może pan sam załatwić sprawę.
— Sennor, powierzyłbyś nam truciznę?
— Tak. Ale o tym później.
Na twarz Hilaria znowu zjawił się z trudem ukrywany uśmiech.
— Gdzieście zsiedli z koni? W mieście?
— Nie. W klasztorze.
— A więc konie wasze jeszcze tu stoją? Hm. Nikt nie powinien wiedzieć, że tu jesteście.
— Czy da nam pan jakie schronienie?
— Chętnie.
— U brata i u siostrzenicy?
— Od dziś będziecie mieszkać razem nimi, zanim was jednak do nich zaprowadzę, bratanek mój przyniesie posiłek. Jesteście pewnością głodni, nie chcę okazać się niegościnnym gospodarzem. Pozwólcie, abym się na jakiś czas oddalił.
Hilario wyszedł i polecił bratankowi przynieść gościom jadła i napitku.
— Muszę cię o coś zapytać, Manfredo.
Starzec skrzyżował ręce na piersiach i ciągnął dalej:
— Od lat służyłeś mi wiernie, nie pytając, poco robię to lub owo. Zawsze jestem z ciebie zadowolony, a od dawna już myślę nad tym, jak wynagrodzić twą żarliwość.
— Co za szczęście! — rzekł Manfredo z uśmiechem.
— Nie mówiłem o tym nigdy. Czekałem, aż przyjdzie odpowiednia okazja.
— Dziś dzięki tym dwóm gościom trafia się okazja?
— Tak.
— Co się stało? — zapytał Manfredo z zaciekawieniem.
Starzec spojrzał nań dziwnym wzrokiem.
— Czy chcesz zostać hrabią?
— Hrabią? — zapytał młodzieniec zdumiony. — Jesteś dziś w dobrym humorze, stryju!
— To prawda. Ale humor nie wpływa na moje zamiary. A więc, chcesz zostać hrabią?
— Jakim hrabią?
— Hrabią de Rodriganda.
— Wielkie nieba! Jest ich przecież czterech. Dwóch starych, uznanych za zmarłych, jeden młody który chce być hrabią, ale nim nie jest, i drugi młody, który nim również nie jest, chociaż być powinien.
Hilario wymienił nazwiska gości i opowiedział treść rozmowy. Gdy skończył, Manfredo zawołał:
— To nadzwyczajne! Jak myślisz postąpić? Mam nadzieję, że zamkniesz tych ptaszków razem z resztą. Zasłużyli na to bardziej od tamtych.
— Masz rację. Dając im zapłatę, myślę o tobie i o sobie. Stanie się to dziś jeszcze. Od jutra wszyscy, jeńcy pozostaną pod twoją opieką, wyjeżdżam bowiem do hacjendy del Erina.
— Do hacjendy? W jakim celu?
— Dowiesz się później.
— Jak długo zabawisz w hacjendzie?
— Pięć, sześć dni.
— Przez ten czas dam sobie z jeńcami radę.
— Będziesz ich musiał pilnować znacznie dłużej, gdyż natychmiast po powrocie wyjadę znowu. W przeciągu dziesięciu dni muszę być w stolicy.
Polecono mi ważną misję polityczną. Może zostanę ministrem, ty zaś hrabią Rodriganda. Czegoż chcesz więcej?
— Na miłość Boską, stryju, zaczynam wierzyć, że mówisz poważnie! Jakże to chcesz zrobić ze mnie hrabiego?
— To sprawa zupełnie prosta. Zajmiesz miejsce prawdziwego hrabiego.
— To znaczy Mariana? A dowody?
— Wymusimy je na jeńcach. Zostaw to już swemu stryjowi. Jeżeli Pablo Cortejo mógł zrobić ze swego bratanka hrabiego Rodrigandę, to mnie uda się o wiele łatwiej.
Manfredo przyniósł gościom półmisek z zimnym mięsem. Kiedy zaspokoili głód, Manfredo oświadczył:
— Chodźcie za mną, sennores! Stryj zszedł do podziemi, by wam pokazać jeńców. Zaprowadzę was do niego.
— Cóż się stanie z naszymi końmi i rzeczami?
— Nic im chwilowo nie grozi. Potem sam się nimi zaopiekuję.
Opieka polegała na tym, że sprytny Manfredo sprzedał obydwa konie i przywłaszczył sobie rzeczy Corteja i Landoli.
Manfredo szedł przez ciche krużganki. Za nim postępowali Cortejo i Landola. Schodzili po ciemnych schodach. Manfredo zapalił latarkę. Minęli kilka piwnic i znaleźli się wreszcie w sklepieniu, w którym czekał na nich Hilario.
— Nareszcie — rzekł przyjacielskim tonem.
— Tak, jesteśmy — odparł Cortejo. — Czy mamy zamieszkać w takiej piwnicy?
— Skądże znowu! Prowadzę was teraz do więzienia. Potem pójdziecie do mieszkania. Chodźmy!
Lekarz szedł pierwszy, za nim Landola, Cortejo i Manfredo. Na zakręcie Hilario wyciągnął z kieszeni jakieś zawiniątko, w kształcie tutki, jeden koniec zapalił, odwrócił się i dmuchnął w drugi koniec. W tejże chwili pobiegł naprzód, bratanek zaś odskoczył w tył. Na Corteja i Landolę padł blask płomieni. Chcieli coś krzyknąć, nie mogli jednak wydobył z siebie ani słowa. Mglisty dym zatamował im oddech. Po chwili padli bez zmysłów na ziemię.
Po jakimś czasie Cortejo odzyskał przytomność. Głowa mu ciążyła, nie mógł zebrać myśli. Zaczął dokoła szukać rękami i przekonał się ku najwyższemu zdumieniu, że jest przywiązany łańcuchem do kamiennej ściany.
— Wielkie nieba! — zawołał straszliwym głosem.
— Aha, jeden się obudził — rzekł ktoś z tyłu.
— Powiedział coś — dodał jakiś głos kobiecy z przeciwległej strony.
— Kto tam? — zapytał Gasparino.
— Tacy sami, jak ty, nieszczęśliwi jeńcy — odparł głos męski.
— Słyszałem rozmowę dwojga osób?
— Rozmawiałem z córką.
— Ktoś ty taki?
— Człowiek nieszczęśliwy. Więcej powiedzieć nie mogę, bo cię nie znam.
Cortejo nie oswoił się jeszcze z nową sytuacją.
— Do kroćset! Dlaczego mnie tutaj umieszczono? — zapytał.
— Aby was trzymać w niewoli — brzmiała odpowiedź.
— W niewoli? Mnie? Nie uwierzę!
— Dotknij muru i łańcuchów.
— Wielkie nieba! To chyba żart!
— Żart? O nie! Dręczyciel powiedział, że otrzymamy towarzystwo, które nam sprawi wielką przyjemność. Towarzystwo się zjawiło, nie widzę jednak przyjemności.
— Kogoż nazywacie dręczycielem? — zapytał Cortejo.
— Doktora Hilario. Jest on i waszym katem.
— Doktór Hilario? Ależ nie, to mój przyjaciel!
— Przyjaciel? A więc i tyś go obdarzył zaufaniem, tak samo, jak i my. Czy nie obezwładnił cię zatrutymi gazami?
Cortejo nie odzyskał jeszcze zupełnej świadomości.
— Przyprowadzili was tutaj, nie paląc światła — ciągnął głos nieznany. — Słyszałem jednak, że to był on i jego bratanek. Powiedz, kim jesteś!
— I ja nie mogę tego powiedzieć, zanim się nie dowiem, kim ty jesteś. Mówiłeś, że więżą nas we dwóch. Któż tu jest jeszcze?
— Przyprowadzono was razem. Jego przykuto do muru na prawo od ciebie.
— Ah! Czyżby to był Lan... — Cortejo opamiętał się w porę i, naprawiając swój błąd, ciągnął dalej: — Czyżby to był mój towarzysz?
— Przypuszczam.
W wilgotnej piwnicy rozległo się głębokie westchnienie. Landola zaczął się ruszać. Szedł pierwszy i pierwszy został oszołomiony trującym gazem, dlatego dłużej od Corteja leżał nieprzytomny.
— Ah! — jęknął, wyciągając się. Zadzwoniły łańcuchy, usłyszał ich dźwięk, zaczął nadsłuchiwać. — O — o — — o! — jęczał. — Cóż ko ma znaczyć?
— Henrico, Henrico, czy to wy?
— Henrico? — zapytał Landola głosem zmęczonym. — Henrico? Tak, to moje imię.
— Ah, na Boga, Henrico, czy to wy na prawdę?
Cortejo wymienił rozmyślnie imię Landoli.
— Henrico? — jęczał jeniec. — Kto to powiedział? Gdzie jestem?
— Jesteśmy jeńcami.
— Jeńcami? — jęknął wśród brzęku łańcuchów. — Cóż to tak dzwoni? Kto mnie ujął?
— To łańcuchy. Zwykłe łańcuchy!
— Dlaczegoż to, mój Cortejo?
Ktoś zawołał z przeciwległej strony:
— Cóż to za imię? Kto mnie woła?
Gasparino zapytał:
— Ciebie? Ciebie nikt nie wolał.
— Ależ przeciwnie! To było moje nazwisko. Ponieważ już padło, dowiedz się, kim jestem. Jam Pablo Cortejo.
Gasparino przeciągnął się tak gwałtownie, że zadzwoniły łańcuchy i kości.
— Piekło i szatani! — ryknął. — Teraz rozumiem wszystko. A wiesz, kim jest ten, który odzyskawszy przytomność, wymienił twe nazwisko? — To Henrico Landola!
Pablo Cortejo zadzwonił znowu łańcuchami, co było oznaką, że się przeraził.
— Henrico Landola? — zawołał bardzo głośno. — Kapitan morski?
— Tak, to — ja. Kapitan Landola.
— Czy być może? I to jeszcze? — zawołał Pablo, uderzając łańcuchami o mur. — Kimże ty jesteś, ty, który wszcząłeś ze mną rozmowę?
— Ja? Przeklinam cały świat! Nazywam się tak, jak ty. Jestem Gasparino, twój brat!
Rozległy się dwa okrzyki, jeden męski, drugi kobiecy. Potem wszystko ucichło. Pablo i jego córka Józefa zemdleli.

SĘPI DZIÓB W OPAŁACH

Załatwiwszy się w Meksyku z koniecznymi wizytami, Robert wsiadł na koń i opuścił stolicę w towarzystwie Petersa.
Jadąc bystro, dotarli w krótkim czasie do miasta Tuli. Tu przyłączyli się do nich Sępi Dziób i Grandeprise i ruszono w dalszą drogę.
Robert musiał sobie utorować drogę poprzez tłum żołnierzy. Najchętniej byłby spędził noc pod gołym niebem, w namiocie, ale obydwaj strzelcy odradzali to ze względu na sąsiedztwo niedyscyplinowanego wojska, gotowe do gwałtów, przed którymi chronią mury miasta.
Rozłożyli się obozem pod murem.
Tuż obok leżał oddział, składający się z jakichś trzydziestu kawalerzystów. Zuli mocny meksykański tytoń i rozprawiali o swoich przygodach wojennych. Rozmową kierował z wielką godnością stary sierżant.
Gdy Robert wraz z trzema towarzyszami rozłożył się w pobliżu, po żołnierzach poszedł pomruk.
— Czego chcą ci ludzie? zapytał jeden z nich. — Czy mają prawo tu biwakować?
— Czy mamy pozwolić, aby się obok rozkładały osoby cywilne? — mruknął drugi.
— Meksykańskie włóczęgi, to nie sąsiedztwo dla munduru! — oświadczył trzeci.
— Sierżancie, czy mamy na to pozwolić?
Zapytany pogładził głowę i odparł:
— Pożytku nam nie przynosi.
— W takim razie obowiązkiem waszym jest uwolnić nas od sąsiedztwa tych ludzi.
Widząc, że stary się waha, jakiś młody żołnierz rzekł:
— Boicie się może cywila?
Sierżant rzucił żołnierzowi miażdżące spojrzenie:
— Milcz, żółtodzióbie! Nosiłem bagnet, gdyś ty jeszcze latał bez spodni. Pokażę wam zaraz, jak te cywile uciekać będą przede mną.
Robert leżał na trawie z cygarem w ustach. Trzej pozostali rozłożyli się na brzegu potoku i pilnowali koni.
— Czego tu pilnujecie? Wstawać i wynosić się!
Sierżant wypowiedział te słowa do Roberta grzmiącym głosem, czyniąc ruch ręką. Robert odparł ze spokojem:
— Sierżancie, jaką kwaterę przeznaczono wam na noc dzisiejszą?
Oburzony starzec odpowiedział donośnym głosem:
— Co? pytacie o moją kwaterę? Jakim że to prawem? Czy nie wiecie, że wstać należy, kiedy się rozmawia z podoficerem Jego Cesarskiej Mości?
— Dobrze, wstanę, ale na waszą odpowiedzialność, — rzekł Robert ze swobodą. — Podkreślam, że robię to dla świętego spokoju i powtarzam pytanie: jaką kwaterą przeznaczono wam na noc dzisiejszą?
— To nie wasza sprawa!
— Owszem, moja. Jeżeli oddział wasz otrzymał rozkaz rozbicia tutaj namiotów, ustąpię chętnie. Jeżeli jednak macie kwaterę w mieście, zostanę, bo prawo moje do tego miejsca nie jest gorsze od waszego.
Stary spojrzał na młodzieńca ze zdumieniem.
— Coście wy za jeden? Zachowanie wasze każe przypuszczać, że się znacie na przepisach służbowych.
Podczas rozmowy sierżanta z Robertem zaciekawieni żołnierze otoczyli ich szerokim kołem.
— Umiecie czytać, sierżancie? — pytał Robert.
— Mille tonnerres! — zaklął stary. — Jak śmiecie wątpić?
— Pytam, ponieważ znałem wielu sierżantów, analfabetów. Choć mógłbym odwołać się do waszego komendanta, nie wzgardzę rozmową z wami. Czytajcie, kolego!
Wyciągnął z pośród papierów paszporty, sporządzone w języku francuskim, i wręczył sierżantowi.
— Nie wierzę, aby się tam znalazło co mądrego — mruknął stary. Podszedł do ognia, aby dokładnie obejrzeć dokumenty. Ledwie skończył czytać, wyprostował się jak struna i rzekł:
— Przepraszam, panie poruczniku! Nie mogłem przewidzieć.
— Trzeba było poinformować się naprzód. Gdzie jest wasza kwatera?
— W mieście.
— Zostanę więc tutaj. Możecie odejść.
Stary zrobił pół obrotu i pomaszerował na dawne miejsce. Dokoła rozległy się szepty.
— Dlaczego nie poszedł sobie? — zapytał jeden z żołnierzy.
— Ponieważ nie mamy prawa wypędzać go. To oficer, a ja go tak brutalnie potraktowałem. Szczęście, że jutro stąd odchodzimy.
— Jaka ranga?
— Porucznik.
— Tylko? Pah!
— Ale porucznik huzarów gwardyjskich! W dodatku jeszcze służy w sztabie jeneralnym.
Słowa te ostudziły nieco zapały. Żołnierze zaczęli pielgrzymować do miejsca, na którym leżał Robert.
Zjawił się między innymi pewien dragon, który brał udział w walkach na północy kraju. Dowiedziawszy się, co zaszło, obejrzał przybyszów.
— Sacrebleu! — zawołał zaskoczony. — Tego znam!
— Oficera? — zapytał sierżant.
— Nie. Tego drugiego, z długim nosem. Głowę daję, że walczyłem z nim twarzą w twarz. Pozabijał wielu naszych. Była to bitwa pod Cena Sonores.
Słowa te wywarły niesłychane wrażenie.
— Co takiego? Więc to wróg?
— Tak. Był u Juareza. To amerykański strzelec. Nazywają go Sępim Dziobem.
— A więc jest szpiegiem? — zawołał ktoś półgłosem.
— Czyś pewien, że się nie mylisz? — szepnął sierżant do dragona.
— Wykluczam pomyłkę. Pójdę po Mallou i Renarda. Walczyli razem ze mną. Poznają go.
Po chwili wrócił dragon w otoczeniu dwóch swoich kamratów.
— Oto Renard i Mallou — rzekł. — Niech poświadczą, czy mam rację.
— Chłopcy, — zwrócił się do nich sierżant — przypatrzcie się dobrze temu człowiekowi z długim nosem, który leży nad potokiem. Wasz kamrat twierdzi, że nos ten jest wam znany.
Obydwaj żołnierze spełnili polecenie. Renard rzekł:
— Parbleu! Znam tego łotra! To sławny strzelec amerykański Sępi Dziób.
— Należy do wojsk Juareza — dodał Mallou. — Wielu naszych padło od jego kul.
— Co? więc znacie go osobiście? — zapytał sierżant, który uważał, że należy ustalić dokładnie stan faktyczny tak ważnej sprawy.
— Nie mam wątpliwości, że to on. Wykluczam pomyłkę. Kto w życiu widział tę twarz, ten się nie pomyli, sierżancie.
— Hm — mruknął stary. Czy znacie któregoś z pozostałych?
— Nie.
— To zresztą nie ma znaczenia. Obowiązkiem naszym jest ująć tych ludzi.
Odszedł z trzema żołnierzami, którzy mieli świadczyć wobec jenerała. Tymczasem Robert wypoczywał spokojnie, nie przeczuwając nawet, co grozi jego osobie i otoczeniu.
Po upływie jakiejś pół godziny zjawił się capitaine de cavalerie w otoczeniu uzbrojonych żołnierzy.
Żołnierze, towarzyszący oficerowi, usunęli się nieco na bok. Tymczasem rotmistrz podszedł do Roberta, który podniósł się z murawy, zaciekawiony, czego też oficer francuski chcieć może od niego. Rotmistrz obserwował go przez chwilę w milczeniu, poczym zapytał:
— Monsieur, mam wrażenie, że nie jest pan stałym mieszkańcem tego miasta.
— Ma pan rację — odparł uprzejmie Robert.
— Jest pan w podróży?
— Tak.
— Niech mi pan powie, jaki jest cel pańskiej podróży?
— Udaję się do Santa Jaga, później do hacjendy del Erina.
— Ah, przypominam sobie tę nazwę. To zapewne ta sama hacjenda, która się tak doskonale nadaje do biwakowania.
— Tego nie wiem. Nigdy tam nie byłem.
— W jakim celu pan podróżuje?
— Jadę w sprawach osobistych. Mam nadzieję spotkać tam krewnych.
— Czy towarzyszące panu osoby należą do służby?
— Są to raczej przyjaciele.
— Aha. Hm. Przyjaciele. Czy jeden z nich nie nazywa się Sępi Dziób?
— Owszem.
— W takim razie proszę o pofatygowanie się ze mną do generała, który jest komendantem miasta.
— Cóż to ma znaczyć?
— Nie jestem upoważniony do udzielania w tym względzie informacji.
— Czy mam panu towarzyszyć jako jeniec?
— Nie chcę używać tego słowa. Generał polecił mi sprowadzić pana wraz z towarzyszami.
— Jesteśmy do pańskich usług, panie rotmistrzu.
— Dobrze. Proszę za mną!
Ujęli konie za uzdy i ruszyli pod eskortą żołnierzy i rotmistrza.
Przeklęta historia! Czego chcą od nas? — szepnął Sępi Dziób do strzelca Grandeprise‘a, wypluwając kawał tytoniu, na miejsce którego wpakował drugi o kolosalnych rozmiarach.
— Któż to wiedzieć może? — odparł zapytany. — Może podejrzewają, że jesteśmy szpiegami.
Minąwszy konne oddziały żołnierzy, dotarli do miasta i zatrzymali się przed główną kwaterą komendanta.
Generał zwrócił się przede wszystkim do Sępiego Dzioba i przez kilka chwil przyglądał się z wesołą miną jego niezwyklej twarzy. Potem rzekł:
— Nazwisko?
Sępi Dziób skinął uprzejmie głową i powtórzył:
— Tak, nazwisko.
Generał zdumiał się i zapytał ponownie:
— Nazwisko?
Wypowiedział to słowo tonem groźnym, lecz strzelec udawał, że groźby wcale nie wyczuwa.
— Oczywiście, że nazwisko — rzekł.
— Człowieku, co wyprawiasz? Pytam o nazwisko pana! — zawołał generał w pasji.
— Ach tak, chce pan wiedzieć, jak się nazywam? Nie miałem pojęcia. Stawiając pytania, kokietował pan przez cały czas mój nos. Ponieważ nosowi zawdzięczam swe imię, byłem pewien, że je pan zna. Tymczasem okazuje się, że zaszła omyłka.
— Do diabła! Przecież się samo przez się rozumie, że pytam o nazwisko!
— O nie! Gdy mi ktoś powie: — Czcigodny sennorze, niech pan będzie łaskaw powiedzieć swe szanowne nazwisko, — wiem, czego ode mnie chcą. Ale gdy ktoś mówi: — Nazwisko! — mogę tylko przypuszczać, że ma względem mego nazwiska diabli wiedzą jakie zamiary!
Generał nie wiedział, co sądzić. Czy ma przed sobą zuchwalca, czy człowieka ograniczonego?. Pohamował jeszcze wybuch gniewu.
— No, więc teraz już pan wie, że chcę usłyszeć nazwisko.
— Prawdziwe, czy przybrane?
— Prawdziwe.
— Prawdziwe? Hm. Z tym będzie trudniej — rzekł Sępi Dziób po namyśle.
Generał zmarszczył czoło.
— Jakto? Czy pan ma jakąś podstawę do tego, by nie posługiwać się prawdziwym nazwiskiem? To wzbudza podejrzenia!
— Z tym będzie trudniej — powtórzył Sępi Dziób lekceważąco. — Od tak dawna nikt nie nazywał mnie prawdziwym imieniem, że je prawie zapomniałem.
— Więc przypomnij pan sobie. No?
— Hm. Mam wrażenie, że się nazywam William Saunders.
— Skąd?
— Skąd się nazywam?
— Nie. Skąd pochodzicie? — zagrzmiał generał.
— Ze Stanów Zjednoczonych.
— A drugie nazwisko?
— Sępi Dziób.
— Ah! To nom de guerre! Chętnie nadają je sobie przestępcy. Któż pana tak nazwał?
— Towarzysze.
— Spodziewałem się. Mieszkali zapewne w tylnych kwaterach?
— W tylnych kwaterach? — rzekł Sępi Dziób ze zdumieniem. — Pierwszy raz słyszę pewne określenie. Brzmi obiecująco. Cóż ma oznaczać?
— Przypuszczam, że ludzie ci obawiali się światła dziennego.
— Ah! Zapewne mówi pan o opryszkach i im podobnej hołocie?
— Tak potwierdził generał.
— Pffttf, pffttf...!
Splunął tak blisko głowy oficera, że ten cofnął się z przerażeniem i, raczej zdziwiony, niż zły, zawołał:
— Człowieku, cóż ci strzeliło do głowy! Nie wiesz, z kim rozmawiasz?
— Owszem, wiem, — rzekł Sępi Dziób jowialnie.
— Zachowuj się więc pan odpowiednio! Któż był pańskim kompanem?
— Kompanem? Niech mnie wysmażą w smole, jeżeli wiem, co pan przez to słowo rozumie. Czy chodzi o moich towarzyszów?
— Tak.
— To dzielni, tędzy chłopcy, którym wszystko jedno, czy mają do czynienia z generałem, czy z papugami. Byli to strzelcy, trapperzy, squatterzy i Indjanie. Trzeba panu wiedzieć, że nie ma prawie strzelca w sawannie, któryby nie miał jakiegoś przezwiska. Jeden zapożycza je od jakiegoś przedmiotu, inny od jakiejś wady. Największą moją zaletą jest nos. Czyż można się dziwić, że te przeklęte bestie nazwały mnie Sępim nosem, lub Sępim Dziobem?
Generał nie wiedział, jak ma ocenić zachowanie się trappera. Przeszedł więc do sprawy właściwej:
— A więc jesteś pan strzelcem prerii? Czy zawsze zajmował się pan tylko myślistwem?
— Nietylko. Oprócz polowania, jadłem, piłem, spałem, cerowałem sobie spodnie, żułem tytoń i zajmowałem się podobnymi rzeczami.
— Mille tonnerres! Żartuje pan sobie ze mnie?
— Nie.
— Nie radziłbym? Zna pan Juareza?
— Owszem. Bardzo dobrze.
— Walczył pan pod jego rozkazami?
— Przeciw Francuzom? Tak. Oni walczyli przeciwko mnie, ja przeciw nim.
— Zabił pan jakichś Francuzów?
— Być może. Podczas walki trudno biegać za kulami i patrzeć, czy kogo nie trafią.
— Brał pan udział w bitwie pod Cena Sonores?
— Tak.
— Zna pan tych ludzi?
Generał wskazał na trzech żołnierzy, których zatrzymał jako świadków. Sępi Dziób przyjrzał się im badawczo:
— Owszem. Znam ich. Widziałem ich niedawno za miastem.
— A przedtem?
— Nie przypominam sobie. Zresztą, ani mnie to grzeje, ani ziębi.
— Ci trzej ludzie obserwowali was pod Cena Sonores.
— To możliwe.
— Twierdzą, że strzela pan bardzo trafnie.
— Tak? Bardzo mnie to cieszy! Dobry strzelec z przykrością dowiaduje się, że strzelał napróżno.
— Dosyć błazeństwa! — zawołał generał ze złością. — Chodzi tu o śmierć i życie!
Sępi Dziób zdumiał się.
— O śmierć i życie? Jakże to?
— Sam pan tego nie rozumie? Jeżeli tak, to należy się litować nad pana ubóstwem umysłowym. Strzelał pan do Francuzów, jesteś więc mordercą.
— Mordercą? — zapytał szybko Sępi Dziób.
— Tak. A z mordercami rozprawiamy się krótko.
— Racja. Pakuje im się kulę w łeb, lub wiesza na stryczku, — potwierdził Sępi Dziób. Któż mi jednak udowodni, że jestem mordercą?
— Już sprawa udowodniona.
— Oho! Jestem kombatantem, nie mordercą. Zaczyna mi coś świtać w głowie. Ci trzej widzieli mnie podczas bitwy; teraz poznali i donieśli.
— Istotnie. Dekret cesarski każe rozstrzeliwać buntowników.
— Buntowników? Pffttf, pfffttf!
Splunął nad głową generała, gasząc ciemną śliną jedną ze świec łojowych, które stały na stole.
— Ja mam być buntownikiem? — powtórzył. — Panie generale, czy będzie pan łaskaw przeczytać te papiery?
Wyciągnął z kieszeni kilka dokumentów i podał jeden generałowi. Rzuciwszy nań okiem, oficer zawołał:
— Ah, więc był pan amerykańskim kapitanem dragonów?
— Tak. Można nim zostać mimo długiego nosa.
Generał zwrócił się do Grandeprise‘a:
— Wasze nazwisko?
— Grandeprise.
— Skąd pochodzicie?
— Z Nowego Orleanu.
— Jesteście więc również obywatelem Stanów Zjednoczonych?
— Tak, byłem nim, potem na jakiś czas być przestałem, teraz jestem znowu.
— Jak to mam rozumieć?
— Jestem strzelcem, mieszkam na texaskim brzegu Rio Grande.
— Walczyliście pod Juarezem?
— Nie.
— Co tu robicie?
— Jestem w służbie u porucznika Helmera.
— A wy? — zapytał Francuz marynarza Petersa.
— Jestem marynarzem, nazywam się Peters. Mam w Meksyku załatwić pewną prywatną sprawę. Oto moje papiery.
— Tak.
— Protestuję przeciw tego rodzaju postępowaniu! — zawołał Robert z oburzeniem.
Następnego dnia powleczono gdzieś wszystkich czterech. Robert na próżno spodziewał się uwolnienia, na próżno żądał posłuchania — nikt nań nie zważał. Odzyskali wolność dopiero po upływie szeregu dni. Oddano im również zabrane rzeczy. Mimo pogróżek, generał nie odważył się postawić Sępiego Dzioba przed sąd wojenny.
Można sobie wyobrazić, jaka wściekłość ogarnęła całą czwórkę. Postanowiono wprawdzie zwrócić się do przedstawicieli swych państw, ale o nadrobieniu straconego czasu nie mogło być przecież mowy.
Ku swej rozpaczy podróżnicy musieli stwierdzić, że Cortejo i Landola im uszli. Zamienili wyczerpane konie na wypoczęte i ruszyli galopem ku Santa Jaga.

PIRNERO U CELU

Było późne popołudnie. Rezedilla siedziała przy oknie na swym zwykłym miejscu i cerowała.
Przy drugim oknie siedział Pirnero. Trzymał książkę w ręku, nie czytał jednak, lecz patrzył na zachodzące słońce.
W pokoju panowała niemiła cisza; ani Rezedilla, ani Pirnero nie chcieli jej przerwać.
Nareszcie stary chrząknął:
— Hm. Podła pogoda.
Rezedilla nie odpowiedziała.
Bardzo podła pogoda! — powtórzył po chwili.
Milczała nadal.
— No? — zawołał ze złością.
— Co, ojcze?
— Podła pogoda.
— Przeciwnie. Jest bardzo ładna.
Odwrócił głowę, spojrzał na nią ze zdumieniem, jakgdyby powiedziała coś niepojętego i mruknął:
— Co? Jak? Ładnie?
— Oczywiście. Popatrz tylko.
— Patrzyłem przez cały dzień, ale nic ładnego nie zauważyłem. Nikt nie przychodzi do gospody, nikt nic nie kupuje, nie ma z kim pogadać.
— Ach tak! Masz rację, przyjmując ten punkt widzenia. Nie ma nikogo — rzekła z pewnym smutkiem.
Tak, nawet — zięcia!
Pirnero spojrzał ostro na córkę. Pochyliła głowę; na twarz jej wystąpiły rumieńce.
— I cóż? — rzekł. Cóż powiesz o zięciu?
— No, gdzie masz rozum, słuch? Pamiętasz, ile wysiłku kosztowały mnie starania o zięcia?
— Tak — potwierdziła, nie chcąc pogarszać jego humoru.
— Był tu mały André. Przystojny, miły kawaler.
— Hm.
— Cóż mruczysz? Chłop w sam raz. Piwowar; Potem zjawił się następny.
Nie pytała, kogo ojciec ma na myśli. Zawołał więc:
— No? Następny! Wiesz, kto taki?
— O kim mówisz?
— O Sępim Dziobie?
— Tak. Był to sławny scout, wysłany przez lorda. Nie miałaby zgryzoty z powodu jego nosa; dziedziczyłyby go tylko córki, a nie synowie, córki bowiem dziedziczą cechy ojca, synowie zaś podobni są zwykle do matek. Potem zjawił się trzeci.
Pochyliła głowę jeszcze głębiej.
— No — mruknął — zjawił się trzeci. Któż to był taki?
— Myślisz o Gerardzie? — rzekła, zacinając się.
— Tak. Ten był najmilszy. Tobie także?
— Tak — szepnęła po chwilowym wahaniu.
— Do licha! Sławny człowiek. Dzielny, mocny, przystojny, przy tym łagodny, jak dziecko, skromny jak baranek. I bogaty!
Zacząłem sobie wyobrażać, że poprosi o twoją rękę.
Rezedilla milczała.
Był przecież taki słaby, kiedy odjeżdżał.
— Mówże, o co chodzi!
— Miał zamiar.... Chciał.... O mój Boże!
Przerwała w środku zdania. Utkwiła martwy wzrok w oknie. Była trupio blada; ręce przycisnęła mocno od serca.
Pirnero poszedł za jej wzrokiem. Otworzywszy okno, ujrzał jeźdźca, jadącego wolno po stromej ulicy. Za jeźdźcem szły cztery muły, obładowane towarem.
— Do kroćset bomb i kartaczy, to przecież on! — krzyknął oberżysta i wybiegł z gospody.
Życie wstąpiło znowu w Rezedillę. Opusciła ręce, po chwili podniosła je znowu do oczu. Popłynęły łzy ulgi.
— To on, to on, — zaszlochała. — Bogu niech będą dzięki. Nie chcę, aby mnie taką zobaczył, nie chcę...!
Czując, że w tej chwili nie umiałaby zapanować nad sobą i musiałaby paść Gerardowi na piersi, po biegła szybko na górę, do swego pokoju.
Pirnero wyszedł przed gospodę i wyciągnął obydwie ręce na powitanie gościa.
— Witam, witam serdecznie, sennor Gerard! — zawołał. — Gdzieście to byli?
— Dowiecie się o tym wkrótce, drogi sennor Pirnero. Pozwólcie, abym naprzód zsiadł z konia.
Był to dawny, prawdziwy Gerard. Na olbrzymiej postaci, prawie takiej, jaką się odznaczał Zorski, nie pozostał żaden ślad choroby. Ubranie miał podarte, co wskazywało, że doświadczył niezwykłych przygód. Opalona twarz wyglądała świeżo i jędrnie. Oczy błyszczały zdrowiem i siłą. Niktby nie odgadł, że niedawno jeszcze pasował się ze śmiercią.
— Witajcie, sennor Pirnero! — zawołał promieniejąc szczęściem. — Jakże się cieszę, że znowu jestem u was!
— Jak się ma sennorita Rezedilla? Czy jest wesoła?
— Wesoła? Niestety nie. Musiała sobie zepsuć żołądek, bo nic nie je. Chudycie, wzdycha po kątach, stęka, jęczy i płacze, jakgdyby wkrótce umrzeć miała.
Czarny Gerard znał Pirnera. Słowa starca nie działały też na niego tak, jak na innych.
— Gdzież jest teraz?
— W pokoju.
— Pozwólcie więc, abym się z nią przywitał.
Gerard wszedł do sieni, otworzył drzwi od pokoju i spojrzał do środka.
— Nie ma nikogo — rzekł.
— Ależ jest na pewno! — odparł stary.
— Gdzież się podziała? — zapytał Gerard z uśmiechem.
— Jest tutaj.
Pirnero wskazał na miejsce, na którym Rezedilla siedziała przed chwilą. Było puste.
— Jak mi Bóg miły, nie ma jej! — zawołał ze zdziwieniem. — Uciekła. To dopiero zachowanie! Do stu siarczystych piorunów! Cóżeście jej zrobili?
— Ja? Jakto?
— Nie znosi was!
— Trudno mi zrozumieć.
Cóż robić? Powiedzcie, drogi sennor Pirnero, czy mogę umieścić u was konia, muły i ładunek?
— Oczywiście.
— Wolałbym zostawić towar w zamkniętym miejscu.
— Ah, czy to rzeczy wartościowe?
— Owszem. Ołów.
— Ołów? Świetnie! Ołów jest poszukiwany. Dokądże go wieziecie?
— Chwilowo zostawię tutaj. Na górze, w Sierra, są pokłady ołowiu. Ponieważ w najbliższej przyszłości potrzebna mi będzie wielka ilość pieniędzy, pojechałem tam i zabrałem sporą porcję. Powinna mi wystarczyć.
— Mam nadzieję, że nie postawicie zbyt wysokiej ceny. Pocóż wam jednak tyle pieniędzy?
— Zgadnijcie.
— Lepiej powiedzcie sami.
— Dobrze! Chcę się ożenić.
Stary skoczył jak oparzony.
— Ożenić się? Nonsens!
— Skądże znowu? — odparł Gerard.
— Kiedyż to?
— Wkrótce.
— Z kim?
— Z pewną sennoritą, która mieszka niedaleko stąd.
— Czy straciliście głowę?
— Nie. Ale człowiek chciałby raz zakosztować szczęścia.
Pirnero zawołał swoich ludzi, po czym pośpieszył do kuchni, aby dać córce odpowiednie zlecenia.
— Gdzie Rezedilla? — zapytał starą służącą, która sama siedziała w kuchni.
— Nie wiem — odpowiedziała. — Słyszałam, jak szła po schodach na górę.
— Uciekła — rzekł. — Hm, nie biorę jej tego za zło. To jednak setny głupiec!
— Dlaczego? — zapytała stara, korzystając z tego, że pan w drodze wyjątku rozmawia ze służbą.
— Ponieważ się żeni — odparł.
— Oh, Madonna, czy to naprawdę takie głupie? To nie głupota wziąć sennoritę Rezedillę za żonę. Po pierwsze jest miła, po drugie przystojna, po trzecie zamożna, po czwarte...
— Po pierwsze, po drugie, po trzecie i po czwarte powinnaś trzymać pysk! — przerwał gniewnie.
— Nie dam mu Rezedilli za żonę. Choćby był od głowy do stóp ze złota, nie dostałby mej córki. Umyśliłem sobie kogoś innego za zięcia, jemu też ją oddam. Nie poto starannie ją wychowałem, aby wyszła zamąż za strzelca. Dostanie lepszego męża!
Cieszę się, że Rezedilla nie chce o nim słyszeć. Niech zostanie tam, dokąd uciekła. Gerard chciałby coś zjeść. Przyrządzimy mu posiłek bez pomocy Rezedilli.
Zakrzątał się w kuchni wraz ze starą.
Tymczasem służba zajęła się rozlokowaniem mułów i towarów Gerarda.
Gerard wszedł po schodach na górę. Stanąwszy przed drzwiami pokoju Rezedilli, który pozostawał mu żywo w pamięci, zapukał delikatnie. Usłyszawszy ciche: — Wejść! — otworzył drzwi. Rezedilla stała przy oknie. Piękne oczy były jeszcze wilgotne od łez. Zbliżył się.
— Czy masz mi za złe, sennorita, że ośmieliłem się przyjść?
— Nie — szepnęła.
— Ah, płakała pani?
— Trochę — rzekła cicho, uśmiechając się przez łzy.
— Gdybym znał przyczynę tych łez.....
Nie odpowiedziała. Ciągnął więc dalej:
— Gdy przybyłem, była pani na dole?
— Tak.
— I uciekła pani. Teraz zaś nie mówi pani ani słowa.
— Cieszę się, żeś przybył, sennor!
— Naprawdę? — zapytał, ujmując jej dłoń.
— Tak. Cieszę się bardzo.
— A jednak uciekła pani? Przede mną, czy tak?
— Tak — przyznała z wahaniem.
— Dlaczego?
— Nie chciałam, aby mnie pan zaraz zobaczył, bo, bo... Niech mi pan pozwoli nie odpowiedzieć!
Gerard spojrzał na nią badawczo.
— Dałbym jednak wiele, aby usłyszeć tę odpowiedź. Sennorita, błagam, niech pani powie!
Pochyliła główkę i rzekła nieśmiało:
— Nie byłam przecież sama.
— Nie była pani sama? Jak to mam rozumieć?
— Ojciec był na dole.
Ogarnęło go jakieś radosne przeczucie. Pochylił głowę.
— Dlaczegoż nie chciała pani, aby ojciec był świadkiem naszego przywitania?
Wyrwała ręce z jego dłoni, oplotła mu szyję ramionami i zawołała:
— Nie chciałem, aby widział, jak cię kocham, z jakim utęsknieniem na ciebie czekałam!
Mocny Gerard ledwie się powstrzymywał od wybuchu radości. Otoczył ją ramionami, przyciągnął do siebie i zapytał głosem, drżącym ze szczęścia:
— A więc to prawda?
— Tak — powiedziała, kładąc mu głowę na piersi. — Możesz w nią uwierzyć.
— Rezedillo moja! — przytulił ją mocniej. Po chwili odnalazły się ich usta i utonęli w długim pocałunku.
— Kochasz mnie więc, myślałaś o mnie? — szepnął.
— Myślałaś o zwykłym, biednym strzelcu.... O obcym, złym człowieku, który w ojczyźnie swej był....
— Nie mów już o tym nigdy! Bóg ci przebaczył! Bóg da ci szczęście!
— Ale co powie twój ojciec?
Na pięknej jej twarzy pojawił się figlarny uśmiech.
— Boisz się go?
— Prawie.
— Sławny strzelec boi się starego Pirnera?
— Tak — powtórzył z uśmiechem.
— Niechże i tak będzie! Nie jesteś przecież sam. Znajdziesz we mnie oparcie. Zresztą, ojciec jest w tobie formalnie zakochany.
Przed chwilą oświadczyłem ojcu, że mam zamiar się ożenić. Zapytał, z kim. Odpowiedziałem: — Z dziewczyną, która mieszkała niedaleko stąd. — Usłyszawszy, zaczął mi gwałtownie odradzać żeniaczki.
Rezedilla roześmiała się serdecznie.
— Ojciec jest przekonany, że się chcesz ożenić z inną. Wpadnie w bardzo zły humor. Gdzież jest teraz?
— W kuchni. Prosiłem, aby mi podał jedzenie.
— Nie będzie najlepsze. Gdzie chcesz mieszkać? W swoim dawnym pokoju?
— Tak!
Tymczasem w stołowym pokoju służąca zaczęła nakrywać. Gdy skończyła, Pirnero posłał na górę po Gerarda. Potem usiadł przy oknie tak, aby widzieć dobrze, co się dzieje na nakrytym stole. Już z góry cieszył się z nietęgiej miny gościa.
Gerard wszedł i usiadł przy stole z powagą. Chwycił widelec i wpakował w mięso. Musiał wytężyć siły, mięso było bowiem twarde, jak kamień.
— Delicje! — rzekł, oblizując się. — Jaka soczysta i miękka pieczeń. Cóż to za mięso, sennor Pirnero?
— Pieczone płuca cielęce — odparł gospodarz.
— Moja ulubiona potrawa! Wolę ją jednak na zimno. Schowam więc wasze mięso na później. W torbie od siodła mam jeszcze kawał mięsa bawolego, smażonego na ruszcie. Ogień się pali, sennor Pirnero?
— Nie — odparł ojciec Rezedilli, wściekły, że gość mu się wymyka.
Gerard nie dawał za wygraną. Otworzył drzwi do kuchni i rzekł:
— Ależ bucha jasnym płomieniem! Przyniosę swoją ćwiartkę mięsa. Sennorito Rezedillo, czy będzie pani łaskawa ją przyrządzić?
Stary rzucił w kierunku córki groźne spojrzenie; chciał, aby odmówiła. Ale Rezedilla podniosła się z krzesła i rzekła:
— Nie mogę odmówić, sennor, choć muszę przyznać, że mi żal naszej pieczeni.
W pokoju nastała cisza. Gerard znał naturę i przyzwyczajenia starego. Wiedział dobrze, że Pirnero nie wytrwa w milczeniu. Nie omylił się. Po pięciu minutach oberżysta zaczął skakać na stołku!
— Podła pogoda.
Gerard nie odpowiedział. Pirnero powtórzył więc:
— Podła pogoda!
Skoro i teraz nie odpowiedział, odwrócił się i zawołał:
— No?
— O cóż chodzi? — zapytał Gerard z uśmiechem.
— Podła pogoda. Co za upał!
— Można wytrzymać.
— Można? Do kroćset! Możecie sobie wyobrazić większą posuchę?
— Owszem. W Liano estacado były większe posuchy.
— Może. Ale dla naszej okolicy jest to klęska. Przeklęty kraj! Od czegóż jednak głowa na karku? Wyniosę się z niego.
Postanowienie to zaskoczyło Gerarda.
— Ah. Naprawdę? Dokądże to?
— Hm. Nie wiecie, skąd pochodzę? Z Pirny. Tam powrócę.
— Dlaczego?
— Ponieważ wczoraj otrzymałem stamtąd list. Mam tam kolegę szkolnego, który po długoletniej pracy doszedł do stanowiska tajnego wachmistrza sądu zamiejscowego. Ten rzeczywisty tajny radca prosi mnie listownie o rękę Rezedilli dla swego syna.
— Do licha! Zna ją?
— Głupie pytanie! Tacy dostojni ludzie żenią się zwykle na odległość.
— Daliście już odpowiedź?
— Owszem. Oświadczyłem, że się zgadzam. Dałem swe błogosławieństwo.
— Życzę szczęścia.
— Dziękuję — rzekł stary, kiwnąwszy protekcjonalnie głową.
— Ale, ciągnął Gerard — jak zamierzacie rozporządzić swoją posiadłością?
— Sprzedam ją. Na gospodę zawsze znajdzie się kupiec.
— Macie już kupca?
— Mam.
Stary nie myślał nawet o opuszczaniu Guadelupy, był jednak zły na Gerarda i chciał mu dokuczyć. Gerard odparł z najniewinniejszą pod słońcem miną:
— To szkoda. Przybyłem bowiem poto, by się dowiedzieć, czy nie macie na sprzedaż gospody?
— Co...? Wy...? Skądże to pytanie?!
— Znam pewnego kupca, któremu wasza oberża i fermy mleczne bardzoby odpowiadały.
— Gdzież ten kupiec?
— To obojętne. Przecież już macie innego.
— To nie powód do milczenia! Kiedy dwóch reflektuje, większy jest wybór. A więc, któż to taki?
— Ja sam.
— Wy —?!
— Ile żądacie?
— Sześćdziesiąt pięć tysięcy dolarów. Jeżeli zapłacicie tę sumę, będziecie mogli zabrać wszystko, nie wyłączając mieszczących się w składach zapasów.
Gerard pokiwał głową.
— Hm. Toby było niezłe. Niestety, nie rozporządzam taką sumą.
— Byłem tego pewien! Ileż macie?
— Dwanaście tysięcy dolarów.
— To drobiazg, prawie nic! Takimi sumami rozporządzają jedynie biedacy. A więc z naszego interesu nici, nawet gdybyście dostali kilkaset dolarów za ołów, który od was kupię.
— Tak, niestety. Ileż dacie za ołów?
— To zależy od gatunku.
— Jestem bardzo ciekaw.
— Pokażcie!
Gerard oddalił się w milczeniu. Po chwili wrócił z jednym workiem skórzanym.
— Dlaczego tutaj? — zapytał Pirnero. — Załatwimy interes w składzie.
— Wszystko jedno, bo i tak nie kupicie ołowiu.
Położył worek przed Pirnerem.
— A dlaczego?
— Nie będziecie mogli zapłacić.
Pirnero schylił się, aby obejrzeć metal. W tejże chwili odskoczył w tył. Zawołał:
— Przecież to złoto, szczere, najszczersze złoto. Nuggety wielkości orzechów włoskich!
— Do kroćset — zaklął Gerard z uśmiechem. — Cóż ja zrobiłem! Pomyliłem się. Napchałem worek nie ołowiem, ale nuggetami.
Pirnero skamieniał. Wyciągnął ręce, pełne nuggetów, i patrzył nieprzytomnie na złoto. Rezedilla, która przysłuchiwała się rozmowie w kuchni, teraz weszła do pokoju i przyglądała się złotu z równym zdumieniem co Pirnero.
— Pomyliliście się? — zawołał wreszcie. — Na miłość Boską, ileż waży ten worek?
— Sześćdziesiąt funtów — odparł strzelec.
— Każdy muł niósł takie dwa worki!?
— Tak.
— Do kogo to wszystko należy?
— Do mnie.
Pieniądze są mi potrzebne do zawarcia małżeństwa, o którym wam mówiłem.
— Niestety, niestety. Nie bierzcie mi za złe, sennor, ale muszę was ostrzec, że popełniacie niezmierne głupstwo. Mogliście dostać wcale inną żonę, a w dodatku tęgiego teścia.
— Nie przeczę, że to coś warte, — rzekł Gerard z uśmiechem. — Z początku szukałem dziewczyny, któraby mi przyniosła w posagu dobrego teścia, alem się spóźnił. Ojciec przyrzekł ją innemu.
— Nie znał was?
— Przeciwnie. Znał doskonale.
— W takim razie był głupi! Kto was zna, ten wie dobrze, ileście warci.
— Nie byłem tyle wart, co ten, który dziewczynę dostanie.
— Ah, naprawdę? Ojciec złowił tak grubą rybę?
— Bardzo grubą — oświadczył Gerard poważnie. — Kandydat jest rzeczywistym tajnym radcą.
Pirnero cofnął się i wybałuszył oczy na strzelca.
— Jak to rozumiecie? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, kim jest tamten człowiek.
— Mówicie o tamtym z Pirny?
— Tak.
— Czyście rzucili okiem na Rezedillę?
— O tak! Nawet obydwoma.
Stary wybuchnął:
— A wasza narzeczona?
— O sennor! Powiedziałem tylko, że chciałbym wziąć za żonę dziewczynę, która mieszka w pobliżu. Czyż córka wasza nie mieszka w najbliższym sąsiedztwie?
— A więc to był żart? — zagrzmiał Pirnero. — Takie figle mogą najdzielniejszego człowieka wtrącić w opresję! Zresztą, Rezedilla nie chce was wcale.
— Jesteście pewni?
— Tak! Ucieka od was.
— Cóż z tego? Pobiegłem za nią i zapytałem, czy uciekła z nienawiści, czy z miłości.
— Koszałki opałki! Żadna kobieta nie ucieka z miłości.
— Tak jednak było. Oświadczyła, że mnie kocha i że gotowa jest zostać moją żoną.
— Chodźcie, dzieci, niech was przycisnę do serca! Nareszcie mam zięcia, nareszcie! I w dodatku jakiego!
Uściskał ich gorąco.
Wieczorem, przy uroczystej kolacji, Pirnero przyszedł nagle do wniosku, że należy wyprawić się w podróż poślubną. Zaproponował, aby pojechano do szwagra, Pedra Arbelleza. Spotkają tam zapewne Zorskiego i towarzyszy. Gerard przyjął plan przyszłego teścia z wielką radością. Pewnym szkopułem była wyręka Pirnera w interesach. Postanowiono jednak rozejrzeć się za zastępstwem.
— Drogie dzieci, — rzekł — wspaniały to pomysł z waszej strony. To się dopiero zdziwią Pedro i Emma, gdy ich odwiedzę w towarzystwie — zięcia!



W POSZUKIWANIU

W jakiś czas później stary hacjendero Pedro Arbellez siedział przy oknie i patrzył na równinę.
Wyglądał zdrowo i dobrze. Odzyskał spokój i równowagę.
Ujrzał kilku jeźdźców, zbliżających się od północy. Na przodzie jechało dwóch mężczyzn i kobieta, z tyłu jakiś człowiek poganiał kilka koni, obładowanych towarem.
— Któż to być może? — zapytał Arbellez — starą piastunkę Marię Hermoyes.
— Zaraz zobaczymy — rzekła, patrząc w kierunku równiny. — Ci ludzie zmierzają ku hacjendzie, zapewne więc wkrótce tu staną.
Ujrzawszy zabudowania, jeźdźcy spięli konie i wjechali przez bramę na podwórze. Łatwo sobie wyobrazić zdziwienie Arbelleza na widok Pirnera oraz radość Emmy, gdy ujrzała Rezedillę i Czarnego Gerarda, którego poznała w Guadelupie.
Powitawszy się serdecznie, poczęli snuć opowiadania o wypadkach, które zaszły po walce pod Guadelupą. Goście spodziewali się zastać w hacjendzie Zorskiego i jego przyjaciół. Skoro posłyszeli, że zaginęli, ogarnęło ich przygnębienie.
Gerard słuchał opowiadania w milczeniu. Gdy Arbellez skończył, zapytał:
— Nie dają znaku życia?
— Nie.
— Szukano ich?
— Owszem, jednak bezskutecznie. Sam Juarez chciał zaginionych odnaleźć; posłał Sępiego Dzioba na zwiady. Sławny strzelec wrócił z pustymi rękami. Znalazł wprawdzie ślad i podążył za nimi do Santa Jaga, ale niczego nie dopiął. W Santa Jaga ślady zginęły.
— Hm. Więc udali się do Santa Jaga? To zawsze coś. Trzebaby jeszcze raz zacząć od początku.
— Któż ma się zająć poszukiwaniami?
— Oczywiście ktoś, kto się na tym zna. Ja sam wyruszę.
Zostawszy sam w pokoju, Gerard począł obmyślać plan działania. Zgasił światło, otworzył okno. Niebo było usiane gwiazdami.
Wydało mu się, że usłyszał szmer jakiś. Doświadczony znawca sawany nie lekceważył najmniejszego drobiazgu. Podszedł do okna i spojrzał w dół.
— Stać! Kto tam? — krzyknął.
Nie otrzymał odpowiedzi. Nieznajomy minął dziedziniec i pobiegł w kierunku parkanu.
— Stać, albo strzelę!
Ponieważ uciekający i teraz się nie zatrzymał, Gerard cofnął się od okna, aby chwycić swą zawsze nabitą strzelbę.
Przy świetle gwiazd nie mógł dojrzeć postaci uciekającego, widział jednak dokładnie, jaki zbieg obrał kierunek. Nacisnął obydwa cyngle. Krzyk się nie rozległ.
Strzały obudziły mieszkańców hacjendy. Gerard obszedł dom, by się dostać do przedniego wejścia. Płonęły w nim światła. Jakiś vaquero wybiegł na przeciw.
— Ah, sennor Gerard, szukają was. Myślą, żeście zginęli. Strzały wywołały popłoch.
— W jaki sposób można najprędzej zwołać służbę hacjendy?
— Nad drzwiami jadalni wisi dzwon. Uderzcie, a zjawią się wszyscy.
Zapalono latarnie. Ponieważ służba wylewała czasem wodę przez okno kuchenne, ziemia była nieco rozmiękła. Przy blasku latarni ujrzał Gerard wyraźny ślad stopy ludzkiej. Jakiś człowiek dostał się do kuchni, a potem z niej uszedł.
— Ktoś wszedł do kuchni nie przez drzwi. Widać po śladach, że to nie vaquero. Intruz miał stopę niewielką, ubraną w delikatne obuwie. Później odrysuję ślad na papierze. Może mi się przydać. No, chodźmy teraz do kuchni.
Po chwili wszedł wraz z domownikami i przeszukał dokładnie kamienną posadzkę. Potem oświetlił wszystkie kąty i stoły, wreszcie polecił Marii Hermoyes, aby sprawdziła, czy nic nie zginęło.
Stara oświadczyła po chwili, że wszystko w porządku.
— Nie rozumiem, — rzekła — czego tu chciał ten człowiek. Chyba nie dowiemy się o tym nigdy.
— Oh, — odparł Gerard — mam nadzieję, że będziemy wiedzieli za dwie minuty. Kto wyszedł z kuchni ostatni, sennorita?
— Ja.
— Czy miała pani w ręku jakąś buteleczkę?
— Nie.
— Hm. Do jakiej flaszki należy ten korek?
Gerard schylił się i podniósł mały korek, leżący na ziemi obok wielkiego kotła z wodą. Maria chciała go wziąć do ręki, ale Gerard nie pozwolił.
— Uwaga! W sprawach tego rodzaju nigdy ostrożność nie bywa przesadna. Niech pani obejrzy korek, nie dotykając.
— Nie mamy takiej flaszeczki.
— Hm — mruknął Gerard, raz jeszcze spojrzawszy na korek. — Jest dotąd mokry, a część, która tkwiła w szyjce, ściśnięta. Dałbym głowę, że ten korek przed pół godziną tkwił we flaszce. Złoczyńca zgubił go i albo nie szukał wcale, albo nie mógł znaleźć w ciemności.
— Cóż mu po flaszeczce? — zapytał Arbellez. — W każdym razie mamy trudny do zgryzienia orzech.
— Chwila namysłu, a rozwiążemy zagadkę, — zapewnił trapper. Podszedł do okna, aby je zbadać. Wszedł tędy — rzekł. — Na trzewiku miał trochę wilgotnej ziemi. Trochę błota zostało na oknie, trochę leży tutaj. — Oświetlił latarką kocioł z wodą, Obok widniała grudka lepkiego błota. — Sennor Arbellez, jaki wniosek stąd, że obok kotła leży grudka błota?
— Ten, że obcy stał przy kotle, — odparł hacjendero.
— Słusznie. Ale korek również leżał tutaj. Wnosić z tego można, że nieznajomy w kuchni odkorkował flaszkę. Zachodzą dwie ewentualności. Primo: Obcy człowiek włazi w nocy do cudzej kuchni, aby napełnić małą flaszeczkę wody z kotła. Cóż pan na to?
— Nikomuby to na myśl nie przyszło. Na podwórzu jest wody poddostatkiem.
— A więc secundo: Obcy człowiek wkrada się do cudzej kuchni z pełną flaszeczką, której zawartość chce wlać do kotła. Cóż pan na to?
— Na Boga, to być może! — zawołał Arbellez. — Cóż zawierałaby flaszeczka?
— Przyjrzałem się dobrze wodzie w kotle. Sennorita, czy gotowano wczoraj coś tłustego?
— Nie — odparła zapytana. — W tym kotle nie gotuje się potraw. Służy wyłącznie do nagrzewania wody. Kazałam go wczoraj wyszorować piaskiem. Po tym naleliśmy wody źródlanej. Powinna być zupełnie czysta.
— Na powierzchni zebrały się grupki drobnych, jasnych oczek tłuszczu. Nie macie pod ręką jakiegoś mizernego kota lub psa?
— Trucizna? — zawołał Arbellez. — Sprowadźcie starą głuchą sukę, przynieście dwa króliki!
Vaquerzy spełnili polecenie hacjendera. Gerard kazał złowić kilka oczek na kawałek chleba i rzucił zwierzętom. Po dwóch minutach zdechły bez żadnych objawów bólu obydwa króliki. Po upływie następnych trzech minut padła nagle suka. Zdechła na miejscu, również bez objawów bólu.
— Trucizna, naprawdę trucizna! — rozległo się dokoła.
— Tak — odparł Gerard. — To sok okrutnej rośliny, którą Indjanie z Kalifornii nazywają Menelbale — liściem śmierci. Słyszałem nieraz o straszliwym działaniu tej trucizny.
— Mój Boże, co za podłość! — zawołała stara Hermoyes. — Chciano kogoś z nas otruć!
Strzelec zaprzeczył ruchem głowy.
— Kogoś? — rzekł. — Myli się sennorita! Kto wrzuca truciznę do kotła, skąd wszyscy czerpią wodę, ten chce otruć wszystkich.
Słowa te wywarły przygnębiające wrażenie.
— Ma pan rację! Któż mógł być sprawcą?
— Nikt inny, jak Cortejo rzekła Maria Hermoyes.
— Tak, Cortejo, — potwierdził Czarny Gerard — albo też ktoś z jego ludzi. Przede wszystkim należy ustalić, że chciano otruć mieszkańców hacjendy. Pochwycę sprawcę. Będzie musiał się przyznać.
Skoro zaświtało, udali się wszyscy na dziedziniec, pod okno kuchenne. Gerard odmierzył dokładnie wielkość śladu na listku papieru. Potem zaprowadził przyjaciół na miejsce, w którym w nocy usłyszał parskanie konia i tętent kopyt.
Ruszyli ku potokowi. Na miękkiej ziemi zobaczyli wyraźne ślady, które można było odrysować.
— Nareszcie! — rzekł Gerard. — Teraz mam wszystko. Nie chcę tracić czasu i ruszam natychmiast w drogę.
Wrócił do swego pokoju po broń. Po chwili weszła Rezedilla, by się z nim pożegnać. Rozproszywszy jej obawy; opuścił hacjendę w towarzystwie dwóch vaquerów. — — —
Zdążając za śladem z nad potoku, jechali przez cały dzień galopem.
Nagle Gerard osadził rumaka..
— Tu się zatrzymał — rzekł, wskazując na wydeptany skrawek murawy. — Zobaczymy!
Zeskoczył z konia i zaczął przeszukiwać wydeptane miejsce.
— A tu widać ślad drugiego konia. Ciągnie na południe, a więc w kierunku, w którym jeździec jechał poprzednio. Jedźcie wolno za tym śladem.
Po dziesięciu minutach Gerard zatrzymał się przed domem. Zeskoczył z konia i wszedł do pokoju, w którym jakiś starszy człowiek leżał w hamaku i palił fajkę.
— Pan jest estanzjero sennor Marqueso? — zapytał Gerard, składając ukłon.
— Tak — brzmiała odpowiedź.
— Sprzedał pan wczoraj konia?
Gospodarz zerwał się z hamaku i zawołał:
— Sprzedałem? Nie! Ale mój kasztan gdzieś przepadł. Nie ma go od wczoraj.
— Kasztanek gdzieś przepadł? Hm. Może go skradziono?
— Być może. Zostałem sam. Wszyscy moi ludzie ruszyli na poszukiwanie konia.
Gerard opuścił śpiesznie pokój, wskoczył na siodło i ruszył galopem.
Po niedługim czasie dopędził obydwóch vaquerów. Opowiedział o swojej rozmowie z estanzjerem i oświadczył, że muszą teraz rozwinąć największą szybkość. Popędzili jak wicher.
Tuż pod Santa Jaga spotkali człowieka, który szedł powoli obok wózka ciągnionego przez wołu.
Gerard ukłonił się i zapytał:
— Jak daleko stąd do miasta?
— Kwadrans drogi.
— Znacie je dobrze?
— A jakżeby. Urodziłem się tam i tam mieszkam.
Gerard obserwował ślady wózka od rana. Zapytał więc:
— Przybywacie z północy? Spotkaliście po drodze wielu ludzi?
— Nikogo. A właściwie żadnego piechura.
— Ale jakiś jeździec was dogonił? Znacie go może?
— Hm — odpowiedział nieznajomy, uśmiechając się przebiegle. — Może i znam.
— Powiadacie może. Dlaczego „może“?
— Wiem, że ten sennor nie chciał, abym go poznał. Zatoczył koło, aby mnie ominąć.
— Któż taki.
Człowiek idący obok wózka znowu uśmiechnął się i rzekł:
— Mam wrażenie, że bardzo wam na tym zależy. Sennor, jestem biedakiem, a każda usługa zasługuje na nagrodę.
— Oto ją macie — rzekł Gerard, rzucając mu srebrną monetę.
— Dziękuję. A więc ten człowiek nazywa się doktór Hilario.
— Któż to taki?
— Lekarz klasztoru della Barbara, położonego tu w mieście.
— Lekarz? Ah, tak! — rzekł Gerard. — Czy jechał daleko od was?
— Niebardzo. Nie pozwala na to szerokość drogi.
— Owszem. Koń ma na prawej stronie pyska białą plamę.
— Dziękuję. Dobranoc!
Gerard ruszył wraz z towarzyszami do miasta. Setki myśli przelatywały mu przez głowę. Wreszcie rzekł:
— Dowiedzieliśmy się rzeczy bardzo ważnych. Jestem pewien, że morderca mieszka w mieście. Zajedziemy do venty i zostaniemy tutaj. — —

W PODZIEMIACH KLASZTORU

Doktor Hilario rozkoszował się przeświadczeniem, że morderczy zamach udał się. Nie przeczuwając, że śledzi go bardzo groźny przeciwnik, z nastaniem zmroku zatrzymał się przed bramą klasztorną i, zadowolony z rezultatów podróży, zsiadł z konia.
Podjadłszy sobie, Hilario przebrał się i udzielił bratankowi koniecznych instrukcyj. Zajęło to kilka godzin, poczem odjechał.
Bratanek stał przed bramą, dopóki odgłos kół nie umilkł. Potem udał się do pokoju stryja, aby wziąć klucze. Musiał przecież obsłużyć tajemniczych jeńców. Chcąc się dostać do pokoju, trzeba było minąć przedni dziedziniec. Brama była otwarta. Podszedł don jakiś człowiek. Był to mały, tłusty spiskowiec. Skradał się z chytrym uśmiechem na twarzy.
— Czy doktór Hilario jest w domu? — zapytał.
— Nie. Ach, sennor Arrastro, to pan?
— Tak, Manfredo, to ja. Stryj odjechał? Kiedy?
— Przed chwilą.
— Do licha! Dlaczego tak późno?
— Nie mógł prędzej. Przypuszczam jednak, że zdąży na czas.
— Możesz wejść do jego mieszkania?
— Mogę. Przecież mieszkam w nim podczas nieobecności stryja.
— Chodźmy więc, ale tak, by nas nikt nie spostrzegł. Chcę z tobą pomówić o pewnej ważnej sprawie. — —
Tymczasem. Czarny Gerard dotarł do miasta wraz z obydwoma vaquerami. W gospodzie Gerard przekąsił coś naprędce i postanowił wyjść, by zasiągnąć języka o klasztorze. Zgasiwszy świecę łojową, otworzył drzwi. W drzwiach trącił jakiegoś człowieka, przechodzącego przez ciemny korytarz.
— All devils! — jęknął potrącony.
— Nie moja wina rzekł Gerard lakonicznie. — Należało uważać.
— Co? Uważać? Do licha! Oto masz!
Wymierzył Gerardowi policzek tak siarczysty, że naszemu strzelcowi tysiąc gwiazd stanęło w oczach.
— Piekło i szatani! — zawołał. — Człowieku, czy zdajesz sobie sprawę, czegoś się dopuścił?
Ujął obcego lewą ręką za kark, prawą zaś wymierzył policzek równie mocny jak ten, który otrzymał. Rzucili się wzajem na siebie. Na odgłos uderzeń i razów otworzyły się pobliskie drzwi. Stanął w nich jakiś młody człowiek, przybrany w bogaty strój meksykański, z latarką w ręku.
— Co się tu dzieje? — zapytał ze zdumieniem, widząc obydwóch zapaśników.
— Nic — odparł jeden z nich. — Chcę tylko wymierzyć temu łotrowi dziewiąty policzek.
— A ja dwunasty! — rzekł szyderczo Gerard.
— Dlaczegoż to, Sępi Dziobie? — zapytał młodzieniec ze zdumieniem.
Latarka rzucała nikłe światło, dlatego obydwa koguty nie poznały się przy jej blasku. Na dźwięk jednak nazwiska, Gerard przestał walić i zawołał:
— Co takiego? Sępi Dziób? Czy być może?
Sępi Dziób przysunął przeciwnika do światła i ryknął:
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy! Jakieś czary diabelskie! Przecież to niemożliwe, abym w ciebie walił, jak w bęben.
— Skądże przybywasz?
— Z del Erina. A ty?
— Ze stolicy.
Młody człowiek wmieszał się do rozmowy
— Jakto? Panowie się znają? — rzekł wesoło. — Niech mi więc będzie wolno zapytać, kim jest ten sennor i dlaczegoście panowie wybrali taką formę przywitania?
— Cóż w tym dziwnego? — odparł Sępi Dziób. — Chciał wyjść z pokoju w chwili, gdy przechodziłem przez korytarz. Uderzył mnie drzwiami w nos. Dałem mu w twarz. On nie został dłużny. Bawiliśmy się na wzajem w mordobicie, dopóki nie przyszedł pan z latarką, sennor Robercie. W pokoju wam powiem, kto to taki. Chodź, stary!
Sępi Dziób wziął Gerarda pod rękę i wprowadził do pokoju. Wszyscy trzej opowiedzieli sobie, co ich sprowadza do Santa Jaga. Mówili lakonicznie nie trwoniąc słów.
— Gdzie jest Grandeprise i marynarz? — zapytał Gerard.
— Mają pokój na dole — objaśnił Robert.
— Szukamy jednego człowieka — doktora Hilaria. Czy znacie klasztor?
— Nie. Ale był tam Grandeprise.
— Wybierałem się właśnie na zwiady.
— Ja również. Przy tej okazji raczyłeś pogłaskać drzwiami mój nos — rzekł Sępi Dziób, szczerząc zęby. W tej chwili wszedł Grandeprise.
Po przywitaniu Gerard spytał go.
— Byliście kiedyś w pokoju doktora Hilaria?
— Nawet kilka razy. Stoi tam kanapa, kilka krzeseł, stół, biurko i wisi moc starych kluczy.
— Pocóż klucze?
— Niewiadomo.
— Hm. Klasztor posiada na pewno tajne zakamarki i krużganki. Jakże wyglądają te klucze?
— Mają wygląd starodawny.
— W takim razie jestem przekonany, że znajdziemy pod klasztorem, czego szukamy.
— Mówicie o naszych zaginionych?
— Tak, o ile ich nie zabito. Może znajdziemy również Corteja i Landolę.
— Na Boga, nie traćmy czasu! Musimy zbadać, dlaczego ten Hilario wtrąca się w sprawy Rodrigandów.
Uzbroiwszy się dobrze, opuścili ventę i ruszyli na górę klasztorną. Na górze usłyszeli dudnienie powozu, który po chwili ukazał się i znikł za zakrętem. Nie przeczuwali nawet, że w powozie siedzi człowiek, którego szukali.
Grandeprise wskazał pozostałym okno należące do pokoju starca. Brama stała otworem. Robert wszedł na dziedziniec. Usłyszawszy zbliżające się kroki, odstąpił wstecz i schylił się, aby przepuścić postać, która, minąwszy ich, niebawem zginęła w bramie.
Był to mały, gruby spiskowiec. Spotkał Manfreda na dziedzińcu i udał się z nim do pokoju Hilaria.
Przypuszczając, że Hilario jest tam, Robert uchylił drzwi, prowadzące do sypialni. I tu nie zastał nikogo. Już chciał wrócić do przedniego pokoju, gdy nagle usłyszał na dworze kroki dwóch osób. Raczej pod wpływem impulsu, niż obliczenia, cofnął się do sypialni i przymknął drzwi za sobą, nie zamykając ich szczelnie.
Zobaczył przez szparę, jak do pokoju wszedł jakiś grubas w towarzystwie młodzieńca o powierzchowności służącego. Jak wnosił z opisanego mu wizerunku Hilaria, żaden z nich nie był doktorem.
Grubas rozparł się wygodnie w krześle i zapytał:
— A więc stryj odjechał dopiero niedawno? Nie wiesz, co go tak długo zatrzymywało?
— Nie wiem.
Grubas obrzucił młodzieńca błyskawicznym, ostrym spojrzeniem i ciągnął dalej:
— Jesteś jedynym krewnym Hilaria, co?
— Tak. Jedynym.
— Należałoby więc przypuszczać, że ma do ciebie zaufanie.
— Istotnie.
— Czy wiesz, poco stryj wyjechał do stolicy?
— Ma się postarać, aby cesarz nie odszedł razem z Francuzami, aby Juarez sądził i skazał Maksymiliana.
— Słuchaj więc. Muszę dziś w nocy odbyć daleką przejażdżkę konną w tej sprawie. Jeżeli będziesz równie wierny, jak stryj, nie minie cię nagroda. Idę teraz. Oto polecenie dla przywódcy wojsk. Wręcz mu je, gdy przyjdzie. Dobranoc.
— Odprowadzę pana do bramy — rzekł Manfredo, chowając papiery. — Boję się, czy nie jest zamknięta.
Ledwie zdążyli opuścić pokój, wszedł Robert. Pośpieszył ku oknu, otworzył i rzekł półgłosem:
— Jesteście?
— Czekamy — odezwał się Gerard. — Cóż nowego?
— Doktór wyjechał. Wszystko w porządku. Zachowujcie się spokojnie. Czekajcie na mnie, ale cofnijcie się nieco. Ktoś będzie obok was przechodzić.
Zamknął okno i wsunął się do sypialni.
Manfredo wrócił po upływie kilku minut i, pogrążony w rozmyślaniach, zaczął odmierzać krokami pokój.
Robert miał zamiar wyjść z sypialni, pochwycić Manfreda i zmusić go do wyjaśnienia prawdy. Zauważył jednak, że Mafredo ma przy sobie kilka kluczy. Ta okoliczność wpłynęła na zmianę planu.
Bratanek Hilaria schował klucze, zapalił ślepą latarkę i wyszedł z pokoju, nie zaryglowując drzwi. Zaraz po nim wszedł do pokoju Robert, wziął ze świecznika jedną z płonących świec i wyciągnął nóż. Otworzywszy drzwi, jak mógł najciszej, zobaczył, że Manfredo zstępuje z drugich schodów. Zamknął więc drzwi i poszedł za nim.
Światło latarki padało naprzód.
Ponieważ było ciemno, musiał iść tuż za Manfredem, jeśli nie chciał stracić go z oczu. Na wypadek, gdyby Meksykanin się odwrócił, zdecydowany, był przypaść do ziemi.
Minęli szereg drzwi, których Manfredo nie zamykał. Przeszli przez kilka wilgotnych krużganków. Meksykanin nie odwrócił się ani razu. Krużganek, w którym się teraz znaleźli, miał kilkoro drzwi. Przed jednymi Manfredo się zatrzymał. Odsunąwszy dwa mocne rygle żelazne, otworzył zamek i wszedł.
Robert nie wiedział, czy to nowy krużganek, czy więzienie. W pierwszym wypadku należałoby iść dalej, w drugim nie ruszać się z miejsca. Zaczął nadsłuchiwać. Ah, jakaś rozmowa! Więc te drzwi zamknęły więzienie. Podkradł się bliżej na palcach. Nikt go nie usłyszał.
— Pozostała panu tylko jedna droga ratunku — rzekł Manfredo.
— Jaka? — zapytał ktoś z pod ściany.
— Wie pan chyba dobrze, że zamknięty tu Mariano jest prawdziwym pana bratankiem, obecny zaś hrabia Alfonso tylko synem Gasparina Corteja?
— Tak.
— A więc stawiam dwa warunki. Jeżeli je pan spełni, wszyscy odzyskają wolność.
— Słuchamy.
Słowo to rzucił stary hrabia Fernando. Manfredo ciągnął dalej:
— Przede wszystkim złoży pan deklarację, że Alfonso jest oszustem, i każe go wraz z rodziną ukarać.
— Gotów jestem podpisać każdej chwili.
— Ale to nie wszystko. Mariano musi zrezygnować z tytułu hrabiego. Będzie pan musiał oświadczyć, że to ja jestem chłopcem, którego porwano i usunięto.
Więźniowie oniemieli ze zdumienia.
— Odpowiadajże pan! — zawołał Meksykanin tonem rozkazującym.
— Ah, — rzekł don Fernando — chcesz zostać hrabią Rodriganda?
— Tak jest — odpowiedział zapytany z bezczelną szczerością. — To mój warunek.
— Nigdy się nań nie zgodzę.
— W takim razie nikt z was nie ujrzy światła dziennego! Daję panu pół godziny do namysłu. Jeżeli po upływie tego czasu nie powie pan „tak“, nikt z was nie otrzyma ani jadła, ani napoju i wyginiecie wszyscy marnie.
— Bóg nas ocali.
— Don Fernando, niech pan nie rozmawia z tym młokosem! — odezwał się Zorski.
— Co? Nazywacie mnie młokosem? Oto zapłata!
Podszedł do Zorskiego skutego łańcuchem, i zamierzył się; nie zdążył jednak uderzyć, ponieważ ktoś chwycił go za ramię. Odwrócił się przerażony, i ujrzał parę błyszczących oczu oraz lufę rewolweru. Trupia bladość pokryła jego oblicze.
— Kto to jest? Czego tu chcecie? — wybełkotał w osłupieniu.
— Zaraz się dowiesz! — rzekł Robert. — Na kolana! — Powalił go na ziemię. — Chodź, młokosie, nałożymy ci obrożę, abyś nie uciekł!
Po tych słowach zdjął lasso, którym miał przepasane biodra, i otoczył nim korpus i ramiona Manfreda. Bratanek Hilaria nie miał przy sobie broni. Znieruchomiał z przerażenia i, nie stawiając najmniejszego oporu, pozwolił się związać.
Robert, odetchnąwszy pełną piersią, zawołał radośnie:
— Chwała Bogu! Nareszcie mi się udało. Jesteście wolni!
— Wolni? — rozległo się dokoła. — Kimże jesteś sennor?
— Dowiecie się później. Przede wszystkim trzeba się wydostać z tej śmierdzącej nory. Będziecie mogli iść?
— Owszem — rzekł Zorski.
— Jak się otwierają wasze łańcuchy?
— W kieszeni tego człowieka leży mały kluczyk, który je otwiera.
Robert zdjął wszystkie łańcuchy. Chcieli mu paść w objęcia, lecz oparł się temu, choć łzy radości płynęły rzęsiście z oczu.
— Jeszcze nie teraz! Jesteście wszyscy razem? A może gdzieindziej są jeszcze jacyś towarzysze niedoli?
— Jesteśmy wszyscy — potwierdził Zorski, który zachował zimną krew.
— Lecz Cortejo i Landola muszą być również tutaj.
— Ma pan rację. Są obydwaj Cortejowie, Landola oraz Józefa Cortejo.
— Chwała Bogu! Wprawdzie to dla mnie zagadka, mam jednak nadzieję, że wkrótce ją rozwiążemy. Chodźcie ze mną na powietrze!
Odebrał związanemu Manfredowi wszystkie klucze, rzucił go w kąt i chwycił latarkę. Wyszedł na korytarz, za nim zaś jeńcy. Zamknął i zaryglował drzwi i ruszył na czele gromadki, trzymając się ścieżki, po której przybył z Manfredem. Poruszali się wolno, niektórzy bowiem z osłabienia słaniali się na nogach.
Zorski ujął Roberta za rękę i poprosił:
— Możemy tu odpocząć, sennor! Wymień pan nam swe imię.
— Zgoda, niech się stanie, — rzekł Robert głosem wezbranym łzami wzruszenia. — Przede wszystkim jednemu z was chcę odkryć swe nazwisko.
Rozejrzał się dokładnie po brodatych twarzach. Ująwszy ręce kapitana, zapytał:
— Czy starczy ci sił do wysłuchania prawdy?
— Tak.
Robert zarzucił mu ręce na szyję i, łkając głośno, zawołał:
— Ojcze, drogi, kochany ojcze!
Kapitan milczał. Leżał w objęciach syna napół przytomny. Pozostali milczeli również. Wreszcie Zorski przerwał ciszę drżącym głosem ze wzruszenia:
— Robert? Czy być może Robert — — Helmer?!
— Tak, wuju Karolu, to ja. —
— Mój Boże, jakie szczęście, jaka łaska! — zawołał Zorski. — Nie chcę pytać, jakim cudem nas odnalazłeś i jak ci się udało nas uratować: Jedno mi tylko powiedz: co się dzieje w Zalesiu?
— Wszyscy zdrowi.
Roberta oplotły czyjeś ramiona.
— Ah, to ty, stryju Grzmiąca Strzała? — zawołał radośnie.
Wszyscy przyciskali go do serca, każdy chciał ucałować.
— Niepodobna, abyś tu był sam, — rzekł wreszcie Zorski.
— W klasztorze jestem sam zupełnie. Lecz za murami klasztoru stoją towarzysze: Czarny Gerard, Sępi Dziób i strzelec Grandeprise. Ale chodźmy na górę! Niebezpieczeństwo nie minęło. Kto wie, czy ten szatan Hilario nie ma pomocników. Musimy zachować jak największy spokój.
Przybyli do mieszkania starca. Było już późno. Klasztor spał. Ponieważ dozorcy, czuwający nad chorymi, mieszkali w innym budynku, nikt nie zauważył pojawienia się uratowanych jeńców.
Robert otworzył okno i zawołał półgłosem:
— Gerardzie, czy zaszło co u was?
— Nie. A co u was słychać?
— Wszystko w porządku. Rzućcie lasso. Wdrapiecie się po nim. Jedyna to droga, gdyż wszystkie drzwi pozamykane.
Gerard rzucił lasso, Robert je pochwycił. Kiedy odpowiednio umocował powróz, wszyscy trzej wdrapali się do pokoju. Na widok tej licznej kompanii zdumieli się niezwykle.
— Do licha! — zaklął Sępi Dziób, rozdziawiając gębę. — To przecież oni!
— Tak, to my, — zawołał radośnie Zorski. — Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni, żeście zajęli się naszym losem.
— Fraszka! Jakże jednak, do stu piorunów, udało się temu młodzieńcowi bez nas obejść?
— Dowiecie się później — rzekł Robert.
Teraz mamy sporo pracy.
Zaopatrzywszy się w broń i światło, podążyli Robert z Zorskim, Sępim Dziobem i Grandeprisem do podziemnych krużganków. Odnaleźli tutaj Manfreda, który był tak mocno związany, że nie mógł się ruszyć ze swego kąta.
Był to tchórz setnej próby. Widząc, że grę swoją przegrał, chciał skórę swoją ratować wykrętami.
— Jestem niewinny, sennor, zupełnie niewinny! — zaczął jęczeć. — Musiałem słuchać stryja.
— To cię nie usprawiedliwia! — huknął nań Zorski. — Zobaczymy, czy złożysz szczere wyznanie. Dlaczegoście nas uwięzili?
— Ponieważ miałem zostać hrabią Rodriganda.
— Co za obłęd! Gdzie są rzeczy, któreście nam zabrali?
— Mam jeszcze. Tylko wierzchowce zostały sprzedane.
— Później wszystko oddasz. Czy wiesz, gdzie są zamknięci Cortejowie i Landola?
— Wiem. Ten sennor odebrał mi klucz od ich więzienia wraz z innymi kluczami.
— Mamy go przy sobie. Zaprowadzisz nas do tych czworga. Czy znasz wszystkie podziemne przejścia i skrytki tego klasztoru?
— Tak, znam wszystkie. U stryja w biurku leży, plan całego podziemia.
— Dasz nam. Czy są tu jakieś tajemne wyjścia?
— Poza obręb klasztoru? Jest jedno.
— Gdzież prowadzi?
— Do kamieniołomów, położonych we wschodniej części tego miasta.
— Zaprowadzisz nas tam. Gdzie twój stryj?
— Pojechał do Meksyku, albo do Queretaro, do cesarza.
— W jakim celu?
— Aby go powstrzymać od... od wyjazdu z Meksyku.
— O przyczynie tego kroku jestem już poinformowany. Co to za grubas, z którym wczoraj rozmawiałeś?
Manfredo znowu się przeraził. A więc i o tym wiedzieli!
— Zwie się sennor Arrastro — odpowiedział. — Przychodzi czasem do stryja z instrukcjami i rozkazami.
— Od kogo?
— Od tajnego rządu.
— Z iluż osób składa się ten rząd?
— Tego nie wiem.
— Gdzie jest siedziba?
— I tego nie wiem.
— Hm. Czy stryj przyjmuje przedstawicieli tajnych partyj?
Manfredo zawahał się z odpowiedzią.
— Jeżeli nie odpowiesz — rzekł groźnie Zorski — każę cię dopóty chłostać, dopóki nie otworzysz gęby! Pytam, czy stryj twój otrzymuje papiery, od tajnych partyj?
— Owszem.
— Czy je przechowuje?
— Tak. W tajemnej celi.
— Zaprowadzisz nas i do niej. Wstawaj i pokaż, gdzie siedzą Cortejowie!
Po chwili Robert otworzył drzwi. Blask światła wtargnął do ciemnego lochu, w którym można było rozpoznać cztery skulone postacie.
— Czy przybyłeś, aby nas wreszcie wypuścić plugawcze? — ryknął jakiś ochrypły głos.
— Ciebie wypuścić, kanalio? — zawołał Grandeprise, biorąc latarkę z rąk Zorskiego.
Cortejo wlepił w niego wzrok.
— Grandeprise! — jęknął.
— Tak, to ja, Grandeprise. Wreszcie mam i ciebie i drogiego twego braciszka! Oh, tym razem nie wyprowadzicie mnie w pole, tym razem nie uda się wam ujść z mej ręki!
— Jakeście się tu dostali? — zapytał Gasparino. — Czy starzec zamianował was na miejsce Manfreda dozorcą? Pozwólcie nam uciec, a nagrodzę was milionem dolarów.
— Milionem? Łotrze! Nie masz przecież ani grosza. Zabiorę ci wszystko, nawet twe podłe życie.
W tej chwili Grandeprise oświetlił latarką stojącego za sobą Zorskiego. Cortejo go poznał.
— Zorski! — zgrzytnął zębami.
Pablo Cortejo i Józefa poruszyli się również, ujrzawszy Zorskiego.
— Wolny! — syknęła Józefa.
— Wszystko pójdzie dobrze — rzekł Robert. — Nie ma tu już nic do przygotowania. Wracajmy do przyjaciół.
Zaczęto się teraz zastanawiać, co począć dalej.
Nie ulegało wątpliwości, że pierwszy akt procesu sądowego rodziny Rodrigandów będzie musiał rozegrać się w Meksyku. Wszystko jednak zależało od unormowania stosunków. Francuzi opuścili kraj, a tron cesarski chylił się do upadku. Dopiero po jego zagładzie można było liczyć na wydajną pomoc Juareza.
Po długich naradach postanowiono, że niektórzy udadzą się do prezydenta, reszta miała pozostać i strzec, aby czwórka tak ważnych jeńców nie uciekła.
Przystąpiono teraz do oczyszczenia podziemnego korytarza. Wszystkie znalezione papiery i kosztowności zostały starannie spakowane. Zabrano wszystko, co mogło dla Juareza przedstawiać jakąkolwiek wartość. — —



W ZACATECAS.

Pożegnawszy się z Gerardem i Marianem, którzy pozostali w klasztorze, kompania nasza wyruszyła po obiedzie. Po upływie trzydziestu sześciu godzin przybyto szczęśliwie do Zacatecas.
Zorski i Robert udali się wprost do prezydenta. Juarez był pochłonięty pracą, skoro się jednak dowiedział, kto prosi o posłuchanie, polecił wpuścić obydwu gości.
Gdy weszli, wysoki, barczysty Juarez stał oparty o stół. Oczy jego, smutne i poważne zazwyczaj, zabłysły na widok Zorskiego z radością. Podszedł doń i, wyciągając ręce, rzekł:
— Czy wzrok mnie nie myli, sennor? Kiedy mi zameldowano o waszym przybyciu, nie chciałem wierzyć własnym uszom. A więc nie prawda to, że spotkało was wielkie nieszczęście?
— Przeciwnie, zupełna prawda, sennor, — odparł Zorski z powagą. — Ratunek zawdzięczamy temu oto młodzieńcowi. Pozwólcie, że go przedstawię. Porucznik huzarów gwardii, Robert Helmer.
— Ah, pochodzi pan z Zalesia? Sennor jesteś synem kapitana Helmera i bratankiem Grzmiącej Strzały?
— Tak.
— Witam więc z całego serca! Powiedz mi, drogi Matava-se, gdzie i w jaki sposób uwięziono was znowu?
Zorski opowiedział. Opisał okropny, beznadziejny pobyt w lochach podziemnych. Juarez westchnął głęboko i rzekł:
— Nie wątpię w prawdziwość słów pana. Znam doktora Hilaria. Sennorita Emilia zdemaskowała go. Jestem jej za to bardzo wdzięczny. Nie przypuszczałem jednak, aby był zdolny do tak zbrodniczych postępków. W jakimże celu zamknął was? Jakeście zbiegli?
— Na te pytanie odpowie najlepiej mój młody przyjaciel! — rzekł Zorski.
— Mów sennor! — odparł Juarez.
Robert rozpoczął od poznania Sępiego Dzioba. Zdumienie prezydenta rosło z sekundy na sekundę. Martwa twarz ożywiła się. W oczach zamigotały złowrogie błyski.
— Zatem doktor Hilario jest narzędziem spiskowców?
Robert wyciągnął z kieszeni portfel i, podając Zapotece list, rzekł:
— Baron Magnus prosił, abym wręczył panu tych kilka słów.
Juarez rozdarł kartkę i odczytał pismo.
— Ah, pan Magnus poleca mi pana niezwykle gorąco.
— Polecenie to jest mi potrzebne, chcę bowiem przedłożyć jeszcze pewne papiery.
Wręczył Juarezowi wielki arkusz.
— Dios mio! Powierzono panu niezwykle ważne akta państwowe.
Juarez wstał z krzesła, przeszedł się kilkakrotnie po pokoju i stanął przed Robertem.
— Młodzieńcze, polecono panu zakomunikować mi, że pański rząd życzy sobie, bym zastosował prawo łaski, czy tak?
Czy wiadomo panu, w jaki sposób Maksymilian zawładnął Meksykiem? Czy wiadomo panu, iż byłem wtedy z woli Narodu i łaski Boga władcą tego kraju?
— Owszem, wiem o tym.
— Może pan uważa, że unieszczęśliwiłem swój naród?
— Zdaniem moim, było wprost przeciwnie.
— Czy naród odebrał mi władzę?
— Nie. Chociaż w Paryżu zjawiła się delegacja i prosiła cesarza...
— Była to gra, farsa dla małych dzieci! — odparł Juarez. — Czy wiadomo panu, w jaki sposób najeźdźcy gospodarowali w tym kraju?
— Niestety. Wiadomo.
— Byli moimi wrogami. — — Przeciw Maksymilianowi Habsburgowi mam dwa zarzuty. Po pierwsze, zaufał człowiekowi, który nie rozumie potrzeb naszego kraju. Po drugie, teraz, gdy Francuzi opuścili kraj, nie poszedł w ich ślady, lecz w szaleńczym zaślepieniu pozostał tutaj.
W tej chwili drzwi otworzyły się. Wszedł, a raczej wpadł przez nie jakiś człowiek, którego mundur wskazywał, że jest wysokim oficerem. Wyglądał na Meksykanina.
— Sennor Juarez! — zawołał, wyciągając na przywitanie obie ręce.
— Co widzę, generał Porfirio Diaz w Zacatecas! — zawołał prezydent, obejmując generała za szyję. — Przypuszczałem, że jesteś po tamtej stronie stolicy. Czy stało się jakieś nieszczęście?
— O nie, przeciwnie, przynoszę bardzo dobrą nowinę.
— Ah, mów, generale!
Diaz spojrzał na Roberta i Zorskiego.
— To dwaj moi przyjaciele. Może pan mówić wobec nich otwarcie — rzekł Juarez.
Odpowiedziawszy na ich ukłon, generał rzekł:
— Nie otrzymał pan moich dwóch ostatnich raportów. Wróg pochwycił je, dlatego przybywam osobiście. Wie pan zapewne, że Francuzi opuścili kraj?
— Owszem, wiem.
— Czy wie pan również, że Maksymilian przebywa w Queretaro i Veracruz. Komendantem Meksyku jest krwawy generał Marquez, łotr nad lotrami.
— Bóg da, że niedługo będzie sprawować swój urząd!
— Mam nadzieję. A teraz komunikuję panu, że oblegałem Pueblę i zdobyłem ją.
— Naprawdę? — zapytał Juarez ucieszony. — Wielki to postęp i sukces. Sennor Diaz, oto moja ręka! Dziękuję z całego serca.
Z chwilą zdobycia Puebli Maksymilian jest zgubiony i nie będzie mógł ujść.
Robert złożył błagalnie ręce:
— Sennor, błagam o litość dla niego!
— Ja również! — rzekł Zorski.
Juarez spojrzał na nich i potrząsnął głową. Twarz mu rozjaśnił łagodny wyraz, tak rzadko pojawiający się u Zapoteki.
— Sądziłem, że pan mnie zna, sennor Zorski — rzekł.
— Nie przeczę — potwierdził lekarz. — Ma pan mocny niezłomny charakter, przeprowadza pan każdy swój plan, każde zamierzenie.
— Nic zresztą?
— Sercem pańskim nie kieruje wyłącznie rozum. Dlatego spodziewam się, że nasza prośba nie będzie daremna.
— Hm, czego właściwie ode mnie żądacie?
Pozwól pan uciec arcyksięciu!
— A jeżeli się nie zgodzę?
— W takim razie nie skazuj go przynajmniej na śmierć.
— Sennores, wymagacie za wiele. Jako człowiek przemawiałem do człowieka; niestety, Maksymilian słów moich nie słuchał.
— Jakież zaślepienie! — zawołał Zorski.
— Wysłałem sennoritę Emilię. Zwróciła uwagę Maksymiliana na tych, którzy go otaczają. Udowodniłem, że otoczenie jego składa się ze zdrajców, albo głupich awanturników. Nie słuchał.
— W takim razie sam ponosi winę.
— Tak, sam. Kazałem powiedzieć, że droga do morza pozostanie dlań do ostatniej chwili otwarta, — na moje zapewnienia odpowiadał śmiechem. Kazałem ponadto powiedzieć, że, pochwyciwszy go w ręce, nie będę mógł uratować, — i na to odpowiedział śmiechem.
— Nie ma innego wyjścia? — zapytał Robert.
Juarez spojrzał nań badawczo.
— Możeby się znalazło — odrzekł po namyśle. — Chce się pan tym zająć?
— Ależ owszem. Chętnie.
— Czy potrafi pan przedostać się przez przednie straże?
— Mówi pan oczywiście o forpocztach cesarza?
— Tak. Dla moich wystawię panu list żelazny.
— Mam wystarczające dokumenty. Nikt mnie nie zatrzyma.
— Sądzi pan, że się dostaniesz do Maksymiliana?
— Jestem tego pewien.
Juarez wziął arkusz papieru, umoczył pióro w kałamarzu i zaczął pisać. Skończywszy, podał dokument Robertowi i rzekł:
— Przypuszczam, że to wystarczy.
Robert odczytał.

Niniejszym zabraniam czynić jakichkolwiek trudności okazicielowi pisma, lub jego towarzyszom. Rozkazuję, aby go bezwarunkowo przepuszczano przez linie bojowe. Rozkazuję również, aby mu niesiono w drodze wszelką pomoc. Działający wbrew powyższemu rozkazowi ukarany zostanie śmiercią.
Juarez.

— Ależ w zupełności wystarczy — zawołał Robert z radością.
Skrzydła fantazji przeniosły go na chwilę do ojczyzny: wszyscy czczą go i poważają jako wybawcę cesarza!...
Juarez, podawszy Robertowi rękę, zwrócił się do Zorskiego.
— Młodemu pańskiemu przyjacielowi zapewne śpieszno; niech jedzie jak najprędzej. Może będzie coś mógł uczynić dla sennority Emilii. Obawiam się o nią ze względu na obecność doktora Hilaria u Maksymiliana. Co do pana, gotów jestem zawsze służyć. Ale dziś mam wielką prośbę.
— Spełnię z pewnością, oczywiście, o ile będzie to w mojej mocy, sennor.
— Co pan zamierza robić w najbliższej przyszłości?
— Nie mam jeszcze określonego planu. Zjawiłem się, aby zameldować, co zaszło. Wiem, że bez pańskiej pomocy nie będziemy mogli uporządkować sprawy Rodrigandów.
— Racja. Trzeba postawić w stan oskarżenia obydwu Cortejów, Landolę, Hilaria i jego bratanka. Byłoby pożądane, aby złożyli obszerne zeznania. Ale i wtedy nie można wydać ważnego wyroku.
— Dlaczego?
— Niech się pan zastanowi nad naszymi obecnymi stosunkami. Przecież nie wiemy, co się jeszcze stać może. Jakiż sąd może rozstrzygnąć tę sprawę?
— Mam wrażenie — pański.
— Potrzebny tu jest trybunał, który uznają inne mocarstwa, przede wszystkim zaś Hiszpania. Musimy więc poczekać, aż się stosunki w Meksyku ułożą.
— Pozwoliłby mi pan pozostać w pobliżu swej osoby?
— Ależ chętnie. Tego sobie właśnie życzyłem, o to właśnie chciałem prosić. Miałby pan ochotę zostać u mnie oficerem?
Zorski skinął głową i rzekł:
— Sennor, pan przecież wie, że...
— Pst! — przerwał Juarez z uśmiechem. — Domyślam się, że chce mi pan powiedzieć, iż życie pańskie jest dla pana i dla tych, którzy za panem tęsknią, zbyt cenne, by je poświęcać sprawie, która pana bezpośrednio nie obchodzi.
— Ma pan rację. Jestem tego zdania. Myślę, że nie będzie mnie pan fałszywie sądzić.
— Ależ oczywiście! Nie wątpię ani w pańską odwagę, ani w pańskie zdolności. Mimo to chciałbym, by pan u mnie pracował.
— W jakiejże roli, jeżeli nie jako oficer.
— W roli lekarza. Podczas walk lekarze są bardzo potrzebni. Niestety, mamy ich mało. Rozporządzam zaledwie jednym chirurgiem.
— Na jak długo chciałby mnie pan zaangażować?
— Na nieokreślony termin. Nie chciałbym sennorowi być przeszkodą. Odejdzie pan, skoro uzna za potrzebne.
— Dobrze. Zgadzam się.
Podali sobie ręce. Juarez rzekł:
— A więc rzecz załatwiona. Dziękuję serdecznie. Kto panu jeszcze towarzyszy?
— Bawole Czoło, Niedźwiedzie Serce, Sępi Dziób, Grzmiąca Skała i mały André.
— Cóż oni będą robić?
— Pomyślę o tym. Co do André’go, to zaproponowałbym, aby go wziął ze sobą sennor Helmer.
— Ależ bardzo chętnie! — rzekł Robert.
— Doskonale. Jeszcze jedno. Mówiliście panowie o przedmiotach, zagarniętych w piwnicach klasztornych, nieprawdaż?
— Tak. Leżą tam listy Hilaria i skarby, które nagromadził.
— Pokaże mi pan te rzeczy?
— Chciałem prosić, aby mi wolno było pokazać.
— Ależ oczywiście. Od dziś zamieszka pan w mojej rezydencji. —

INTRYGA

Po szosie, prowadzącej ze stolicy do Queretaro, pędził samotny jeździec.
Nagle zeskoczył z konia i usiadł. Po chwili zerwał się na równe nogi, usłyszał bowiem dźwięk:
— Pst!...
Obejrzał się, nie zauważył nikogo.
— Pst! — rozległo się znowu.
Wyciągnął pistolet, rozglądając się na wszystkie strony.
— Sennor Hilario! — zawołał ktoś półgłosem.
Hilario zdumiał się. Któż go tu znać może?
— Sennor Hilario! — rozległo się znowu.
Hilario zorientował się, skąd głos pochodzi. Obszedł ścianę, pod którą przed chwilą siedział. Stał za nim mały, gruby spiskowiec i uśmiechnął się, rozwalając usta od ucha do ucha.
— A to niespodzianka, co? — zapytał.
— Pan tutaj? — rzekł Hilario ze zdumieniem. — Jakże się pan dostał?
— Tajny nasz związek jest wszechobecny. Czekałem na sennora. Byłem w Santa Barbara, rozmawiałem z pańskim bratankiem w godzinę po odjeździe pana.
— Ma pan coś ważnego do zakomunikowania?
— Tak.
— Jakże było w Santa Barbara?
— Skądże to pytanie?
Arrastro obrzucił starca zdziwionym, badawczym spojrzeniem.
— Pytanie zupełnie naturalne. Człowiek, przebywający zdala od domu, ciekaw jest, się w nim dzieje.
— Pah! Mówiłem przecież, że byłem w Santa Barbara w godzinę po pańskim odjeździe. Cóż się w przeciągu tej godziny stać mogło?
— Tego nie można wiedzieć.
— Mam wrażenie, że obawia się pan, abym nie przejrzał jakichś tajemniczych sprawek.
— Mamy przecież wojnę, więc niespodzianki zawsze należy się spodziewać.
Grubas spojrzał na Hilaria ostrym wzrokiem.
— Chce pan się ze mną bawić w ślepą babkę? Nie radzę.
— Nie mam nic do ukrywania. Cóż chce mi sennor powiedzieć?
— Od chwili, w której otrzymałeś pan znane ci polecenia, niejedna zaszła zmiana. Przybyłem, aby ułatwić panu zadanie. Związek powysyłał do kilku miejscowości, leżących na tyłach republikanów, oddziały wojskowe, które podejmą akcję zbrojną.
Grubas wyciągnął jakąś kartkę i podał starcowi.
— Mam zatrzymać ten wykaz?
— Tak. Pokaże go pan w Queretaro majorowi Orbanezowi, adjutantowi generała Miramona.
— Czy Orbanez należy również do naszego związku?
— To pana obchodzić nie powinno! Zamelduje się pan u majora: reszta należy do niego.
— Dokąd się pan stąd udaje?
— Do Tuli.
— A więc również do Queretaro?
— Nie. Okrążę Queretaro.
— Dlaczegoż to? Moglibyśmy pojechać razem.
— Nie. Nie chcę, aby nas widziano razem. Adios!
Grubas znikł za rumowiskiem gruzów. Po chwili sylwetka jego na koniu zniknęła z oczu Hilaria.
Przybywszy do Queretaro, udał się do majora Orbaneza. Major przyglądał mu się badawczo przez chwilę, poczem rzekł:
— Zameldowano mi pana jako doktora Hilaria. Znam pana od dawna.
— Niestety, nie mogę przypomnieć sobie, kiedy i gdzie spotkał mnie ten zaszczyt...
— Oh! — przerwał adjutant. — Chciałem powiedzieć, że znam pana ze słyszenia jako sławnego lekarza.
— Zawstydza mnie pan.
— Jakież wieści sennor przynosi?
— Przynoszę dobrą, ważną wiadomość. Kilka miejscowości podniosło oręż w obronie cesarza.
— Ah! To bardzo cenne. Jakież to miejscowości?
— Oto spis.
Oficer wziął i odczytał treść.
— Wszystkie miasta leżą na tyłach wojsk Juareza — rzekł z dobrze udanym zdumieniem. — Czy można uważać, że powstania się udały?
— Tak, wszystkie. Byłem sam świadkiem jednego z nich.
— Mówi pan o Santa Jaga?
— Tak. Byłem świadkiem, jak do miasta wkroczyło wojsko i zatknęło sztandar na dachu klasztoru.
— Jakże się zachowywała ludność?
— Entuzjastycznie. Gdy nadszedł ranek, zaczęła wznosić okrzyki na cześć sztandarów cesarskich.
— Czy chciałby pan powtórzyć te słowa w obecności cesarza?
— Bardzo chętnie.
— Natychmiast pana do niego zaprowadzę. Proszę chwilę zaczekać!
Orbanez wszedł do przyległego pokoju, rzekomo poto, by się przygotować do audiencji u cesarza.
W pokoju tym stał — Arrastro.
— No, jakże się zachowuje? — szepnął grubas.
— Bez zarzutu.
— Potwierdza wszystko?
— Tak. Powiada nawet, że był obecny przy powstaniu w Santa Jaga.
— Ah, nie spodziewałem się, że będzie aż tak posłuszny! Ten człowiek jest narzędziem, które należy zniszczyć po użyciu.
— Przeznacza go pan na ofiarę?
— Oczywiście. Zresztą, nie żal mi wcale tego łotra. Ukrywa w klasztorze tajemnice, które muszę zbadać. Albo zginie, albo też my obaj i Miramon odpowiemy za wszystko głową.
Natychmiast opuszczam Queretaro. — Przesyłaj wszystkie wiadomości do mieszkania w Tuli.
Opuścił pokój przez boczne drzwi. Adjutant wrócił do pokoju, w którym czekał Hilario. Rzekł doń z miną łaskawego dobroczyńcy:
— Pójdziemy przede wszystkim do generała Miramona. Chyba wiadomo panu, że do koronowanych głów trudno się dostać odrazu.
— Jestem na usługi.
Orbanez zapukał do drzwi. Na głośną, rozkazującym tonem rzuconą odpowiedź: — Wejść! — adjutant otworzył drzwi. Znalazł się w obliczu sławnego, a raczej osławionego generała, którego nazwać można z czystym sumieniem zdrajcą i szubrawcem.
Miramon rzucił na oficera badawcze spojrzenie:
— Co mi pan przynosi?
— Przyprowadziłem doktora Hilaria z Santa Jaga. Muszę go panu generałowi przedstawić.
Po raz pierwszy w życiu stanął Hilario przed naczelnikiem tajnego związku. Generał Miramon obrzucił go ostrym spojrzeniem i rzekł:
— Powiedziano mi, że przybywa pan z Santa Jaga. Cóż może sennor zakomunikować?
— Do miasta wkroczył oddział żołnierzy cesarskich i zatknął sztandary Maksymiliana.
Miramon zmarszczył czoło.
— Chciał pan zapewne powiedzieć: oddział szaleńców. Krok tego rodzaju, nie poparty powstaniami w innych miastach, byłby szaleństwem.
— Ależ w innych miastach stało się to samo!
— Co takiego? To samo?
— Tak. Oto wykaz, sennor! Mam wrażenie, że ten ruch zataczać będzie coraz szersze kręgi.
— Ah, przynosi mi pan świetną nowinę. Czy, ręczy sennor za jej prawdziwość?
— Ręczę głową.
Generał przeczytał wykaz.
— Wszystkie ataki się udały?
— Tak. W zupełności.
Miramon ukrył z wysiłkiem napół litościwy, napół żartobliwy uśmiech i pytał dalej:
— Czy pańska odpowiedź jest dla mnie przeznaczona?
— Nietylko dla pana, sennor. Miałem nadzieję, że radosne nowiny umożliwią mi dostęp do cesarza.
— Chce pan stanąć przed cesarzem?
— Proszę o pozwolenie.
— Wystarczy, żeś mnie pan poinformował. Jestem przecież wodzem naczelnym.
— Wiem o tym, sennor. Mimo to każdy uczciwy poddany chciałby raz w życiu spojrzeć w oczy swego władcy. Mam nadzieję, że na podstawie wieści, które przynoszę, mógłbym stanąć przed Jego Cesarską Mością.
— Przyznaję, — rzekł Miramon, udając wahanie, — że zasłużył pan na nagrodę. Czy sennor może ręczyć, że to wszystko, co opowiedział, jest prawdą?
— Tak! Ręczę głową.
— A więc postaram się o ułatwienie panu dostępu do cesarza.

∗             ∗

Kwatera cesarza mieściła się w Queretaro, w klasztorze La Cruz. W chwili, w której Miramon realizował nowy plan zniszczenia swego władcy, Maksymilian stał przy oknie i, pogrążony w rozmyślaniach, patrzył w ogród klasztorny.
Rozmawiał z generałem Mejią.
Skończył przed chwilą jakąś ważną rozmowę. Po długiej pauzie, cesarz, nie odwracając się od okna, zapytał:
— A więc Puebla jest również stracona?
— Nieodwołalnie, Najjaśniejszy Panie.
— Uważasz, generale, że nie będziemy się mogli dostać na wybrzeże?
— Teraz już nie.
— Nawet zjednoczywszy wszystkie siły? Rozporządzam około trzydziestoma tysiącami bitnych żołnierzy. Czy masz i co do tego wątpliwości?
— Niestety, mam.
— Dlaczegoż to? — zapytał Maksymilian, nie ukrywając niechęci.
— Przede wszystkim nie dowierzam tym „bitnym“ żołnierzom. Powtóre, Porfirio Diaz zamknął nam drogę.
— Jesteśmy silniejsi od niego. Pokonamy go.
— Niechaj Wasza Cesarska Mość nie zapomina że, po oddaniu Queretaro i stolicy, znajdziemy się w wolnym polu bez żadnej osłony.
— Uważasz więc, generale, że wszystko stracone? — zapytał trwożliwie.
— Wszystko — odparł Mejia poważnie.
Znowu nastąpiła pauza. Cesarz patrzył ponuro przez okno. Potem odwrócił się ociężałym, wolnym ruchem.
— Powiem szczerze, generale, że prawie żałuję, iż nie podzieliłem niektórych pańskich poglądów.
Mejia ujął dłonie cesarza, ucałował i zrosił łzami.
— Dzięki, stokrotnie dzięki za te słowa, Najjaśniejszy Panie! Są mi nagrodą za wszystkie cierpienia, przeżyte w skrytości.
— Wiem, że jesteś mi wierny, generale. A więc, przypuszczasz naprawdę, że będziemy musieli się cofnąć?
— Cofnąć się? Nie możemy. Dokądże się cofniemy?
— Hm. Nie wiem.
— Nie ma wyjścia. Meksyk i Veracruz zostaną zdobyte, a my poniesiemy klęskę.
— Będziemy walczyć.
— I — — zginiemy!
— Nie chcę słyszeć tego słowa! Nie boję się bohaterskiej śmierci na polu walki, ale nikt przecież nie będzie śmiał targnąć się na życie potomka Habsburgów.
Mejia zaprzeczył ruchem ręki.
— Znajdą się tacy śmiałkowie, Najjaśniejszy Panie.
— Byłoby to okropne.
— Rozstrzelają nas jak pospolitych morderców.
— Prędzej zginę z szablą w dłoni!
— Nie zawsze zdarza się sposobność do śmierci tego rodzaju.
— A więc jak uniknąć okropnego losu? Nie ma już środka?
— Jest jeden.
— Cóż jeszcze zostało, pańskim zdaniem, generale?
— Ucieczka.
— Ucieczka? Nigdy!
— To jedyna deska ratunku.
— Nie chcę jej chwytać.
— Jabym postąpił przeciwnie.
— Okrzyczanoby pana tchórzem.
Mejia podniósł się dumnie i rzekł:
— Najjaśniejszy Panie, mam nadzieję, że generał Mejia jest zbyt dobrze znany, aby go kto uważał za tchórza. Czy utrzymuje kto, że Bonaparte był tchórzem, dlatego że uciekł z Egiptu i Rosji? W obydwu wypadkach pozostawił wojsko, które nic już działać nie mogło.
— Napoleon nie siebie chciał uratować, ale ideę cesarstwa.
— Macie, Sir, to samo zadanie.
— Ale ucieczka i tak mnie nie uratuje. Cały kraj jest obsadzony przez wrogów.
Oczy Mejii zabłysły groźnym blaskiem. Położywszy rękę na rękojeści szabli, rzekł:
— Czyż Wasza Cesarska Mość nie ma kilkuset węgierskich huzarów, gotowych oddać życie w obronie władcy?
— Nie wolno mi narażać wiernych żołnierzy.
— Wasza Cesarska Mość narazi ich również, pozostając tutaj.
— Czeka ich to w każdym wypadku.
— Cóż się stanie z moimi generałami, jeżeli ja ucieknę? Zostaną ujęci.
— Ale któż wstawi się za nimi, gdy mnie nie będzie?

— Czy ucieczka ma się odbyć w tajemnicy?
— Nie. Na to jestem za dumny! Nie znaczy to oczywiście, aby wszyscy musieli wiedzieć naprzód, że Wasza Cesarska Mość chce kraj opuścić. Na czele wiernych huzarów doprowadzę Waszą Cesarską Mość nad wybrzeże morskie.
— A republikanie?
— Juarez będzie nas ochraniał.
— Juarez? — zapytał cesarz ze zdumieniem. — Jakżeto?
— Tak — odparł Mejia z wielką pewnością siebie. — Czy mogę przypomnieć sennoritę Emilię, z którą Najjaśniejszy Pan parę razy rozmawiał?
— Przyznaję, że mi kilkakrotnie doradzała ucieczkę.
— Juarez nie chce Waszej śmierci, Najjaśniejszy Panie. Ponieważ jednak: na wypadek schwytania Waszej Cesarskiej Mości przez republikanów będzie bezradny, wysłał tę kobietę, jako osobę zaufaną, z poleceniem, by potajemnie zakomunikowała życzenie Juareza. Zwróciła się do mnie.
— Dobrze! Sprowadź ją, generale.
Mejia odszedł. Na korytarzu spotkał Miramona w towarzystwie jakiegoś obcego człowieka. Obydwaj generałowie wymienili chłodne ukłony i bez słowa przeszli obok siebie.
— Zaczekaj pan tutaj — rzekł Miramon do Hilaria.
Kazał się zameldować i wszedł do pokoju.
Spojrzawszy na twarz Maksymiliana, poznał od razu po jej dziwnym wyrazie, że u cesarza był niedawno Mejia. Postanowił więc działać szybko i zatrzeć wrażenie, które wywarły na cesarzu słowa Mejii.
— Cóż mi pan przynosi? — zapytał poważnie Maksymilian.
— Bardzo ważną wiadomość, Najjaśniejszy Panie, — rzekł generał, składając głęboki ukłon.
— Ważną? Ale z pewnością nie pocieszającą.
— Przeciwnie, nawet bardzo.
— Niestety, odzwyczaiłem się już od radosnych wieści.
— Ależ, Najjaśniejszy Panie! Wkrótce przyzwyczai się Wasza Cesarska Mość do powracającego szczęścia i będzie długo rządzić na dobro i chwałę naszego kraju. — Juarez ustąpi z Queretaro.
Cesarz podszedł do generała i zapytał:
— Wybuchło powstanie? Przeciw Juarezowi?
— Tak. W wielu miejscowościach.
— Gdzie? Mów, generale!
— Przede wszystkim w Santa Jaga.
— To miasto leży o wiele bardziej na północ od Zacatecas, nieprawda? W takim razie powstanie wybuchło na tyłach Juareza.
— Tak.
— Skąd ma pan tę wiadomość?
— Od pewnego człowieka.
— Gdzie jest?
— Przed drzwiami tego pokoju.
— Ah, przyprowadził go pan ze sobą?
— Byłem przekonany, że Wasza Cesarska Mość zechce usłyszeć tę wiadomość z jego własnych ust.
— Dziękuję. Cóż to za człowiek?
— Znany i uczony lekarz, doktór Hilario, kierownik sławnego sanatorium della Barbara pod Santa Jaga.
— Niech wejdzie!
Rzecz charakterystyczna, cesarz zmienił się w mgnieniu oka. Nie myślał już ani o odwrocie, ani o ucieczce. Oczy zalśniły radosnym blaskiem, policzki zaróżowiły się. Obrzucił wchodzącego Hilaria przychylnym spojrzeniem.
— Nazywa się pan doktór Hilario?
— Wedle rozkazu, Najjaśniejszy Panie — rzekł starzec, kłaniając się.
— Czy zajmuje się pan polityką?
— Nie. Dbam jedynie o swych chorych.
— To bardzo pięknie. Opowiadano mi, że w zakładzie wybuchły wielkie niepokoje.
— Wasza Cesarska Mość ma na myśli powstanie w Santa Jaga?
Podczas entuzjastycznej rozmowy cesarza z Miramonem, której tematem były nowo obudzone nadzieje, Mejia wrócił w towarzystwie Emilii z ogrodu.
— Najjaśniejszy pan jeszcze sam? — zapytał generał jednego ze służących.
— Nie — odparł lokaj.
— Któż jest u cesarza?
— Generał Miramon i jakiś nieznajomy.
Mejia zmarszczył czoło. Przeczuwając niebezpieczeństwo, rzekł do Emilii żołnierskim, zdecydowanym tonem:
— Niech pani wejdzie razem ze mną!
Wykraczał przeciw etykiecie i zwyczajom. Miramon spojrzał na niego ponuro. Cesarz podszedł doń szybkim krokiem i rzekł:
— Słyszał pan, generale, że nie ma już potrzeby realizowania naszego planu?
Miramon zdumiał się: cóżto za plan przygotowywano tutaj bez jego wiedzy?
Mejia skłonił się chłodno i rzekł:
— Będę szczęśliwy, skoro się dowiem, dzięki jakim warunkom wykonanie planu stało się zbyteczne.
— To sprawa bardzo prosta. Przeciw Juarezowi wybuchły powstania w dziesięciu miejscowościach na tyłach armii Escobeda. Wybuchły bunty wojskowe. Juarez będzie musiał się cofnąć. To umożliwi nam rozpoczęcie ofenzywy.
Rozsądny Mejia potrząsnął głową.
— Wasza Cesarska Mość ma na to dowody?
— Tak. Oto człowiek, który przyniósł te wieści.
Generał zwrócił się do Hilaria. Hilario bał się obejrzeć, gdy Mejia wchodził do pokoju, nie wiedział więc wcale, że generał wszedł razem z Emilią.
— Kimże pan jesteś? — zapytał Mejia.
— Przedstawiłem już sennora Jego Cesarskiej Mości — oznajmił surowo Miramon.
Mejia uśmiechnął się pogardliwie i odrzekł:
— Nie wynika z tego, abym ja nie mógł poznać tego pana. Najjaśniejszy pan nie był łaskaw wymienić nazwiska, pytam więc o nie.
— Doktór Hilario z klasztoru della Barbara w Santa Jaga.
Mejia nie umiał ukryć zdumienia. Spojrzał na Emilię, potem skierował ostry, przenikliwy wzrok na starca. Po chwili zwrócił się do cesarza:
— Wasza Cesarska Mość pozwoli zadać temu człowiekowi kilka pytań?
— Proszę — oparł Maksymilian.
— Kto pana posłał do Queretaro? — zapytał Mejia Hilaria.
— Ludność miasta Santa Jaga. Wraz z mieszkańcami innych miast stanęła po stronie Najjaśniejszego Pana. Jest nas około trzydziestu tysięcy, gotowych każdej chwili zaatakować Juareza.
— Kto wami dowodzi?
— Wodza jeszcze nie mamy. Prosimy o mianowanie.
— W takich wypadkach posyła się delegację, a nie jednego człowieka. Gdzież wasze papiery?
— Delegacja z papierami mogła wpaść łatwo w ręce Juareza. Dlatego przybywam sam.
— Mam nadzieję, że uczciwy z was człowiek. Znacie tę panią?
Starzec odwrócił się. Poznał Emilię, zapanował jednak nad sobą i nie okazał, jakiego doznał na jej widok wrażenia.
— Owszem, znam, — odparł ze spokojem. — To szpieg Juareza. Dziwię się, że ją tutaj zastaję.
— Ah! — rzekł Miramon, spoglądając na Emilię.
— Jego Cesarska Mość wie, co to za kobieta? — spytał Mejia. — Dowiedziałem się, że była w klasztorze della Barbara. Mam wrażenie, że nie wszystko jest tam w porządku.
Domyślając się, jakie Mejia ma zamiary, Miramon odpowiedział:
— Osobiste stosunki tego pana nic nas nie obchodzą. Zajmuje nas tylko jego misja.
— Nie wierzę w nią.
— Sennor! — zawołał Miramon.
Mejia podszedł doń i rzekł:
— Cóżto za ton w obecności Najjaśniejszego Pana? Powtarzam, że nie wierzę w słowa tego człowieka, chyba, że otrzymam dowody.
Cesarz skinął ręką i zwrócił się do Miramona:
— Generale, pan sprowadził tego człowieka. Czy jest pan przekonany o prawdziwości jego słów?
— Tak. Całkowicie.
— To mi wystarczy.
Zwracając się do Meji, rzekł:
— Ta pani nie jest mi już potrzebna. Może ją pan odprowadzić.
Zacisnąwszy pięści, Mejia skłonił się nisko cesarzowi i wyszedł wraz z Emilią, pozostawiając swego wroga i rywala.
Zdrajca uprzedził go znowu!
— Musimy poznać tę kobietę — rzekł Miramon do Orbaneza, gdy znalazł się w jego pokoju.
— Bezwarunkowo. — Pozbawimy Mejię dowodów, cesarza zaś i generała człowieka, któryby im dopomógł do ucieczki. Trzeba będzie rozpuścić pogłoskę, iż uciekli potajemnie. Cesarz wtedy będzie przekonany, że skłamali i uciekli przed odpowiedzialnością. Czy wie pan, gdzie sennorita Emilia mieszka?
— Owszem. U starej sennory Mirandy. Jestem jej kuzynem; znam ten dom dokładnie.
— Czy może pan dziś wieczorem wywabić niepostrzeżenie Emilię z domu?
— Jestem gotów. Cóż dalej?
— Cesarz nie powinien się niczego domyślać. Poślemy ją do Tuli i wytoczymy proces jako szpiegowi. Pułkownik Lopez jest człowiekiem pewnym i zamkniętym w sobie. Dostarczy ją tam „bezpiecznie“. — —


NIEFORTUNNE PORWANIE

Podczas gdy Miramon i Orbanez omawiali plan skierowany przeciw Emilii, sennorita wróciła do swego mieszkania. Zmiarkowawszy, że rola jej skończona, myślała z utęsknieniem o wyjeździe. Nagle usłyszała odgłos kroków męskich. Zatrzymały się przed drzwiami. Stara służąca otworzyła drzwi, prowadzące na korytarz i, stanąwszy w nich, rzekła:
— Dwaj sennores chcą mówić z wami, sennorita. Jeden zwie się sennor Helmer, drugi Starzyński.
Zjawili się Robert i mały André Zobaczywszy André‘go, Emilia podeszła doń szybko i, wyciągając radośnie ręce, zawołała:
— Co za niespodzianka! Kogo widzę, sennor André! Skądże pan przybywa?
André rozejrzał się ostrożnie dokoła. Przekonawszy się, że służącej nie ma, odparł cicho:
— Od Juareza.
— Od Juareza? Przeprawa bardzo niebezpieczna! Któż panu towarzyszy?
— Słyszała pani o dwóch braciach Helmer, należących do otoczenia Zorskiego?
— Owszem pan ma na myśl Grzmiącą Strzałę i kapitana, nieprawdaż?
— Tak. Oto sennor Robert, syn kapitana. Przybył z Polski, aby nas ratować. Dręczyliśmy się wszyscy w okropnej niewoli.
Usiedli i zaczęli opowiadać. Gdy André skończył, Robert poinformował Emilię o celu obecnej wizyty.
— Jakto? — zapytała Emilia. — Chce pan mówić z cesarzem? Nie wolno mi wiedzieć, jaki cel ma ta rozmowa, nieprawdaż?
— Zgadła pani. Muszę milczeć, choć jestem przekonany, że mogę mieć do pani pełne zaufanie.
— Ależ oczywiście! Jak długo zamierza pan tutaj pozostać?
— Nie wiem dokładnie. To zależy od odpowiedzi cesarza. Skoro ją otrzymam, wrócę do Juareza.
— Oh, czy zabierze mnie pan ze sobą? Czuję się tu bardzo niepewnie i nędznie.
— Oczywiście, zabierzemy panią! — zawołał mały André z entuzjazmem.
— Jestem tego samego zdania, co mój kolega, — rzekł Robert.
— Kiedyż pójdzie pan do cesarza?
— Natychmiast.
Wyszli. André wrócił do venty, Robert udał się do klasztoru La Cruz.
Maksymilian spojrzał na Roberta szeroko otwartymi oczami i rzekł:
— Zameldowano mi pana jako porucznika Helmera.
Robert skłonił się dziarsko.
— Nazywam się Helmer, jestem porucznikiem, Najjaśniejszy Panie.
— Był pan w stolicy?
— Owszem, niedawno.
— Przybywa sennor od pana Magnusa?
— Niestety, nie.
Twarz cesarza rozjaśniła się przy ostatnim pytaniu. Otrzymawszy odpowiedź Roberta, spoważniał znowu i rzekł:
— A więc przybywa pan w sprawie prywatnej?
— W sprawie prywatnej? Tak, Najjaśniejszy Panie.
— To znaczy, w sprawie, w której chodzi o pańską osobę?
— Nie, Najjaśniejszy Panie. Przybywam z Zacatecas.
Cesarz cofnął się o krok.
— Z Zacatecas? Z głównej kwatery Juareza? Czy pan był u niego?
— Rozmawiałem z nim.
— Jakże się sennor dostał do Juareza, będąc pruskim oficerem?
— Zjawiłem się nie jako oficer, lecz jako osoba prywatna. Był przed laty przyjacielem i obrońcą kilku członków mej rodziny. Odwiedziłem go w sprawach rodzinnych.
— Jakże to się stało, że pan przybył od niego do Queretaro?
— Wysłał mnie do Waszej Cesarskiej Mości.
Twarz cesarza nabrała lodowatego wyrazu.
— Czy pan uważa mnie za człowieka, utrzymującego stosunki z Juarezem?
— Skądże znowu. Przybyłem tu z inicjatywy kilku wybitnych ludzi. Choć przebywają w otoczeniu Zapoteki, los cesarza leży im bardzo na sercu.
— Jaki zaszczyt, co za cześć! — odparł Maksymilian z ironią. — Cóż mi sennor ma do powiedzenia?
— Polecono mi wręczyć Waszej Królewskiej Mości pewien papier. Musiałem jednak dać słowo honoru, że go zniszczę, gdyby Wasza Cesarska Mość nie chciała się nim posłużyć.
— To znaczy, że po przeczytaniu muszę panu oddać papier z powrotem?
— Tylko wtedy, gdy Wasza Cesarska Mość nie zechce się nim posłużyć.
— To brzmi bardzo tajemniczo. Proszę pokazać papier!
Robert wyjął pismo Juareza i podał cesarzowi. Maksymilian czytał z początku ze zdumieniem, stopniowo jednak brwi ściągały mu się ponuro.
— Co to jest? Kto to pisał?
— Juarez.
— Czy to prawdziwy jego podpis?
— Najjaśniejszy Panie, jestem oficerem.
Maksymilian przeszył go ostrym wzrokiem.
— Chciałem zapytać — rzekł — czy Juarez podpisał dokument w pańskiej obecności?
— Tak.
— Z jakiej to się stało przyczyny?
— Osoby, o których mówiłem przedtem, błagały go usilnie.
— Przypuszcza więc, że zamierzam uciec?
— Nie. Ale wszyscy jego zwolennicy są przekonani, że to jedyny ratunek dla Waszej Cesarskiej Mości.
— Młodzieńcze, niech pan nie zapomina, przed kim pan stoi!
— Dokładnie zdaję sobie z tego sprawę.
— W myśl tego pisma powinienbym się oddać pod czyjąś opiekę, nieprawdaż?
— Tak. Pod opieką dostawcy tego glejtu.
— Ah. Więc to pan! — zawołał cesarz z najwyższym zdumieniem. — Pan chce mnie uratować?
— Tak.
— Młody porucznik!...
— Jestem przekonany, że Wasza Cesarska Mość może mi w zupełności zaufać. Juarez wierzy w to również.
— Byłby to krok szalony! Oto glejt — niech go pan zabierze.
— Pozwolę sobie jeszcze zapytać, czy nie było tu niejakiego doktora Hilaria z Santa Jaga?
— Uważam, że tego pytania nie słyszałem.
— Mogę tylko stwierdzić, że lekarz ten jest narzędziem w rękach wrogów Waszej Cesarskiej Mości; że byłoby bardzo wskazane relacyj jego słuchać z rezerwą.
— Rozumiem. Juarez obawia się runąć. Dlatego nie chce mnie schwytać i nakłania do ucieczki.
Cesarz wypowiedział te słowa obrażonym tonem. Robert odparł spokojnie:
— Oświadczam pod słowem honoru, że Juarez napisał tych kilka słów, które miałem zaszczyt przedłożyć Waszej Cesarskiej Mości, nie dla jakiejś spekulacji, a wyłącznie pod wpływem naszych próśb oraz głosu swego serca.
Po tych słowach skłonił się i wyszedł.
Cesarz sobie zdawał sobie sprawy z tego co uczynił. Zapomniał zapytać, czy Robert pozostanie w Querataro, czy też opuści miasto. Zapomniał również, że ze względów politycznych, należałoby ograniczyć wolność osobistą człowieka, który widział wnętrze miasta i może wszystko zdradzić Juarezowi. Myślał tylko o ostatnich słowach Roberta. Brzmiały mu w uchu, jak daleki grzmot. Ale zmarnował lekkomyślnie sposobność ratunku. — —
— Udało się? — zapytał André lakonicznie powracającego Roberta.
— Nie. Cesarz łudzi się jeszcze, że pokona Juareza.
Była godzina dziewiąta. Emilia czekała na swych gości. Rozległy się głosy, uchylono drzwi, zajrzała przez nie para oczu. Przekonawszy się, że Emilia jest sama, przybysz wszedł do pokoju.
W pierwszej chwili przestraszyła się nieco. Lęk jednak ustąpił natychmiast, poznała bowiem adiutanta Miramona.
Skłonił się uprzejmie.
— Wybaczcie, sennorito, że wchodzę w taki sposób. Ale przyszedłem w sprawie ściśle poufnej. Pani była dziś z generałem Mejią u cesarza, jego Cesarska Mość nie mógł z panią rozmawiać ze względu na obecność Miramona i innych osób. Jego Cesarska Mość chciałaby przedstawić pani swe plany i dowiedzieć się czegoś o osobie doktora Hilaria, więc sądzi, że będzie mógł panią zobaczyć u siebie na chwilę.
— Zaprowadzi mnie pan do cesarza?
— Tak. Stosownie do życzenia Jego Cesarskiej Mości wizyta ma się odbyć w ścisłej tajemnicy.
— Uważam spełnienie woli cesarza za mój obowiązek. Muszę jednak przed wyjściem powiedzieć służącej...
— Ależ nie! Niech i ona nie wie, dokąd się pani udaje.
— Powiem tylko, aby oświadczyła gościom, których oczekuję, że wrócę za godzinę.
— Dobrze! Służąca jest na dole, u gospodyni. Zejdę na dół. Będę na panią czekać przed domem.
Major Orbanez odszedł.
Emilia przebrała się szybko. Na dole zapowiedziała duennie, że wróci po godzinie, i wyszła na ulicę, gdzie czekał major. Podeszła do niego.
Nie zdążyła nawet postąpić pięciu kroków, gdy schwyciły ją z tylu czyjeś mocne ramiona.
Ratun — — —
Urwała, gdyż wpakowano jej chustkę między zęby, skrępowano ręce i nogi. Poczuła, że ją ktoś wsadził na konia. Para ramion trzymała ją tak mocno, że nie mogła wykonać najdrobniejszego ruchu.
Oddychała z wielką trudnością. Miała wrażenie, że jazda trwa wieki. Nareszcie stanęli.
Wyjęto jej chustkę z ust.
— Na miłość Boską, co to jest? — jęknęła — Musieliście się pomylić, sennores!
— O, nie! Wiemy dobrze jakiego schwytaliśmy ptaszka, — rzekł jeździec z uśmiechem.
Przywiązano Emilię do konia. Pułkownik ujął lejce i ruszył galopem.
Jechali tak przez jakieś trzy godziny. Po upływie tego czasu, przybyli przed ventę, samotnie stojącą przy drodze. Przez szpary okiennic widać było płonące w gospodzie światło.
— Popatrz no, Diego, kto tam jest we środku?
— Kilku vaquerów — odparł. — Najwyżej pięciu.
— Zsiądźmy więc i napijmy się czegoś. Odwiązać babę, wnieść do gospody!...
Przywiązali konie do bariery, umieszczonej przed ventą i weszli do gospody. — — —
Przy porwaniu Emilii z pod domu w Queretaro, obecny był major Orbanez. Gdy konie miały ruszyć, popełnił nieostrożność i zawołał:
— Szczęśliwej drogi do Tuli!
Jeźdźcy nie zwrócili na ten okrzyk uwagi, usłyszeli go jednak dwaj inni ludzie. — — —
Tuż przed dziewiątą, Robert i André ruszyli do Emilii.
Nagle usłyszeli wołanie:
Ratun — — —
Zatrzymali się.
— Cóżto takiego? — zapytał André.
— Ktoś woła o pomoc — powiedział Robert. — Mam wrażenie, że to kobieta.
— Nie dokończyła słowa. Zakneblowano jej usta.
— Musimy jej pomóc. Naprzód!
— Baczność. Podkradnijmy się wolno i cicho.
— Szczęśliwej drogi do Tuli! — zawołał ktoś.
W oka mgnieniu znalazł się Robert obok nieznajomego i chwycił go, wołając:
— Co się tu dzieje, łotrze?
— Nic! — syknął schwytany. Wykonał szybki ruch i Robertowi pozostał w ręce tylko strzępek odzieży. Ten, który ją miał na sobie, zbiegł.
— Tam do licha! — mruczał André. — Nie ulega wątpliwości, że sennoritę Emilię uprowadzono. Ponieważ ten idiota adiutant zdradził się, dokąd ją porwano, musimy śpieszyć do Tuli. Oto venta! Spłaćmy rachunek i ruszajmy.
— Zna pan drogę?
— Tak. Nieraz tędy przejeżdżałem.
Jechali kilka godzin, napróżno szukając jeźdźców oczami. Wreszcie ujrzeli przy szosie ventę. Przez szpary okiennic lśniło światło.
— Czyżby tu wstąpili? — zapytał André.
— Prawdopodobnie. Przed gospodą stoi sześć koni.
— Na Boga, prawda! Wiwat, aleluja, mamy ich!...
— Tylko spokojnie! Przywiążemy konie nieco na uboczu. Jeśli zobaczymy w pokoju sennoritę, będziemy udawali, że jej nie znamy.
Zeskoczyli z koni. Z pokoju dochodził gwar głosów. Przywiązawszy konie, podeszli do chaty i zaczęli lustrować obecnych.
Podeszli do niezajętego stołu, stojącego przy drzwiach. Byli pewni, że nikt z obecnych nie ujdzie im. Gospodarz zapytał, co ma podać.
— Trzy szklanki wina — rzekł André.
— Trzy? — zapytał zdumiony oberżysta. — Panów jest przecież tylko dwóch.
— Niech cię o to głowa nie boli!
Do rozmowy wmieszał się pułkownik:
— Kim jesteście, sennores?
André siedział tyłem. Usłyszawszy pytanie Lopeza, odwrócił głowę i rzucił nań nieprzyjemne spojrzenie.
— Skądże ta ciekawość?
— Co takiego? Ciekawość? Czy nie wiecie, kim jestem? — huknął oficer.
— Pha! Wcale o tym wiedzieć nie chcemy. Z pewnością nie dowiemy się nic mądrego.
Lopez podniósł się i podszedł do stołu.
Zobaczywszy Roberta i André‘go, Emilia nie wątpiła, że przybyli, aby ją ratować. Nie zdradziła się jednak najmniejszym ruchem. Teraz zdjął ją lęk o małego André‘go, który spojrzał na pułkownika z nieustraszoną miną.
W tejże chwili André walnął pułkownika pięścią w głowę tak silnie, że Lopez zsunął się na podłogę. André skoczył mu kolanami na piersi i zatkał gardło.
Czterej żołnierze chcieli pośpieszyć swemu oficerowi z pomocą, ale Robert wstrzymał ich, wyciągnąwszy nabity rewolwer.
— Stać! — rozkazał. — Milczeć, nie ruszać się, bo kula w łeb!
Wyglądał tak groźnie, że żołnierze od razu zrezygnowali z oporu. Usiedli z powrotem, nie myśląc użyć broni. Vaquerzy i gospodarz, przyzwyczajeni do scen tego rodzaju, uważali, że najlepiej będzie nie mieszać się do awantury.
— Skończone z pułkownikiem? — zapytał Robert.
— Zaraz — odparł mały André, częstując Lopeza jeszcze jednym uderzeniem w głowę. — No, na dzisiejszy wieczór powinno wystarczyć.
— Podaj pan sznury, leżące pod ścianą. Trzeba trochę związać tych czterech sennorów.
André przyniósł sznury i powiązał jednego żołnierza po drugim.
— No tak! — rzekł mały. — Od tej chwili nie wolno nikomu bez naszego pozwolenia wychodzić z izby. Nikomu nic nie grozi, ale kto się będzie opierać, tego diabli porwą, albo ja.
Podszedł do Emilii.
— Musiała pani przeżyć straszne chwile — rzekł. — Zjawiliśmy się pod pani domem w chwili, gdy te łotry panią porywały. Oczywiście, popędziliśmy za nimi. Niech pani wypije nieco wina.
Zaprowadził Emilię do stołu i podał jej trzecią szklankę.
— Widzisz, — rzekł do gospodarza — miałem rację, żądając trzech szklanek.
Emilia podziękowała z całego serca. Gdy podniosła szklankę do ust, rozległ się tętent konia. Po chwili tętent, ucichł. W drzwiach stanął mały grubas, wysłannik tajnego związku.
Na widok związanych żołnierzy, chciał się cofnąć, ale André skoczył i chwycił go za rękę.
— Zaczekaj, ptaszku! Kto tu raz wszedł, ten musi zostać przynajmniej tak długo, jak my.
— Ależ sennor, nie miałem wcale zamiaru pozostać, — rzekł Arrastro półgłosem. — Chciałem tylko wstąpić na łyk wina.
— Wypij dziesięć łyków! Wtedy i my będziemy gotowi i będziesz mógł pójść, dokąd zechcesz.
— Co to, to nie, — rzekł Robert z uśmiechem. — Ten sennor odprowadzi nas do Juareza.
Grubas zbladł, jak trup.
— Do Juareza? Dlaczego?
— Prezydent ma ochotę poznać pana. Gdzie sennor dziś bawił?
— W Queretaro i okolicy. Jestem kupcem. Jeżdżę w interesach firmy.
— Tak, to prawda. Kupczy pan kłamstwami, interesem sennora jest zdrada.
— Wielki Boże, sennor, mylicie się! — zawołał Arrastro, pełen przerażenia.
— Mylę się? Zaraz zobaczymy! Czy znają pana w Santa Jaga?
— Nie.
— Zna sennor lekarza Hilaria i jego bratanka Manfreda?
— Nie. Nie znam.
— Kłamstwo! Sam pana tam widziałem.
— Mylisz się, sennor!
Robert wymierzył grubasowi tak potężny policzek, że Arrastro uderzył głową o ścianę.
Robert rzucił na stół złotą monetę, ujął grubasa i przywiązał do konia przy pomocy André‘go. Emilia wsiadła na drugiego konia, po czym ruszyli.
Musieli w drodze powrotnej okrążyć Queretaro, aby dotrzeć do przednich straży Juareza. — —
Skierowano ich do kwatery generała. Kazał sobie opowiedzieć, co zaszło, i przyprowadzić Arrastra. Przyglądał mu się długo, zachowując ponure milczenie.
— Przeczyłeś temu, co ci ten sennor zarzuca? — zapytał wreszcie generał.
— Przeczyłem, ponieważ to nieprawda, — odparł grubas.— Nazywam się Perdillo, handluję siodłami.
Generał uśmiechnął się ironicznie:
— A jeżeli cię znam lepiej, aniżeli ten sennor?
— W takim razie pan się myli.
— Psie! Czy znałeś kiedyś niejakiego Taverę?
Arrastro zbladł, jak trup.
— Nie — wystękał.
— Taverę, który wydał generała Tonamente pod nóż najeźdźców?
— Nie znałem go, sennor.
— Nie? A może przypomnisz sobie inne nazwisko. Znasz człowieka imieniem Arrastro?
Pod grubasem zadygotały kolana.
— Nie, sennor! Nie wiem, o kim pan mówi.
Przesłuchanie odbywało się w polu. Generał stał przed jeńcem z groźną miną.
— Człowieku, masz odwagę do szelmostw wszelkiego rodzaju, ale na wyznanie prawdy nie zdobędziesz się! — zawołał Velez. — Nazwałeś się Perdillo, co oznacza człowieka zgubionego, bowiem jesteś zgubiony. Demaskuję cię; przed kilkoma miesiącami sąd wojenny w Monterey skazał cię na karę śmierci przez powieszenie. Udało ci się zbiec, ale teraz — — krzyżyk!
Zarzucono sznur dokoła szyi Arrastra i pchnięto go w kierunku najbliższego drzewa, nie zwracając uwagi na biadania skazańca.
Jeden gwałtowny ruch i Arrastro znalazł się między niebem, a ziemią. Ciało jego chwycił krótki, słabnący z każdą chwilą, skurcz. Potem drgawki ustały. — — —

∗             ∗

A w Zalesiu siedział sobie w krześle bujającym kapitan Rodowski i przerzucał papiery. Stary leśniczy postarzał się i osiwiał. Dziś właśnie dręczył go straszliwy atak podagry.
Wszedł Ludwik, uderzył obcasem o obcas, i czekał, kiedy pan do niego przemówi. Leśniczy odwrócił się i rzekł niechętnie po długiej chwili milczenia:
— Dzień dobry, Ludwiku.
— Dzień dobry panie kapitanie.
— Co nowego? Żadnej kradzieży? Żadna krowa się nie ocieliła?
— Nie.
— Niech cię wszyscy diabli wezmą z twoim wiecznym „nie“. — Au!
Leśniczy wykonał ruch zbyt gwałtowny ze względu na podagrę. Wykrzywił się więc straszliwie pod wpływem bólu.
— Znowu! — fuknął. — Bodajbyś był leśniczym i miał podagrę!
— A pan chciałby być ewentualnie Ludwikiem bez podagry? I ja mam swoje boleści, panie kapitanie.
— Jakież to?
— Podwyżka pensji.
— Do kroćset kartaczy! A to nikczemność — au, au! Zejdź mi z oczu, bo gotów jestem rzucić ci w twarz fajkę, że ci podwyżka na nosie wyrośnie! Hola, któż to idzie? Ktoś zapukał.
— Ewentualnie nie wiem — rzekł Ludwik obojętnym głosem.
— Otwórz więc drzwi i popatrz, ośle!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie!
Ludwik odwrócił się, uchylił nieco drzwi, ostrożnie wychylił głowę i rzekł po chwili:
— Listonosz.
— Popatrzano, co przynosi!
— Wedle rozkazu, panie kapitanie.
Ludwik podszedł do drzwi i wrócił po chwili z listem w ręku.
— Skąd? — zapytał stary niecierpliwie.
— Hura, z Meksyku!
— Skąd? Z Me — Me — Meksy — — Naprawdę, łotrze?
— No tak, z Meksyku!
Kapitan otworzył szeroko oczy.
— Boję się, że mnie z radości diabli porwą. Wyrzucam ten stary grat! Dziś napchamy drugą. Zrozumiano?
Po tych słowach kapitan wyrzucił przez okno swą fajkę. Spadła na podwórze wraz z odłamkami stłuczonej szyby.
— Wedle rozkazu! — mruknął Ludwik. Mógłbym ewentualnie dostać ją w podarunku.
— Zejdź na dół i weź sobie.
Dzielny Ludwik nie kwapił się na dół. Był niezwykle ciekaw treści listu.
Stary otworzył kopertę i zaczął czytać. List zawierał wiadomość, że Robert uratował wszystkich. Bliższe szczegóły miał przynieść list następny.
— Hura, uratowani, wszyscy uratowani! A to dopiero szczęście! Gaudeamus igitur! Reszta w następnym liście! Tu dulci jubilo! Wasz Zorski.
Ludwik patrzył na leśniczego ze zdumieniem.
— Ależ panie kapitanie, nie odczuwa pan kapitan żadnych bólów? Nic nie strzyka, nie łamie...?
— Cóż ma łamać, u diabła?
— No, ewentualnie podagra.
Stary dopiero teraz przypomniał sobie podagrę. Uderzywszy kilka razy nogą o podłogę, zawołał:
— Ludwiku, nie ma jej, nie ma! Bogu niech będą dzięki!
— To dziwne — rzekł Ludwik, kiwając głową.
— Tak. Czyjaż to zasługa?
— Albo radości, albo listu.
— Listu, ośla głowo! W dodatku list jest od Zorskiego. Leć do kuchni, powiedz, niech wam dziś wydzielą świąteczny obiad. Ja zaś pobiegnę do willi Rodriganda, aby list odczytać.
Nie trzeba chyba nadmieniać, jaką radość wywołał w willi list Zorskiego. — — —

- - - - - -
TROPEM ZBRODNIARZY

W tym samym czasie, gdy w willi Rodriganda radowano się otrzymanym z Meksyku listem, nastrój jeńców, pozostawionych w Santa Jaga, był o wiele mniej podniosły.
Piątkę, składającą się z Corteja, Józefy, Landoli i Manfreda, zamknięto w ustroniu i rozmieszczono nawet w dwóch osobnych, ciemnych podziemiach, na wszelki wypadek przykuto wszystkich łańcuchami do ścian, jak to przykuwał swych jeńców Hilario. Józefa siedziała wraz ojcem w jednej celi podziemnej Gasparino, Landola i Manfredo zamknięci byli w drugiej. Obydwie cele przedzielał korytarz.
Dni upływały jeńcom w ponurym przygnębieniu. Ponadto Józefa ustawicznie jęczała wskutek bólu żeber; dlatego Pablo miał wrażenie, że go zamknięto na dnie piekła.
Gasparino i Landola szybko pogodzili się z towarzyszem niedoli Manfredem, który niedawno trzymał ich pod kluczem. Wspólnie snuli plany ratunku i zemsty. Ale czas, płynący niezmiernie wolno, robił swoje; z dnia na dzień przycichali, pokornieli; po trzech tygodniach doszli do stanu, graniczącego z apatią i zupełną biernością.
Czarny Gerard, którego pozostawiono w Santa Jaga razem z Marianem, starym hrabią Fernando, kapitanem Helmerem, Grandeprisem i Mindrellem, skręcał się wprost z nudów. Pojechał więc do głównej kwatery Zapoteki, aby ofiarować swoje usługi. Energicznej jego naturze odpowiadało to bardziej, niż pilnowanie jeńców, pozostawionych, jego zdaniem, pod zupełnie pewną strażą. Pożegnawszy przyjaciół, odjechał. Czy mógł przewidzieć, co się przygotowuje w podziemiach klasztoru? — —
— Caramba! — zaklął Landola. Przyzwyczajony do życia na morzu, najdotkliwiej reagował na duszność więziennego powietrza i ciągłe ciemności. — Jeżeli to się nie skończy, oszaleję! Wolałbym, aby nas bodaj postawiono pod sąd. Takiego życia dłużej nie zniosę.
— Mam wrażenie, że wkrótce niczego już czuć nie będziecie pod nogami, — rzekł Manfredo — gdyż kat założy wam stryczek na szyję. Gdybym miał swobodne ręce! Nie słuchałbym wtedy gwizdania szczurów.
— Tak, gdyby! — odparł szyderczo Landola. — Słówko gdyby wymyślił diabeł. Jakżebyście się zresztą wydostali z tego mrowiska? Opowiadaliście wprawdzie, że pod klasztorem jakiś tajemny korytarz prowadzi do kamieniołomów. Powiedzieliście jednak, że wrogowie nasi zmusili was do wydania im planu krużganka. Możecie być zresztą pewni, że postarano się o zamknięcie wyjścia, jeżeli nie, to jest z pewnością strzeżone i nikt z nas nie będzie mógł wyjść przez nie.
— Słusznie! Nie mówiłem wam jednak o tym, że istnieje drugie tajemne wyjście. Tego wyjścia nie ma na planie, który musiałem wydać temu przeklętemu doktorowi.
— Wiecie, gdzie się mieści?
— Wiem. Nie warto jednak o tym, mówić dopóki...
Umilkł, gdyż ktoś odsunął rygiel. Otworzyły się okute żelazem drzwi — wszedł jakiś człowiek. W jednej ręce trzymał latarkę, w drugiej dzban z wodą. Pod pachą miał bochen chleba.
Zobaczywszy go, Manfredo omal nie wydał okrzyku zdumienia. Opanował się jednak, gdyż człowiek, który wszedł przed chwilą, ściągnął karcąco brwi.
Położywszy bochen i postawiwszy dzban z wodą, człowiek wyszedł, rzuciwszy znaczący wzrok na chleb.
— Co to było? — zapytał Landola. — Miałem wrażenie, że ten człowiek chciał na coś zwrócić naszą uwagę. Zresztą chleb i wodę przynosił nam ktoś inny. Cóż to znaczy?

— Cicho! — ostrzegł Manfredo. — Nie mówcie zbyt głośno, aby nie usłyszał nas pilnujący wartownik. Znam tego człowieka. To jeden z dozorców klasztornych. Wyświadczyłem mu raz pewną przysługę i wydobyłem z wielkich tarapatów, może chce się teraz odwdzięczyć. Nie wiem, w jaki sposób udało mu się przynieść nam wikt. Wskazywał znacząco na chleb. Zobaczmy, co w nim być może!
Chwycił kawał chleba, leżący u nóg.
Pierścienie, opasujące jeńców, były w ten sposób wbite w ścianę, że więźniowie nie mogli się dotykać wzajemnie. Mogli jednak zupełnie swobodnie brać jedzenie, które kładziono obok nich. Gdy Manfredo przełamał swoją kromkę, zmiarkował natychmiast co wyrażało spojrzenie dozorcy. Nie widział wprawdzie nic, ale wyczuł palcami przedmioty zawarte w chlebie.
— Cielo! Oto krzesiwo, używane w preriach. — To zdaje się knot świecy. A tu skrawek papieru i ołówek.
Pozostali słuchali z zapartym oddechem. Landola szepnął ochrypłym od wzruszenia głosem:
— Zapalcie świecę! Żywo!

Bratanek Hilaria usłuchał rozkazu Landoli. Wkrótce zamigotał słaby płomyk. Manfredo zapalił świeczkę i przy jej blasku odczytał następujące gryzmoły:
Z wielkim trudem udało mi się otrzymać pozwolenie na przyniesienie wam posiłku. Manfredo, czy życzysz sobie czego? Jeżeli tak, napisz na tej kartce i włóż do pustego dzbanka.

— Valgame Dios! — zawołał Manfredo. — Jesteśmy uratowani!
— Jakże wydostaniemy się za mury klasztoru?
— Już moja w tym głowa! Miejmy przede Wszystkim klucz i nóż.
— Wypiszcie wasze żądania na kartce. Musimy oszczędzać świecy. Resztę omówimy po ciemku.
— Słusznie — odezwał się Cortejo. Po głosie jego można było poznać, że znowu wstąpiła weń nadzieja. — Piszcie!
Manfredo wziął ołówek i, podłożywszy pod kartkę kromkę chleba, napisał:

W kancelarii stryja umieszczona jest nad biurkiem kaseta. Znajdziesz w niej kluczyk, który otwiera nasze kajdany. Przynieś ten klucz i jakiś ostry nóż. Oto wszystko, czego nam potrzeba.

Schował do rękawa kartkę i inne przedmioty, znalezione w chlebie, wraz ze zgaszoną świecą.
— Cóż dalej? — szepnął Gasparino Cortejo, gdy zapanowały dawne ciemności.
— Trzeba czekać — odparł lakonicznie Landola. — Oto wszystko.
Czy zabierzemy mego brata i siostrzenicę? Wystarczy odsunąć rygiel przeciwległych drzwi, aby ich oswobodzić.
— Hm — rzekł Landola po namyśle. — Tak bardzo tęsknicie za swymi krewnymi?
— Hm — mruknął również Gasparino. — Właściwie nie. Ta para nie zasłużyła na moją litość.
— Macie rację. Zresztą, siostrzenica wasza, trapiona bólami, byłaby nam tylko przeszkodą w ucieczce. Pocóż kłopotać się o babę, którą i tak niedługo diabli porwą? Niech siedzi, gdzie ją zamknięto!
— Jakże sobie wyobrażacie ucieczkę? — zapytał Cortejo. — Do jakiego portu się udamy? Do Veracruz?
— Drogę do Veracruz odcinają cesarskie i meksykańskie wojska. Musimy dotrzeć do jakiegoś zachodniego portu, do San Blas lub Manzanillo. Mam nadzieję, że Maksymilian będzie się jeszcze opierać Juarezowi do czasu, aż przybijemy do bezpiecznej przystani. Należy wygrać na czasie i uprzedzić wrogów.
Zanim wojna się skończy i wieści o stanie faktycznym dotrą do Hiszpanii, musimy załatwić ostatecznie sprawę Rodrigandów.
Naradzili się czas jakiś, wreszcie ustalili plan aż do najdrobniejszych szczegółów.
Ze wzruszenia i podniecenia przez następne trzy noce nie spali prawie. — — —
— Gdy czwartego dnia zjawił się wartownik, aby zluzować kolegę, ujrzał ku przerażeniu, że poprzednik jego leży w kałuży krwi. Nóż, wepchnięty w serce, pozbawił go życia. Pełen złych przeczuć, nowy wartownik podszedł do najbliższych drzwi i odsunął rygiel. W celi zastał Corteja i Józefę w kajdanach. Ale u drzwi przeciwległych rygiel był odsunięty. Uchyliwszy drzwi, wartownik omal nie upadł na ciało, rozpostarte na ziemi. Przy blasku latarni dojrzał, że leży przed nim człowiek, który miał zanieść jeńcom jadło. Był związany, usta miał zakneblowane. Trzej jeńcy zginęli, zostawiwszy pierścienie, w które ich zakuto.
Szybkim ruchem uwolnił wartownik z więzów i odkneblował leżącego na ziemi kolegę. Ten opowiedział, co zaszło.
— Gdy wczoraj w południe otworzyłem drzwi, aby wnieść jeńcom codzienne pożywienie, jeden z nich nazwiskiem Landola, przebiegł obok mnie z podniesionym nożem i, dopadłszy w korytarzu wartownika, przebił mu serce. Pozostali dwaj rzucili się na mnie, związali, skneblowali i rzucili na ziemię. Oto wszystko, co mogę powiedzieć. Istna to dla mnie zagadka, w jaki sposób jeńcy uwolnili się od więzów i skąd Landola dostał nóż.
Wartownik zameldował o wypadku majorowi. Zjawił się po upływie pięciu minut wraz z don Fernandem, Marianem, strzelcem Grandeprisem, kapitanem Helmerem i Mindrellem, których ucieczka zbrodniarzy najżywiej poruszyła.
Grandeprise zaczął przeszukiwać celę.
— Proszę o aresztowanie człowieka, którego znaleziono w celi związanego i skneblowanego. Mam mocne podejrzenie, że dopomógł jeńcom do ucieczki — rzekł wkońcu.
— Jakież są podstawy tego podejrzenia?
— Dlaczego zbiegowie wartownika zamordowali, a tamtego jedynie obezwładnili? Przecież tylko dlatego, że cieszył się ich względami.
— Ma pan rację. — I, zwracając się do pielęgniarza, udającego zdumienie, rzekł groźnie: — Przyznajcie się, żeście ułatwili tym łotrom ucieczkę!
— Myli się pan, sennor! — tłumaczył się pielęgniarz. — To nie ja. Nie mam pojęcia, jak — — —
— Zobaczymy! Związać go!
Pielęgniarz chciał się bronić, ale wobec przewagi sił związano go w oka mgnieniu.
Ucieczka jeńców pozostałaby nierozwiązaną zagadką, gdyby nie to, że major miał angielskiego charta, który świetnie tropił zbiegów. Po upływie kwadransa sprowadzono charta do celi, w której mieścili się zbiegowie. Psu podsunięto pod nos wiązkę słomy, podniesioną z ziemi. Pochyliwszy pysk, zaczął z taką siłą ciągnąć za linkę, że prowadzący żołnierz ledwie mógł za nim podążyć. Pozostali ruszyli za nimi, zaciekawieni, co też się dalej stanie.
Chart przebiegał przez korytarz, potem, minąwszy schody, dostał się do piwnicy, położonej nieco wyżej. Tu zatrzymał się przez chwilę, poczem przednią łapą zaczął drapać jedną ze ścian. Bacznie obejrzawszy ścianę, ku najwyższemu zdumieniu odkryto, że mieszczą się w niej tajemne drzwi, a obok nich maleńkie wgłębienie. Grandeprise włożył rękę i przycisnął: w tejże chwili ściana się rozsunęła.
— Do licha! — zawołał strzelec ze zdumieniem. — Doktór Hilario znał jeszcze jedno wyjście, którego nie ma na mapie. Ten klasztor jest prawdziwym labiryntem. Jazda, naprzód! Dosyć długi korytarz kończył się prostopadłym murem. Czujny pies zaczął go obwąchiwać. Po długich poszukiwaniach odkryto jakiś niepozorny guzik, naciśnięto — — i mur się rozstąpił. Wszyscy stanęli nagle w pełnym świetle słonecznym. Przez gałęzie drzew widać było z góry mury klasztorne.
Pies chciał iść za śladami, prowadzącymi w dół, lecz Grandeprise wstrzymał go i, zwracając się do towarzyszy, rzekł:
— Stać! Zagadka jest rozwiązana. Już wiemy, którędy te kanalie zbiegły. Teraz nie wolno tracić czasu. Panie majorze, czy pan użyczy nam psa do ścigania złoczyńców?
— Chętnie. Ale chyba nie zamierza sennor puścić się w pogoń w pojedynkę?
— Nie — odparł Grndeprise. — Poszukam jeszcze kilku tęgich ludzi, którzy lubią polowania.
— Niech pan nie zapomina, — rzekł Mariano — że mamy z tymi ludźmi wielkie porachunki. Idę z panem! Sądzę, że nie będzie się sennor sprzeciwiać.
— I ja się przyłączę — rzekł Mindrelio zdecydowanie. — Zawdzięczam tym łotrom kilka piekielnych lat. Nie mam chęci trwonić czasu w bezczynności.
Niewidoczny ślad ściganych prowadził szerokim łukiem dokoła miasta. Nie ulegało wątpliwości, że zbiegowie unikali oczu ludzkich. Daleko za miastem pies raptownie skręcił na południe. Grandeprise zdumiał się, był bowiem przekonany, że zbrodniarze obiorą kierunek północny, jako mniej zaludniony.
— Sennor, kiedy, zdaniem pana, dogonimy tych łotrów? — zapytał Mariano Grandeprise‘a.
— Zależy czy ścigani otrzymali konie i kiedy je otrzymali. Jeżeli prędko, to ze względu na różnicę czasu między ich wyruszenie a naszym, należy się liczyć z długą jazdą. Ruszyli o półtora dnia wcześniej od nas.
Na szczęście obawy te okazały się płonne. Około południa wyrosło przed ścigającymi jakieś samotne rancho. Niemal w tejże chwili pies skręcił w kierunku zabudowań. Zatoczył łuk i zatrzymał się w miejscu, w którym pełno było śladów kopyt końskich. Wciągał nosem powietrze, wreszcie, kręcąc ogonem, położył się na ziemi. Nie ulegało wątpliwości, że stracił ślad, gdyż od tej chwili ścigani nie dotykali bezpośrednio ziemi, lecz dosiedli koni. Siady kopyt trzech wierzchowców prowadziły na południowy zachód. Tędy zapewnie ruszyli zbrodniarze.
Grandeprise spiął konia i popędził w kierunku rancho. Przy bramie powitał go stary, ponury vaquero.
— Bueno dias, sennor! — rzekł strzelec uprzejmie. — Bądźcie łaskawi powiedzieć, czyście nie widzieli tu wczoraj trzech ludzi?
Vaquero zasępił się jeszcze bardziej.
— To wasi towarzysze, sennor?
— Nie, ale szukamy ich. To zbiegli zbrodniarze. Powinni byli przechodzić tędy.
Wyraz podejrzliwości ustąpił z twarzy vaquera.
— Jeżeli tak, chętnie powiem, co mi wiadomo. Nie widzieliśmy nikogo, ale musieli tu być jacyś trzej ludzie, gdyż dziś rano stwierdziliśmy brak trzech koni i trzech siodeł.
— Nie ulega wątpliwości, że to oni. Dziękuję za wiadomość. Adios, sennor!
— Nie ma za co. Jeżeli chcecie mi sprawić przyjemność, powieście tych łotrów na pierwszej gałęzi.
— Pomyślę o tym, kiedy ich schwytamy. Możecie być pewni, że nic dobrego ich nie spotka!
Strzelec wrócił do towarzyszy. Badanie śladów pokazało, że datują się od ubiegłej nocy.
Grandeprise wziął psa na smyczę i po krótkim wypoczynku ruszono w kierunku południowym. Ścigający byli w doskonałym humorze. Podtrzymywała ich wiara, że jednak schwytają wrogów, pozbawionych pieniędzy, broni i amunicji. Konieczność zaopatrzenia się w żywność opóźni ucieczkę, co wyjdzie tylko na korzyść ścigających.



CZARCIE ŹRÓDŁO

Po Camino Real, czyli po szosie królewskiej, prowadzącej z Sayula przez góry, które są przedłużeniem Sierra de Nayarit, jechali trzej jeźdźcy. Widać było, że przebywali bardzo ciężkie tarapaty. Konie mieli zmęczone i wyczerpane. Szły wolno, potykały się o głębokie szczeliny i niezliczone odłamki lawy, które pokrywały drogę.
Zdawało się, że smutny i zrozpaczony jest nawet chart, wlokący się za jeźdźcami, konie wlokły się żółwim krokiem.
— Święty Jacobo de Compostella! — mruknął jeden z jeźdźców i zatrzymał konia. — Jeżeli tak pójdzie dalej, nie dogonimy ich przed Manzanillo. Niech diabli porwą ten upał i Camino Real! Ciekawa rzecz, jak wyglądają w tym błogosławionym kraju zwyczajne drogi, jeżeli na królewskiej szosie wywracają się człowiekowi bebechy.
— Nie pomstujcie, sennor Mindrello, — pocieszał starszy z pośród towarzyszy — Jedziemy pomału, prawda, ale pocieszmy się tym, że i Landola wraz ze swymi towarzyszami nie czuje się najlepiej. Przeciwnie, nie mają nawet żywności. Nie chciałbym być w ich skórze.
— Dziwię się jednak, — rzekł Mariano — żeśmy do nich dotychczas nie dotarli. Mają żelazne siły. Od dziesięciu dni jesteśmy w drodze i, oprócz śladów, — nic.
— Nic? Nie bądź pan niesprawiedliwy, sennor! Mamy tu, co mieć można. Nie zapominajcie, że do ostatnich dni nie znaleźliśmy celu ich podróży. Byliśmy zdani na ślady, nie mogliśmy jechać na chybi trafi. Dzisiaj rano doszliśmy do przekonania, że ślady zostały odciśnięte przed pięcioma godzinami. Idę o zakład, że schwytamy ich jeszcze dziś wieczorem. Stawiam swoją sakiewkę przeciw waszemu hrabstwu.
— Sądzicie więc, że ich dzisiaj wieczorem mieć będziemy? — zapytał uradowany Mindrello.
— Jestem tego pewien, o ile oczywiście nie zajdzie coś niespodziewanego, — oświadczył strzelec.
— Biada łotrom! Ostatnia ich godzina wybiła. Naprzód, niech się spełni wasza przepowiednia!
Nagle góry rozstąpiły się, ukazując oczom jeźdźców szeroką dolinę, a pośrodku wioskę.
Jadąc po szosie, dotarli nasi jeźdźcy przed budynek, który się tym różnił od innych, że nad dziurą, tworzącą wejście, umieszczona była tablica. Widniał na niej wypisany pastą do butów napis:

HOTEL DOLORES

Dolores znaczy po hiszpańsku nie tylko imię kobiece, lecz również boleść.
Gospodarz, który był, zdaje się, kpiarzem, nie mógł znaleźć dla swego establissement lepszej nazwy, niż przytułek boleści. Była to najsmutniejsza nora, jaką nasza trójka kiedykolwiek w życiu spotkała. — Na wołania zjawił się szczupły jegomość, ubrany tylko w spodnie, i podejrzliwie zerknął na przybyszów.
— Buenos dias, sennor! — rzekł amerykański strzelec. — Czy można dostać coś dobrego do zjedzenia?
— Dlaczego nie? Jeżeli zapłacicie...
— To się rozumie samo przez się! Chcielibyśmy jednak o coś zapytać. Czy nie było tu dziś trzech jeźdźców?
Gospodarz zerknął jeszcze bardziej podejrzliwie.
— Towarzyszycie może tej trójce?
— Nie, ale jedziemy oddawna jej śladem, chcemy bowiem z tymi panami kilka słów zamienić. Dlaczego pytacie tak podejrzliwie? Czyżbyście byli z tym gośćmi na pieńku?
— Niech ich wszyscy diabli porwą! — wybuchnął gospodarz. — Potraktowali mnie jak psa, grozili cięgami, jeżeli ich natychmiast nie posilę. A kiedy, spełniwszy żądanie, upomniałem się o pieniądze, wyśmieli mnie i ruszyli dalej.
— Kiedyż to było?
— Przed dwiema godzinami.
— Gracias â Dios! — zawołał Mindrello. — Nąreszcie ich mamy!
— Jeszcze nie zupełnie — odparł Grandeprise. — Senor, — zapytał gospodarza — w jakim stanie znajduje się droga, prowadząca stąd w góry?
— W bardzo opłakanym. Do zachodniego podnóża góry, które wygląda jak róg, ujdzie jeszcze jakoś. Ale później na zatracenie! Najgorsza jednak droga prowadzi nad Fuente del Diablo.
— Nad Czarciem Źródłem? Dlaczegóż to?
— Sennor, w całej naszej okolicy ziemia jest wulkaniczna. Kratery wprawdzie wygasły, ale od czasu do czasu biją źródła tak gorące, że można w ich wodzie ugotować kawę. Największym i najgorętszym jest właśnie Fuente del Diablo.
Przyjęcie było stosownie do nazwy „hotelu“ mizerne. Spożywając dary Boże, goście przyglądali się przez otwór wejściowy, będący równocześnie oknem, gospodarstwu właściciela Dolores. Składało się — — z tuzina kur, które z wielką gorliwością szukały na szosie nieistniejących ziaren. Każda kura u łapki miała przywiązany sznurek dwumetrowej długości. Chcąc złapać którąkolwiek, nie trzeba było biegać za ofiarą, a wystarczyło po prostu stąpnąć nogą na sznurek. Goście myśleli z początku, że kury stanowią cały inwentarz oberżysty, okazało się jednak, że się mylili. Oto nadszedł jakiś nagi chłopak, pędząc do stajni wielką ilość indyków; poganiał nie batem, lecz laską, której koniec owinięty był w skórę kuny. Kuny są tutaj najgroźniejszym wrogiem indyków, tak groźnym, że indyki lękają się nawet ich skór.
Grandeprise zapytał gospodarza:
— Czy trójka, która tu była przed nami, miała butną minę, czy też obawiała się pościgu?
— Mogę na to odpowiedzieć dokładnie. Jeden z nich, którego reszta nazywała Landolą, roześmiał się w odpowiedzi na jakieś pytanie towarzysza i rzekł, że z pewnością ślad już zaginął. — Gdy miniemy górę, — mówił — znikną powody do obaw. Będziemy tylko musieli pomyśleć o pieniądzach. Widoki uzyskania ich po tamtej stronie są znacznie większe, niż tutaj.
— Wyobrażam sobie, co ten Landola miał na myśli! No, ruszajmy! Podjedliśmy sobie i wypoczęli, nie traćmy więc czasu.
Podczas gdy przybysze dosiadali koni, gospodarz wyciągnął z poza ogrodzenia jakiegoś osła; zwierzę było tak przeraźliwie chude, że chciało się nad nim zapłakać. Gospodarz dosiadł „wierzchowca“ i ruszyli wszyscy na zachód. Okazało się, że wygląd kłapoucha nie odpowiadał jego tężyźnie, gdyż osioł dzielnie dotrzymywał kroku koniom, coprawda wyczerpanym długą podróżą. Po upływie godziny dotarli do podnóża górskiego; stąd prowadziła stroma ścieżka. Ruszyli. A po krótkim czasie dotarli do wąskiej kotliny, wspinającej się w góry.
— Wspinając się przez dwie godziny pod górę, dotrzecie do tego miejsca, położonego naprzeciw Czarciego Źródła. Droga, po której jadą zbiegowie, wije się po drugiej stronie wieloma zakrętami i zabierze sporo czasu. — — — Cielo! Cóż to?
Po ostatnich słowach spojrzał w kierunku drogi dla jeźdźców i ujrzał psa. Zwierzę rozstawiło przednie nogi i, najeżywszy sierść, patrzyło błyszczącymi oczami w górę. Idąc za wzrokiem psa, cała kompania ujrzała na górze, w odległości dwustu metrów jakieś leżące ciało.
— Santa Madonna! — zawołał gospodarz. — To chyba koń!
— Koń? — zapytał Mariano. — Ależ tak, macie rację, widzę teraz wyraźnie. Musimy to zbadać. Jazda na górę!
Przybywszy szybko na miejsce, jeźdźcy zatrzymali konie z okrzykiem przerażenia. Ujrzeli pławiącego się w kałuży krwi człowieka. Był to Manfredo zamordowany.
Przejęci zgrozą, zeskoczyli z koni. Strzelec schylił się nad ciałem, aby przekonać się, czy nie tli w nim jeszcze iskierka życia. Z pierwszego rzutu oka poznał, że ma przed sobą trupa. W sercu Manfreda widniała śmiertelna rana od pchnięcia sztyletu.
— Przecież to właśnie Manfredo zdradził tajemne wyjście i jemu zawdzięczają ratunek — wtrącił Mariano.
— No tak, był ich sprzymierzeńcem, więc odpłacili mu nożem za chleb. Zostawmy go i śpieszmy, aby raz wreszcie ująć zbrodniarzy!
Pożegnali się z gospodarzem, zostawiając konie.
Gospodarz nie myślał wcale o powrocie do domu. Cortejo i Landola odkroili spory kawał koniny i zabrali jako prowiant; oberżysta postanowił zagarnąć część pozostałą. Świeże mięso jest w tych stronach rzadkością, więc gospodarz niedługo się namyślał. Wyciągnąwszy nóż, zaczął krajać trupa.
Tymczasem dwaj Hiszpanie i Amerykanin zaczęli w towarzystwie psa wdrapywać się po zboczu wąwozu.
Z szumem i sykiem wypływały tu w różnych punktach ze szczelin potoki i starały się przebić przez pokłady lawy. Przed jednym ze źródeł Mindrello przystanął i włożył w nie rękę. W tejże chwili cofnął się z wielkim krzykiem.
— To ukrop prawdziwy! O mały włos nie sparzyłem całej ręki.
Towarzysze roześmieli się i podeszli do źródła, aby zbadać ciepłotę. Odskoczyli jednak tak samo, jak Mindrello, woda była bowiem wrząca.
Cała trójka zachwycała się przez chwilę wspaniałym widokiem, poczem ruszyła ku wschodniej przełęczy, aby zobaczyć, czy nie ma tam zbiegów.
Nie było ich jeszcze. Z polecenia Grandeprise‘a Mindrello ulokował się tak, aby mógł niezauważony obserwować całą długą, krętą drogę. Dwaj pozostali towarzysze zatrzymali się w miejscu, które słusznie ochrzczono mianem Czarciego Źródła.
Po długiej chwili milczenia rzekł Mariano:
— Sennor, co zrobimy z jeńcami, jeżeli teraz wpadną nam w ręce?
Zapytany obrzucił Hiszpana badawczym spojrzeniem i zapytał z kolei:
— Ciekaw jestem, jakie jest wasze zdanie w tej materii?
Mariano odrzekł po namyśle:
— Należałoby ich zabrać i odstawić do Santa Jaga, skąd uciekli.
— Aby jeszcze raz uciekli — na zawsze? Chcielibyście męczyć się transportem tych niebezpiecznych ptaszków? Dlaczegoż, zdaniem waszym, należy odstawić tych łotrów do Santa Jaga?
— Potrzebne nam będą ich zeznania w ewentualnym procesie rodziny Rodrigandów przeciw Cortejom.
— Czegoż się można po tych zeznaniach spodziewać? Czy przypuszczacie, że powiedzą prawdę? A zresztą, macie przecież Pabla Corteję i jego córkę. Jeżeli przywiązujecie taką wagę do zeznań, oprzyjcie się na tym, co powie Józefa, ewentualnie Gasparino, ale Landoli... — długo wstrzymywana wściekłość wybuchła w nim nagle w postaci syku — ...ale Henrica Landoli nie tykajcie! Należy do mnie, wyłącznie do mnie!
Mariano nie zdążył odpowiedzieć strzelcowi, gdyż Mindrello powrócił z punktu obserwacyjnego z wiadomością, że zbiegowie się zbliżają.
Cierpliwość czekających wystawiona została na dosyć długą próbę. Strzelec gotów był nawet przypuszczać, że Mindrello się pomylił, lecz nagle usłyszał odgłos spadającego kamienia. Po niedługiej chwili Grandeprise, Mariano i Mindrello usłyszeli z krańca drogi odgłosy i ujrzeli wśród skał głowy — — Henrica Landoli i Gasparina Corteja.
— Cielo! Tę drogę będę długo pamiętać — westchnął Cortejo, siadając nad wodą. — Istna męka! Nie bardzo wam jestem wdzięczny, żeście nie znaleźli lepszej.
— Byłem pewny, że zamiast wdzięczności spotkają mnie z waszej strony tylko wyrzuty. Jeżeli nie rozumiecie, że była to dla nas droga najpewniejsza, jesteście osłem, sennor Cortejo! Każda inna droga byłaby stokroć niebezpieczniejsza.
— A teraz? Sądzicie, żeśmy teraz bezpieczni?
— Zupełnie!
— Oby się na nas ta rozprawa z Manfredem nie zemściła! Zbyt pohopnie rzniecie nożem, sennor Landola!
— Pah! To najmniejszy kłopot. Koby się tam zajmował Manfredem! Przypuszczam nawet, że się znajdą ludzie, którzy będą wdzięczni, żeśmy go spławili.
— Właściwie miał rację, żądając konia. Przecież wasz koń padł, więc mógł wymagać, abyście szli pieszo.
— Byłbym ostatnim durniem, gdybym się zgodził. W takiej sytuacji każdy powinien dbać przede wszystkim o siebie. Tu nie ma litości.
Postarajcie się lepiej o ogień, abyśmy mogli zasilić zgłodniałe żołądki.
— Końskie mięso... Brrr!... — wzdrygnął się Cortejo, patrząc napół pogardliwie, napół żarłocznie na konia, na którego grzbiecie leżał zawinięty w szmaty kawał mięsa. — Nie wyobrażałem sobie, że kiedyś będę musiał kontentować się tym specjałem!
— To jeszcze nie najgorsze. Zresztą, zapewniam was, że to już długo nie potrwa. Wkrótce wszystko pójdzie na lepsze. Oczywiście, potrzebne są pieniądze i jeszcze raz pieniądze. Weźmiemy je od pierwszego lepszego bogacza.
— Tym pierwszym lepszym będę chyba ja — odezwał się ktoś z poza zwałów lawy. Po chwili wysunął się Grandeprise z wymierzonym karabinem.
Landola i Cortejo przestraszyli się nieludzko na widok strzelca. Cortejo patrzył nań w osłupieniu. Landola wnet się opamiętał i zawołał:
— To ty, Grandeprise? Diabeł cię chyba sprowadził! Idź więc do diabła!
Wyciągnął nóż z za pasa i rzucił się na przyrodniego brata, jak tygrys. Ale nie zdołał go dosięgnąć. Pies bowiem, obserwujący każdy ruch Landoli, rzucił się na napastnika, skowycząc, i powalił na ziemię. Nóż wypadł z ręki Landoli.
Skowyt psa był czymś w rodzaju hasła dla towarzyszy strzelca. Wyskoczywszy z kryjówek, rzucili się na zbrodniarza. Gasparino nie stawiał oporu; z Landolą poszło jeszcze łatwiej. Pies stał nad nim, pokazując ostre zęby. Bez trudu więc dało się obezwładnić byłego pirata.
— No, sennor Landola, — rzekł Grandeprise, obrzucając przyrodniego brata nienawistnym spojrzeniem, — nie spodziewaliście się wpaść po raz drugi w nasze ręce?
Zapytany milczał. Oczy miał zamknięte tak samo jak Cortejo. Nic nie chciał widzieć, ani słyszeć.
— Gracie rolę dumnego pana i nie raczycie gadać? Tym lepiej dla nas, gdyż proces będzie krótszy. Nie mamy wcale zamiaru wlec was ze sobą. Przeciwnie, utworzymy sąd sawany i wydamy wyrok na miejscu.
Pod wpływem tych słów Landola odparł:
— Nie wyobrażajcie sobie, że możecie być naszymi sędziami. Nie jesteśmy w sawanie.
— Ale stoicie przed strzelcem, dla którego zwyczaje sawany są prawami i który sądzi według tych zwyczajów.
— To nas nic nie obchodzi! Żądamy zwyczajnego, prawdziwego sądu.
— Nic więcej? — zapytał szyderczo Grandeprise. — Dlaczego uciekliście, skoro chcieliście zwykłego sądu? Ucieczką dowiedliście wyraźnie, że nic o sądzie wiedzieć nie chcecie. Musimy więc zadowolić się wyrokiem naszych ustaw.
Landola udawał, że słucha tych słów ze spokojem; ale w sercu czuł tajemny lęk. Zdawał sobie sprawy, że od tego człowieka, któremu sprawił tyle zła, nie może się spodziewać litości. Jedyną drogą ratunku było zyskanie na czasie.
Dlatego odparł z udaną beztroską, uśmiechając się:
— Nie będziesz miał odwagi mnie dotknąć. Sennor Mariano nie zniósłby tego.
Na dowód, że Landola się myli, Mariano odwrócił się doń i rzekł:
— Mylicie się, przypuszczając, że zależy mi na waszym życiu. Nie myślę wstrzymywać wymiaru sprawiedliwości.
— Bądźcie więc przeklęci do setnego pokolenia! — wrzasnął Landola, tracąc panowanie nad sobą. — I skończcie wreszcie tę farsę!
— Jaką karę przewiduje prawo prerii za wielokrotne porwanie? — spytaj Grandeprise.
— Wielokrotną karę śmierci!
— Dziękuję, sennores! Mieliście rację. Przejdźmy teraz do sennora Corteja. O co go oskarżacie, Mariano?
— Oskarżam go o zbrodnię zmiany dziecka i porwania, dokonaną na mnie, o zamach na życie mego ojca, o rabunek mego mienia. Ponadto oskarżam Gasparina Cortejo o wszystkie zbrodnie jego towarzysza niedoli. Był ich inicjatorem.
— A wy, sennor Mindrello?
— Oskarżam Gasparina Cortejo o bezprawne pozbawienie wolności, o współudział w zbrodni handlowania ludźmi, o nieludzkie cierpienia, których doznałem w niewoli wraz z hrabią de Rodriganda.
— To wystarcza, sennores! Powtarzam poprzednie pytanie: jaką karę przewidują prawa z prerii za kradzież i porwanie człowieka?
— Śmierć.
— A za wielokrotne porwanie?
— Śmierć wielokrotną.
— Słyszeliście? — zwrócił się chłodno do jeńców. — Wyrok zapadł. Gotujcie się do śmierci!
Grandeprise zamilkł i przyglądał się skazańcom. Był ciekaw, jakie wrażenie wywarł wyrok na zbrodniarzach.
— Nie bawcie się długo z tymi łotrami! — rzekł Mariano. — Wieczór się zbliża; musimy myśleć o powrocie.
— Mam się z nimi prędko załatwić? Co też wam wpada do głowy! Czy męki, zadawane przez tego człowieka, trwały krótko? Czyż przez lat szesnaście nie dręczyliście się wraz z Mindrellem dzięki nikczemności tego szatana? Nie chcecie, abym ich długo dręczył? Zapewniam was, że kulka w łeb byłaby dla nich niezasłużonym aktem łaski. Nie mam zamiaru jej wyświadczać. Zasłużyli na śmierć dziesięciokrotnie, niechże się im zdaje, że umarli śmiercią stokrotną!
— Jakiż rodzaj śmierci wymyśliliście dla nich? — zapytał Mindrello. — Byłaby to rozkosz niesłychana, gdybyście mogli utrudnić tym diabłom drogę do piekła.
— Nie domyślacie się, co mam na myśli? Przecież to takie bliskie i proste. Czy pamiętacie, jak was ręka zabolała, gdyście ją włożyli do wrzącej wody?
— Per todos los Santos! — Wszyscy święci! — zawołał Mindrello z entuzjazmem. — Macie rację! Wrzucimy łotrów do Fuente del Diablo!
— Wrzucimy — — —? — zapytał Grandeprise. — Ani mi się nie śni! Zginęliby zbyt prędko. Mam plan o wiele lepszy. Niech giną powoli, krok za krokiem. Niech się zapadają wolno, niech czują przy każdym ruchu, że śmierć wyciąga po nich swe ręce. Niechaj sekundy i minuty wydają im się wiecznością piekielną. Niech skomlą o śmierć, jak o łaskę. Niech...
Przerwał mu długi, straszliwy wrzask. Wrzask ten wydobył się z piersi Corteja, który patrzył na Amerykanina, jak na upiora. Przedsmak czekających męk doprowadzał go do obłędu. Landola był mniej nerwowy. Panował nad sobą, choć słowa strzelca działały nań, jak uderzenia topora.
Teraz wstał Mariano, który dotychczas odgrywał rolę słuchacza, i skinął na Grandeprise‘a, by za nim poszedł. Zatrzymał się w odległości, z której Landola ani Cortejo nie mogli słyszeć rozmowy. Po kilku chwilach zjawił się Grandeprise. Miał ponury wyraz twarzy, przeczuwał bowiem, o czym zechce z nim mówić młody hrabia.
— Sennor Grandeprise, nie bylibyście człowiekiem, ale diabłem wcielonym!
Strzelec rzucił spojrzenie, nieomal wrogie.
— Sennor, wiem, że jesteście innego zdania, niż ja, mimo że łotry te wyrządziły wam i waszej rodzinie niepowetowane szkody. Szanuję was dlatego. Nie wymagajcie jednak, abym dla was zmienił swoje poglądy. Dzień i noc myślałem o godzinie zemsty. Cierpiałem głód, niedostatek, poniewierkę, gdyż mówił mi jakiś głos wewnętrzny, że moje nadzieje się spełnią. Jestem szczery i chcę zemsty — nie kary.
— A więc nie chcę wpływać na waszą wolę. Cóż jednak zawinił wam Cortejo, że pragniecie jego męczarni?
— Nie chcę go wcale dręczyć. Nie mam do niego osobistej urazy. Jeżeli Mindrello się zgodzi, możecie mu wpakować kulkę w łeb. Obawiam się jednak, że nie zdołacie zmiękczyć Mindrella, gdyż sennor ten wyznaje tę samą zasadę, co ja.
Gdy powrócili do pozostałych, Mindrello zajęty był wiązaniem lassa z rzemieni. Łatwo odgadnąć, do czego miało służyć. Cortejo patrzył nań oczami szeroko otwartymi ze strachu; Landola spoczywał ciągle jeszcze odwrócony tyłem.
— Sennores, jeżeli tli w was jeszcze choćby iskierka litości, nie będziecie tak okrutni! Nie błagam o darowanie życia, lecz o krótką śmierć! Nie dręczcie mnie, wpakujcie w głowę litościwą kulę! Prośby tej możecie....
— Nikczemny tchórzu!
Słowa te wypowiedział z największą pogardą Landola. Wił się jak piskorz i patrzył na towarzysza niedoli szyderczo.
Pod wpływem tych słów Cortejo zapominał na chwilę o strachu. Na twarz wystąpiły mu rumieńce gniewu.
— Łotrze, kanalio! Coś podobnego ośmiela się mówić człowiek, któremu całą tę nędzę zawdzięczam! Posłuchaj więc mego zdania o tobie! Jeżeli jest człowiek, któremu z całego serca życzę, aby go ugotowano tam w dole we wrzącej zupie, to ty nim jesteś, Henrico Landola! Diabeł będzie miał z ciebie kąsek nielada!
Twarz Landoli okryła się szkarłatem. Na czoło wystąpiły niebieskie żyły. Wykonawszy kilka dzikich ruchów, chciał się wyprostować. Z ust wydobywał się jęk i charkot. Zaczął targać więzy. W pewnej chwili udało mu się oswobodzić prawą rękę....
Nagłym, brutalnym ruchem chwycił Corteja, który usiłował się cofnąć. Wpijając stalowe palce w ramię towarzysza syknął:
— Jestem zgubiony, diabli mnie wezmą. Chodźże razem ze mną, najnikczemniejszy z tchórzów!
Potoczył się zwinnie nad brzeg kotliny, ciągnąc za sobą Corteja. Zanim któryś z trójki zdążył nadbiec, oba ciała przewaliły się przez brzeg. Rozległ się rozdzierający, przerażony ryk Corteja, któremu zawtórował po chwili pogardliwy, szyderczy śmiech pirata. W tym samym momencie wrząca woda zasyczała niesamowicie. W przeciągu kilku sekund widać było rzucające się w śmiertelnych drgawkach ciała ludzkie, potem zaległa cisza.
— Koniec. Landola sam wykonał wyrok na sobie i swym sprzymierzeńcu. Nie będziemy mieli potrzeby spierać się na temat granic odwetu. Niechaj Bóg zmiłuje się nad ich duszami! — rzekł Mariano.
Noc już zapadła nad bezludną doliną górską, gdy wędrowcy wrócili do hotelu Dolores. Gospodarz zasypał ich pytaniami, nie odpowiadali jednak. W milczeniu rozpoczęli wieczerzę, przygotowaną przez żonę gospodarza. Posiłek składał się z pieczeni bawolej, która niezwykłe smakowała wygłodniałej trójce. Gdy pochłonęli ostatni kawałek mięsa, dowiedzieli się, że było to mięso końskie!



JENIEC

Robert wyruszył po południu. Kwatera generała [36] ła Veleza. Sztab Veleza ustalił nowy plan zdobycia miasta. Velez uznał go za zbyteczny, wiedział już bowiem, że twierdza padnie przez zdradę. Ponieważ nie chciał w to nikogo wtajemniczać, plan został przyjęty, mimo jego protestu. Nie wykonano go natychmiast, gdyż czekano na zgodę generała Escobeda.
Ażeby ją otrzymać, trzeba było wysłać do komendanta kogoś, ktoby potrafił przedstawić plan w dobrym świetle. Wybrano Roberta.
Robert wyruszył po południu. Kwatera generała Escobeda leżała nie daleko Queretara. Dotarł do niej po godzinie. Po długiej konferencji Escobedo plan zatwierdził. W międzyczasie zapadła noc.
Było ciemno. Chcąc wrócić jak najprędzej, Robert zboczył z głównego traktu, gdyż ten zaprowadziłby go pomiędzy wojska, oblegające fortecę, nie mógłby więc szybko posuwać się naprzód. Wskutek panujących ciemności i braku drogi łatwo było zgubić kierunek. Istotnie znalazł się po chwili w szczerym polu, nie wiedząc, dokąd jechać dalej.
Zatrzymał konia, aby się zastanowić, gdy nagle wydało mu się, że słyszy parskanie konia, dobiegające zdala, gdzie obrębiało pole jakieś pasmo. Po pierwszym parsknięciu nastąpiło drugie, trzecie, czwarte.
— Co to? — Z pewnością liczna gromada koni. — Gdzie konie, tam muszą być jeźdźcy. — Czy to przyjaciele, czy wrogowie? — Bez wątpienia wrogowie. Wojska Escobeda stoją po lewej stronie i nie ukrywałyby się w gęstwinie.
Odjechał tak daleko, aby ludzie w lesie nie mogli usłyszeć parskania jego wierzchowca. Przywiązał konia do pala, wbitego w ziemię, i cichaczem ruszył w kierunku lasu. Znalazłszy się w pobliżu drzew, padł na trawę i, zwyczajem strzelców prerii, począł się czołgać. Podkradł się w kierunku, z którego dochodziły głosy.
— Która godzina? — zapytał jeden.
— Diabli wiedzą — odpowiedział drugi. — Zapewne około jedenastej.
— A więc jeszcze godzina.
— Sądzisz, że ruszymy o północy?
— Tak. Atak ma się rozpocząć o pierwszej. Szczerze mówiąc, to zwariowany pomysł. Jest nas czterystu, a nieprzyjaciel ma dwadzieścia pięć tysięcy żołnierzy.

— Głupstwo! Mamy przecież szczególne i wcale nieciężkie zadanie: Idziemy oczywiście na pewną śmierć.
— Gdym stał dziś na warcie, przechodził koło mnie koronel[37] wraz z gońcem generała Miramona. Doszło mnie kilka słów z ich rozmowy. Koronel wściekał się, że go wysyłają na śmierć.
— A posłaniec?
— Uspakajał, tłumacząc, że nie ma mowy o poważnej bitwie. Chodzi tylko o to, aby cesarz się łudził, że ma jeszcze na tyłach nieprzyjaciół zwolenników, którzy chcą walczyć w jego obronie.
— Śliczna misja! Mamy krzyczeć „Viva Maximiliano“ i dawać cel kulom republikanów. Mam ochotę zostać tutaj. Niech ten krzyczy, komu się to podoba.
— Boisz się?
— Nic podobnego! Ale co innego walczyć o sprawę, która ma jakieś szanse, a co innego nastawiać karku tam, gdzie wszystko stracone.
— Miramon to dzielny chłop. Czyż nie był prezydentem? Wie z pewnością, co robi. Nasz pozorny atak ma z pewnością swój sens i swoje podstawy. Może chodzi o to, aby Escobedo skierował na nas uwagę? Może naszym uda się wtedy wypad z miasta, który zniszczy oblegających.
Przed samym końcem rozmowy Robert usłyszał kroki, na które jednak obydwaj rozmówcy nie zwrócili uwagi. Ktoś zapytał głębokim, rozkazującym głosem:
— Dlaczego rozmawiacie tak głośno?
— Ah, koronel! — zawołali obydwaj zbóje, zrywając się na równe nogi.
— Milczcie! — rozkazał koronel. — Zabroniłem przecież rozmawiać na posterunkach!
Zbóje czuli się winni i milczeli. Koronel ciągnął dalej:
— Zaszło co?
— Nie.
— Zachowujcie się więc ciszej, niż dotychczas! Mieliście natężać słuch, a tymczasem kto inny gotów was posłuchać. Idę na zwiady. Gdyby co zaszło, zameldujcie majorowi.
Pułkownik szedł w ciemności z wyciągniętymi rękami. Dotknąwszy pnia, chciał go ominąć. Potknął się jednak o nogę Roberta i padł jak długi.
— Do licha! — zawołał. — Miałem wrażenie, jakobym się potknął o but człowieka. Hej, wy tam na posterunku, do mnie! Biegiem — marsz.
Przybiegli tak prędko, że Robert ledwie zdążył przekraść się wśród drzew i ukryć za jednym z dalszych pni.
Pułkownik podniósł się natychmiast i zapytał.
— Macie zapałki?
— Owszem.
Robert cofnął się jeszcze dalej.
— Zapalcie! — rozkazał oficer. — Ale kilka od razu; będzie lepiej widać.
— Widzicie coś? — zapytał koronel.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Poszukajcie na ziemi!
Usłuchali rozkazu.
— Ah — rzekł oficer uspokojony. — Oto korzeń obrośnięty mchem. Zawadziłem o niego.
— Na pewno, sennor, — rzekł jeden z wartowników.
— Ostrożność nigdy nie zawadzi, zwłaszcza w takiej sytuacji, jak nasza. Dlatego miejcie uszy otwarte.
Po tych słowach oddalił się. Niebezpieczeństwo, które groziło Robertowi minęło. Prawdopodobnie koronel postanowił obejść łąkę, ciągnącą się za lasem.
Na myśl o tym Robert powziął decyzję: weźmie pułkownika do niewoli. Zadanie nie było lekkie, czuł jednak dosyć siły, aby plan przeprowadzić.
Pochylony ku ziemi zaczął się skradać za oficerem, tak długo aż obydwaj znacznie oddalili się od posterunku. W pewnej chwili oplótł gardło pułkownika palcami obudwu rąk. Oficer jęknął półgłosem, wyciągnął ręce, ale napastnika schwytać mu się nie udało. Pułkownik zacharczał i upadł na ziemię.
Szybkim ruchem wyciągnął Robert chustkę do nosa, skneblował nieprzytomnego pułkownika, zdjął z biodra lasso i związał mocno ręce i nogi jeńca tak, by się pułkownik po obudzeniu nie mógł ruszyć.
Potem wziął go na plecy i ruszył do swego konia, dosiadł i, podtrzymując pułkownika, ruszył naprzód, z początku wolno i ostrożnie, potem coraz szybciej, o ile oczywiście pozwalały na to ciemności i rodzaj terenu.
Zamiast zdążać w dawnym kierunku, kóryby go szybko zaprowadził do przednich posterunków republikanów, jechał prosto. Po pewnym czasie zaczęto nań wołać. Przystanął. Wylegitymował się umówionym hasłem i zapytał stojącego w pobliżu oficera:
— Kto jest waszym dowódcą?
— Generał Hernano — odparł zapytany.
— Zaprowadźcie mnie do niego jak najprędzej. Na pierwszą planowany jest przeciw wam atak.
— Do kroćset! Kogoż wieziecie na koniu?
— Jeńca. Nie traćmy jednak czasu na szczegóły. Spieszmy!
Zaleciwszy żołnierzom największą czujność, oficer udał się z Robertem na swój posterunek. Dosiadł tu konia, po czym pognali jak wicher do kwatery generała.
Gdy zameldowano Roberta, mruknął niechętnie:
— Cudzoziemskie nazwisko. Wątpię, czy przynosi coś ważnego. Niech wejdzie!
Robert wszedł, niosąc na plecach swego jeńca. Na ten niezwykły widok oficerowie zerwali się z miejsc.
— Valgame Dios! Cóż niesiecie na plecach? — zapytał zdumiony generał.
— Jeńca, sennor.
— Domyślam się. Co to za człowiek?
— Pułkownik cesarski.
— Hm. Nie wygląda na takiego. W każdym razie złapaliście mysz zamiast słonia.
Generał uśmiechnął się ironicznie. Oficerowie uważali za swój obowiązek naśladować zwierzchnika.
— Proszę się przekonać — rzekł Robert swobodnie.
— Nie nosi przecież cesarskiego munduru!
— A jednak służy cesarzowi. Ja również nie noszę munduru Escobeda, czy prezydenta, i tak samo, jak mój jeniec, ubrany jestem w strój meksykański.
— A jednak jesteście republikaninem? To chcieliście powiedzieć?
— Nie.
— A cóż? Zameldowano was jako porucznika.
— Jestem nim też. Służę w armii pruskiej. Przybyłem do Meksyku w sprawach rodzinnych i z pewnych przyczyn oddałem się do dyspozycji prezydenta.
— Ah! W jakimże charakterze służycie prezydentowi?
— W charakterze inżyniera. Jestem przydzielony do saperów.
— Hm. Wolę kawalerię. Inżynier to kret, uciekający przed światłem dziennym. — Zameldowano mi was jako porucznika Helmera.
Należycie do oddziałów generała Veleza?
— Tak:
— Ah, to zmienia postać rzeczy!
Robert opowiedział, co zaszło w lesie. Słuchano go uważnie. Wreszcie generał zawołał:
— Do licha! Mają na nas napaść, a tymczasem tracimy czas na bezcelowe rozmowy!
— Bardzo słuszne. Proszę raczej, aby się pan generał naprzód zajął nieco tym koronelem.
— Poco? Czas nagli.
— Nie tak bardzo, byśmy przedtem nie mogli zadać koronelowi kilku pytań i przeszukać jego kieszeni.
— Racja. Według waszej relacji atak ma się rozpocząć o pierwszej. Zaczną się przygotowywać o północy?
— Tak jest.
— Teraz dopiero wpół do dwunastej, mamy, więc jeszcze sporo czasu. Trzeba go uwolnić z więzów.
Jeniec odzyskał tymczasem przytomność. Widać to było po szeroko otwartych, ciemnych oczach. Obrzucał otaczających wściekłym spojrzeniem.
— Nazwisko? — zapytał generał.
Zapytany wymienił je.
— Słyszeliście co ten sennor mówił?
— Owszem.
— Przyznajecie, że to prawda?
— Jako generał rozumie pan, że nie wolno mi odpowiedzieć na to pytanie.
— Uważacie, że obowiązek każe wam milczeć? Nie przeczę, że macie rację. Muszę jednak zapytać, czy istotnie planowany jest na nas atak?
— I na to nie odpowiem.
— Od kogo otrzymaliście rozkaz, aby dziś...
— Uwaga! Stać! — zawołał nagle Robert, przerywając generałowi.
Przekonany, że nikt nie widzi, jeniec sięgnął ręką do kieszeni i chciał dotknąć ust. Robert zauważył to i ujął w przegubie podniesione ramię koronela. Jeniec chciał się wyrwać, ale nadludzki wysiłek jego był daremny. Schylił więc głowę nagłym ruchem. Zanim ktoś z otaczających zdołał podbiec, koronel zbliżył rękę do ust. Trzymając jeńca lewą ręką, walnął z całej siły prawą pod brodę. Drugie uderzenie w skroń powaliło jeńca na ziemię. Stracił znowu przytomność.
— Do licha! — zawołał generał. Cóż to ma znaczyć?
— Ten człowiek wyciągnął coś z kieszeni i chciał połknąć.
Robert wyjął z ręki zemdlonego zwitek papieru. Wygładziwszy, podał papierek generałowi. Generał przeczytał i zawołał:
— Rozkaz generała Miramona!
Oficerowie nie ukrywali zdumienia.
Generał rzekł po chwili:
— Fakt znalezienia przy tym człowieku tego papieru dowodzi, że albo miasto nie jest w zupełności zamknięte, albo też straże nasze są zbyt mało czujne.
Jeden z obecnych oficerów rzekł:
— Moim zdaniem, to jasna sprawa. Miramon ma zamiar dziś o północy przedsięwziąć atak i odwrócić naszą uwagę.
— Jestem innego zdania — odparł Robert. — Wszystkie wypady Miramona zostały odparte. Ostatni odbył się 5-go maja. Za pomocą jednej miny sparaliżowałem cały plan. Gdyby nawet Miramon nie był generałem, ale zwyczajnym żołnierzem, wiedziałby bez wątpienia, że wszystkie obwarowania są przez nas podminowane. Jeżeli spróbuje ataku, wysadzimy je w powietrze. Nie, ten człowiek ma inne zamiary! Chce zniszczyć cesarza, chce, aby Maksymilian przypuszczał, że na tyłach naszych wojsk znalazła się dostateczna ilość jego zwolenników, którzy potrafią zaatakować Escobeda i zmusić do odstąpienia od miasta.
— Hm. Trzeba będzie zwiększyć czujność.
— Aby odciągnąć cesarza od myśli tego rodzaju, Miramon gra przed nim komedię.
— Otoczymy las i zawiadomimy o tym oblężonych przez parlamentariusza.
— Do licha! To gra niebezpieczna. Te łotry nie uznają parlamentariuszy. Zakłują naszego wysłannika.
— Nie obawiam się tego, oczywiście, o ile wysłany będzie człowiek, który potrafi z tymi ludźmi gadać.
— Nie zapominajcie, że to nie wojsko regularne, tylko zwykła banda. Żaden z mych oficerów nie odważy się być parlamentariuszem.
— Czyżby? W takim razie zgłaszam się i proszę o tę godność — rzekł Robert.
— Co? Chcecie pertraktować z gueriliami? — zapytał generał zdumiony. — Ależ to pewna śmierć!
— Wcale nie mam ochoty, aby mnie rozstrzelano, lub powieszono. Dajcie mi tylko odpis rozkazu Miramona.
— Każę zaraz zrobić kopię, po czym odeślę oryginał naczelnemu wodzowi.
Generał wręczył jednemu z oficerów kartkę Miramona. Kopię sporządzono w jednej chwili, po czym Hernano ciągnął dalej:
— Sennor Helmer, przypuszczacie, że dwa bataliony wystarczą?
— Ależ z pewnością. Wybierzcie dobrych strzelców, dajcie im pochodnie i rakiety, gdyż trzeba oświetlać teren.
Ustalono, że skoro Robert zapali rakietę, republikanie rozpalają również swoje na znak, że cały las jest otoczony.



SĄD BOŻY

Robert przystąpił do dzieła. Poszedł w kierunku lasu, nie starając się wcale unikać szelestu.
— Hola! Kto idzie? — zapytał ktoś z pod drzewa.
— Wysłannik.
— Stój, albo strzelę! — odezwał się głos.
Robert się zatrzymał. Dokoła panowało milczenie, słychać było tylko szum drzew i trzeszczenie leżących na ziemi gałęzi. Po przez ciemności wyczuł, że na miejsce, w którym stoi, skierowano kilka luf karabinowych. Po długiej chwili odezwał się jakiś inny głos:
— Kto tam?
— Wysłannik generała Hernano.
— Do licha! Skąd odwaga wysyłania do nas ludzi?
— Odpowiem na to, skoro mi pozwolicie podejść bliżej.
— Ilu was jest?
— Ja sam.
— Coście wy za jeden?
— Odpowiem na to zastępcy koronela. Zaprowadźcie mnie do niego!
Ujęło go kilka rąk i pociągnęło za sobą. Nie opierał się. Tuż przy brzegu lasu zatrzymano się przed grupką mężczyzn.
— Oto jest, panie majorze, — rzekł przewodnik.
Major odparł chrapliwym głosem:
— Trzymajcie go mocno! Czy ma broń przy sobie?
— Nie pytaliśmy jeszcze o to.
— Jesteście głupcami! Zrewidować go!
Po dokładnej rewizji znaleziono tylko rakietę. Porucznik zameldował:
— Naprawdę nie ma broni. Ale trzyma w ręku oryginalny przedmiot.
— Cóż to jest? — zapytał major.
— Rakieta — objaśnił Robert.
— Do licha, rakieta? Do czego wam potrzebna?
— Wytłumaczę, skoro mi pozwolicie mówić.
— O, nie kochanku, odbierzemy ci rakietę przed rozmówką! To niebezpieczny przedmiot. Związać go!
Odebrano mu rakietę.
— Pozwolę się związać, — rzekł — mimo iż krępowanie parlamentariuszy sprzeciwia się prawom międzynarodowym.
— Któż was posyła?
— Jak mówiłem sennorowi porucznikowi, generał Hernano.
— Hernano? — zapytał major ze zdumieniem. — Na jakiejże podstawie?
— Rzecz bardzo prosta. Wiedział, żeście się tu ukryli.
— Nie może być! Skądże się dowiedział?
— Dziś przybył do was pewien wysłannik Miramona i wręczył rozkaz generała. Znamy treść rozkazu. Mogę wam nawet pokazać dosłowną kopię.
— W takim razie — ordynarna zdrada!
— Nie chcę o tym mówić.
— Macie kopię przy sobie?
— Tak. W prawej kieszeni spodni. Przy rewizji nie zwrócono uwagi na małą karteczkę.
Robert poczuł, że ktoś wyciągnął mu kartkę z kieszeni. Po chwili major zapalił ślepą latarkę i odczytał.
— Nie ma wątpliwości, że to zdrada! — zawołał siny ze złości.
Rozmowa w borze miała charakter niesamowity. Blask małej latarki oświetlał twarz wzburzonego majora. Reszta jego ludzi oraz Robert tonęła w ciemnościach nocy.
— Jesteście otoczeni — przerwał Robert długie milczenie. — Nie ma mowy o ucieczce, więc poddajcie się, aby uniknąć niepotrzebnego przelewu krwi.
— Piekło i szatani!
Major rzucił latarkę na ziemię i zaczął deptać nogami. W obozie rozległ się groźny pomruk.
— Spokój! — syknął major. — Trzeba się mieć na baczności. — Zwracając się do Roberta zapytał: — Kto nas otoczył?
Oddział generała Hernano.
— Ilu ludzi liczy ten oddział?
— Sennor, nie jestem szaleńcem. Przyszedłem oświadczyć, że Hernano wysłał oddział ludzi, który dałby sobie radę z wami nawet w tym wypadku, gdyby was było pięć razy tyle, co obecnie. Wiemy o wszystkim. Macie okrągło czterystu ludzi.
— Do diabła! Znowu zdrada!
— Przyznacie, że tak dokładnie poinformowany przeciwnik zdawał sobie sprawę, iż należy posłać żołnierzy, aby was pokonać. Otoczyliśmy las wojskiem — nikt ujść nie zdoła. We własnym waszym interesie wzywam was do porzucenia błędów koronela!
— Więc wzywasz nas, sennor, do złożenia broni?
— Tak. Opór na nic się nie zda. Daję słowo honoru, że mówię prawdę.
— Jeżeli się poddamy, zostaniemy tylko jeńcami?
— Tak.
— I nie będziemy wyzuci ze swej własności?
— Oczywiście, że nie. Zostaniecie wprawdzie rozbrojeni, ale Juarez nie jest krwawym katem, nie traktując jeńców jako morderców, nie każe ich zabijać.
Major nie miał wielkiej ochoty do stawiania oporu. Czy przyczyną tego była wściekłość, że go zdradzono, czy trzeźwość umysłu, czy poprostu, tchórzostwo — trudno określić. Po chwili zastanowienia rzekł:
— Dobrze, przekonam się! Sennor Gardenas, pan umie obchodzić się z rakietami?
— Owszem.
— Niech się panowie ustawią wzdłuż krawędzi lasu, aby uzyskać szerokie pole widzenia. Potem, gdy Gardenas zapali rakietę, wróćcie do mnie i złożycie meldunek. Naprzód!
Nastała cisza, trwająca jakieś pięć minut, poczem major dał znak Gardenasowi. Rakieta strzeliła wysoko w górę. W blasku jej ukazała się na horyzoncie ciemna linia.
— Czy to wasi ludzie, sennor? — zapytał major, wskazując krawędź lasu.
— Tak — odrzekł Robert.
— Bardzo niewyraźni.
— Zaczekajcie chwilę. Słuchajcie, słuchajcie!
W tejże chwili rozległy się na równinie głośne słowa rozkazu. W minutę później strzelać zaczęły w górę płomienie, iskry i kule. Cały las był oświetlony.
— Do licha! To prawda! zawołał major.
Zobaczył żołnierzy z wymierzonymi karabinami.
— Opór nie zda się na nic — odważył się rzucić jeden z oficerów.
— Nie jestem tak naiwny, aby temu przeczyć — zarezonował major. — Nie jestem wariatem. Nie chcę, aby nas wystrzelano do nogi, skoro fakt zdrady został ustalony. Uwolnijcie tego człowieka z więzów!
Wojska republikańskie były przekonane, że Robert zginął. Na widok rakiety w serca żołnierzy wstąpiła nadzieja, która zmieniła się w wielką radość.
Po kwadransie komendant i Robert spotkali się z majorem i jego adiutantem, celem omówienia szczegółów. Ustalono, że jeńcy oddadzą broń jeszcze w przeciągu nocy. Ponadto postanowiono, że rano zostaną przewiezieni do obozu pod Queretaro.
Nikt nie myślał o spoczynku. Oficerowie dali słowo honoru, że nie uciekną, i poruszali się swobodnie. O tej swobodzie marzył również wysłannik Miramona. Przekonawszy się o łagodnym usposobieniu Roberta, poprosił o rozmowę z nim.
— O cóż chodzi?
— Chciałem o coś zapytać. Oficerowie są wolni na podstawie słowa honoru. Czy pan porucznik nie zastosowałby tej zasady również w stosunku do mnie?
Robert oniemiał ze zdumienia. Po chwili zapytał surowo:
— Oszaleliście? Powiedziałem przecież, że na podstawie tego, co zaszło, zaliczam was do rzędu szpiegów. Zawdzięczacie mi życie.
— Za to możecie nim rozporządzać.
— Chętnie rezygnuję. Przypuszczam, że wiadomo wam, iż szpiedzy należą do ludzi bez honoru? Kto nie posiada honoru, ten nie może dawać słowa.
Tu przebrała się miarka. Wysłannik Miramona odparł:
— Sennor, nie wiecie chyba, kim jestem! Uważacie mnie za szpiega, a tymczasem jestem lekarzem, nazywam się Flores, mieszkam w Queretaro, w klasztorze La Cruz.
— Nie trudźcie się napróżno! Dla mnie jesteście wysłannikiem, używającym szpiegowskich metod celem doręczenia wojennych rozkazów. Nie będziecie korzystali ze swobody ruchów.
Nareszcie nastał ranek. Ruszono z jeńcami w kierunku Queretara. Zwycięzcy zajęli się oczywiście końmi zwyciężonych.
Lekarz się wściekał, że mu nie pozwolono przyłączyć się do jeńców-oficerów, którym pozostawiono konie. Przy świetle poranku, rozpraszającym wiele iluzyj, widział swój los w mniej różowych barwach, niż w ciemnościach nocy.
— Zaprowadzą mnie, zapewne, do kwatery głównej, później do Queretara. Cóż będzie, gdy mnie poznają i dowiedzą się, że nie jestem lekarzem Floresem z klasztoru La Cruz, ale doktorem Hilariem z della Barbara? Jedyny ratunek w ucieczce...
Na próżno szukał sposobności. Zjawiła się dopiero teraz, gdy dotarli do kotliny, którą trzeba było okrążyć.
Prowadziła tędy droga bardzo wąska. Piesi i jeźdźcy musieli się posuwać gęsiego. Flores rozglądał się badawczo na wszystkie strony. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Jeżeli mu się uda dotrzeć do zarośli, zakryją go i żadna kula doń nie dotrze.
Rozejrzał się raz jeszcze, potem skoczył na lewo.
— Trzymajcie go! — zawołał eskortujący żołnierz.
Dopiero teraz ujrzano Floresa, olbrzymimi susami pędzącego ku zaroślom. Padło kilkanaście strzałów karabinowych. Za późno! Zbieg skrył się w zaroślach.
Skoro Hilario pobiegł na dół w kierunku kotliny, starając się dotrzeć do zarośli, Robert skierował konia na lewo i pogalopował nad urwiskiem. Wyprzedził zbiega, przedzierającego się przez zarośla, zsiadł z konia, przywiązał do brzegu urwiska i podążył na dół. Na dole skulił się i cały zamienił się w słuch.
Po niedługiej chwili usłyszał zbliżające się kroki. Ktoś chrząkał — w miarę zbliżania się coraz głośniej — i sapał jak miech kowalski. Po upływie kilku sekund rozsunęły się gałęzie i stanął wśród nich — — Flores, usiłujący przedrzeć się dalej. Zaledwie kilka kroków dzieliło go od właściwego lasu. Skoro doń dotrze, będzie uratowany!
Robert wyrósł przed nim, jakby z pod ziemi.
— Dzień dobry, sennor, — rzekł z uśmiechem. — Dokąd śpieszycie o tak wczesnej porze?
Hilario znieruchomiał. Obecność oficera wydała mu się zrządzeniem czarów. Był przecież przekonany, że wszystkich wyprzedził...
— Przekleństwo! — krzyknął wreszcie i skoczył w bok, aby dotrzeć do brzegu kotliny.
— Stać! — zawołał Robert. — Albo strzelę!
Po tych słowach wyciągnął rewolwer.
— Strzelaj, psie! — zawołał Flores-Hilario.
Robert zmienił decyzję: — A może będzie lepiej schwytać tego człowieka żywcem?
W jednej chwili zdjął lasso i splótł pętlę. Podniósł rękę. Coś gwizdnęło, zaszumiało, zakręciło się — i pętla spadła na ofiarę.
— Do stu tysięcy diabłów! — jęknął lekarz.
Mijał właśnie brzeg kotliny, przekonany, że ocalał. Nagle coś schwyciło go za ramiona — — spadł głową na dół w kierunku kotliny. Miał wrażenie, że się dostał z nieba do piekła. Zamknął oczy. Gdy je znowu otworzył, leżał obok konia Roberta. Ręce i nogi miał spętane. Okrągła, spalona od słońca twarz porucznika uśmiechała się wesoło.
— No i cóż, sennor Flores, jakże się podróż udała?
— Niech was wszyscy diabli! — mruknął ponuro Hilario. — Dlaczego nie dozwoliliście mi uciec?
— Szpieg tego nie jest wart.
— Ofiaruję pięć tysięcy dolarów. Jestem człowiekiem bogatym.
— No, no. W takim razie moglibyśmy więcej zapłacić.
— Dobrze! Daję dziesięć tysięcy.
— Coraz lepiej! Musicie bardzo tej swobody, potrzebować.
— Racja. Otaczam opieką kilku chorych, którzy umrą bez mojej pomocy.
— Żal mi tylko chorych, a nie lekarza. Mam wrażenie, że targu nie ubijemy. No, jazda, sennor!
Robert podniósł związanego jeńca, aby go wsadzić na konia.
Dotarł do obozu ostrym kłusem. — —
Flores nie puszczał pary z ust. Chwilowo musiał poddać się losowi. Zdjęto go z konia i zaprowadzono pieszo do obozu. Po drodze oberwał kilka tęgich kuksów i szturchańców.
Za próbę ucieczki wpakowano doktora do więzienia, podczas gdy reszta dostała się do obozu jeńców, w którym starano się losowi ich nieco ulżyć.
General Hernano był szczerze uradowany pomyślnym rezultatem akcji. Skoro się dowiedział o lekarzu Floresie i o jego próbie ucieczki, obiecał zasięgnąć dokładnych informacyj.
Robert miał właśnie wsiąść na koń, gdy ujrzał jeźdźca, zajeżdżającego galopem. Poznał go z oddali. Był to Zorski we własnej osobie.
— Ah, ty tutaj? — zawołał. — Co za niespodzianka!
— Szukałem cię, mój chłopcze. Od dłuższego czasu walki ustały, mam więc kilka godzin, i wczoraj postanowiłem cię odwiedzić.
— Co za radość!
— Cieszę się również. Powiedzże, gdzie byłeś przez ten cały czas.
— Miałem bardzo szczęśliwą przygodę. Zsiądźmy na chwilę z koni. Mam nadzieję, że w głównej kwaterze Hernana znajdzie się miejsce do pogawędki przy kieliszku wina.
— Poszukajmy!
Po chwili siedzieli w skromnej gospodzie. Robert zaczął opowiadać. Zorski słuchał uważnie, nie przerywając. Gdy Robert skończył, potrząsnął głową i rzekł:
— Dziwne... Czy znasz stosunki panujące obecnie w klasztorze La Cruz w Queretaro?
— Nie.
— Główna kwatera otrzymała dokładne informacje. Poprzedni mieszkańcy musieli wynieść się z klasztoru. O ile mi wiadomo, nie było tam żadnego lekarza. Czy możesz mi tego Floresa opisać?
Robert spełnił prośbę. W miarę jego słów zdumienie Zorskiego rosło coraz bardziej.
— Nie przeczuwasz nawet, kogo wziąłeś do niewoli. To z pewnością stary Hilario! Czy możesz się do niego dostać?
— Ależ oczywiście!
— Chodźmy zaraz! Wejdziesz naprzód sam, chcę go bowiem zaskoczyć.
— Dobrze. Biada, jeżeli jest Hilariem! Pójdę wtedy do generała i opowiem wszystko.
Udali się do więzienia.
Na progu celi zjawiła się wysoka postać Zorskiego. Hilario zaczął bić dokoła rękami, jęcząc:
— Zor — Zor — Zor —. Nie mógł wykrztusić do końca nazwiska doktora. Bełkotał coś niezrozumiale. Podniósłszy ręce, chwiał się przez jakiś czas to w jedną, to w drugą stronę, wreszcie zwalił się jak podcięty snop. Z ust potoczyła się piana.
Robert odwrócił się. Zorski ukląkł, aby zbadać starca. Po chwili wstał i rzekł:
— Sąd nie potrzebny. Bóg go już sądził.
— Ah! Nie żyje?
— Nie umarł jeszcze.
— Czy można go uleczyć?
— Nie. Zginie wśród straszliwych bólów, nie tracąc do ostatniej chwili przytomności.
— Okropność!
— Będę czuwał nad nim, choć nie ma nadziei, aby mógł jeszcze przemówić.
— Słyszy naszą rozmowę?
— Na pewno. Czy nie widzisz, że patrzy z trwogą?
— Tak. Bóg jest sprawiedliwy. Ale gdy Hilario umrze, niejedną tajemnicę zabierze do grobu.
— Tego się nie obawiam. Mamy dosyć świadków i dowodów. Hilario będzie mógł wydobyć z siebie najwyżej kilka niezrozumiałych dźwięków. Stan jego będzie się z każdym dniem pogarszać. Zupełnie przytomny, będzie sobie dokładnie zdawać sprawę, że nędzne jego życie się kończy. — No, chodźmy!



DZIEWIĘTNASTY CZERWCA

Będąc na posterunku, Robert ku zdumieniu ujrzał na drodze jakąś panią, jadącą przed nim na mule, w towarzystwie służącego. Jako człowiek uprzejmy, uchylił kapelusza. Ku swemu zdumieniu usłyszał z pod welona następujące słowa:
— Czy mnie wzrok nie myli? Pan tutaj, poruczniku?
Dama zatrzymała muła.
Ponieważ nieznajoma przemówiła doń po polsku, rzekł w tym samym języku:
— Ah, mam zaszczyt rozmawiać z Polką?
— Tak. Czy pan porucznik Robert Helmer?
— Nie omyliła się pani. Skądże mnie pani zna?
— Widzieliśmy się na dworze arcyksięcia. Mam wrażenie, że mnie pan pozna.
Odsunęła gęsty welon. Ujrzał ku swemu zdumieniu znajome rysy.
— Jakto, łaskawa pani tutaj? Odważyła się pani wyjechać poza miasto?
— Pan wiedział, że przebywam w Queretaro?
— Wiedziałem, iż nie opuściłaby pani męża, który całym sercem oddany jest cesarzowi.
— Cóż pan robi w Meksyku?
Dama, którą Robert spotkał, była księżną Salm, małżonką księcia Salma, który jako wierny adiutant cesarza trwał i cierpiał przy nim do ostatniej chwili panowania.
— Łaskawa pani, czy nie rozmawialiśmy raz o dziwnych stosunkach panujących w rodzinie Rodrigandów?
— Ależ tak. Przypominam sobie.
— Ta właśnie sprawa sprowadza mnie z za oceanu. Teraz dopiero praca nasza zaczyna wydawać owoce.
— To mnie cieszy.
— Czy wolno zwierzyć się z pewną tajemnicą?
— Nie zdradzę jej.
— Powinna ją pani zdradzić tylko dwom osobom.
— Komuż to?
— Cesarzowi i mężowi. — Oblegam cesarza tylko po to, aby go uratować.
— To brzmi nieprawdopodobnie.
— A jednak rzecz zrozumiała. Dotychczasowe moje wysiłki, niestety, nie przyniosły rezultatów.
— Nasze również. Właśnie przybywam od prezydenta.
— Od Juareza? To mnie bardzo dziwi.
— Zostałam przyjęta, rozmawiałam z nim.
— Z czyjego polecenia?
— Posłało mnie do Zapoteki własne serce. Mogę panu jednak ponadto w zaufaniu powiedzieć, że poleciła mnie to pewna osoba, której nie chciałabym wskazywać palcem. Wystarałam się u Escobeda o list żelazny. Dzięki niemu dostałam się do Juareza.
— Wizyta była daremna?
— Niestety. Wracam z niczym. — W oczach księżnej stanęły łzy. Ciągnęła dalej: — Boże mój, jakiż ten Juarez twardy i nieczuły!
— Myli się pani. Tylko pozornie wygląda na człowieka nieprzystępnego i twardego. W istocie to człowiek wielkiego serca, pełen zrozumienia i współczucia dla innych. O co pani go prosiła?
— O darowanie cesarzowi życia. Dał odpowiedź więcej niż twardą, nieuprzejmą, niegrzeczną. Oświadczył, że cesarz sam rozporządził swym życiem, że, jako prezydent, nic dlań zrobić nie może.
— Niech pani posłucha! Juarez miał racje, twierdząc, że cesarz sam rozstrzygnął definitywnie o swym losie. Zapoteka chciał go uratować, nawet wysłał mnie z wyraźnym poleceniem uratowania cesarza.
— Mój Boże! Nie uwierzyłabym, gdyby mówił mi to kto inny. Pan był u cesarza?
— Tak. Przed kilkoma dniami. Ale odprawił mnie z kwitkiem.
— Panie poruczniku, — rzekła księżna, ujmując Roberta za rękę, — jestem niesłychanie wdzięczna za oświetlenie sytuacji.
— Chciałem tylko pani dowieść, że Juarez nie był wobec pani ani niegrzeczny, ani źle wychowany. Poprostu zapewnił panią w dyskretny, dyplomatyczny sposób, że zrobi wszystko, aby spełnić pani prośbę.
— Uważa pan więc, że cesarz jest zgubiony?
— Nie, choć przyznaję, że niełatwo go będzie uratować. Nastąpić to może jedynie wtedy, gdy sam zapragnie ratunku. Dotychczas nie chciał.
— Jestem panu niezmiernie wdzięczna i postaram się skorzystać z pańskich rad natychmiast. Więc mogę mówić o panu z cesarzem.
— Owszem. Niech go pani zapewni o mojej życzliwości. Niech go pani prosi usilnie, aby mnie chciał wysłuchać przy najbliższym spotkaniu.
Pożegnali się serdecznym uściśnięciem ręki. Księżna wróciła do miasta pełna nadziei, że jednak wyjście się znajdzie. — — —
Minęło kilka dni. Nastał ranek 14-go maja. Generał Velez odbył z Robertem długą naradę.
W namiocie czekał nań André, który przebywał w kwaterze głównej, wypatrując spotkania z Emilią.
— Dlaczego taka ponura mina, panie poruczniku? — zapytał.
Robert nie odpowiedział. Przeszedłszy się kilkanaście razy wzdłuż ciasnego namiotu, przystanął przed strzelcem i zapytał:
— Gdzie jest Zorski?
— W obozie Escobeda.
— Musimy osiodłać konie i jechać do niego!
— Poco?
— Niech pan o to nie pyta!
Po upływie dziesięciu minut opuścili kwaterę wodza. Przypuszczania André’go okazały się słuszne. Zastali go w mieszkaniu. Zdziwił się nieco, gdy obydwaj zziajani towarzysze stanęli na progu.
— Dlaczegoście tak pędzili? Musiało się stać coś ważnego.
— Owszem. Możemy mówić swobodnie?
— Najzupełniej. Skądże jednak to pytanie?
— Mam ci właśnie coś niezmiernie ważnego do zakomunikowania.
To sprawa ściśle poufna — rozpoczął Robert. — Dzisiejszej nocy opanujemy Queretaro.
André skoczył na równe nogi.
— Naprawdę? Nareszcie! Ah, jakże się cieszę!
Zorski zapytał:
— Czy miasto ma być wzięte szturmem? Escobedo nic o tym nie mówił.
— Queretaro zostanie zdobyte dzięki zdradzie. Pułkownik Lopez otworzy generałowi Velezowi furtę wypadową. Przybyłem tu z tą wiadomością do ciebie, gdyś jesteś mi potrzebny do przeprowadzenia trudnego zadania. Chcę uratować cesarza.
Zorski zapytał z uśmiechem:
— Jakże to możliwe?
— Furta będzie od północy otwarta. Velez wkradnie się na czele dwunastu ludzi...
— Ah! — przerwał Zorski. — Spryciarz z niego. Chce się naprzód przekonać, czy nie zastawiono pułapki.
— Tak. Mając do mnie zaufanie, powierzył mi dowództwo tymi dwunastoma ludźmi. Zechce natychmiast wziąć cesarza do niewoli, mam jednak nadzieje, że go uprzedzę. Prosiłem cesarza, aby włożył ubranie cywilne.
— Prosiłeś za pośrednictwem księżny Salm?
— Cóż ci o niej wiadomo?
— Wiem, że rozmawiałeś z nią, gdy wracała od Juareza. Zajmuję się więcej twoją osobą, aniżeli przypuszczasz.
— Zgadłeś. Przy furcie zostanie tylko jeden wartownik. Gdy się wypad uda, Velez nadeśle posiłki.
— A wartownik?
— Nie będzie z nim żadnych trudności.
Gdy wyjdzie na jaw, że cesarz uszedł i że wychodziłeś w towarzystwie osoby cywilnej, podejrzenie padnie na ciebie.
— Sądzę, że nie trudno będzie odwrócić na chwil kilka uwagę wartownika.
— Dobrze. Dokądże zaprowadzisz cesarza?
— Naprzód do mego namiotu. Tam będzie czekać André.
— Ja? — zapytał mały André w radosnym podnieceniu. — Ja mam ratować cesarza?
— Tak. Przyprowadziwszy cesarza do namiotu, będę, oczywiście musiał wrócić do fortu. Wtedy sennor umieści Maksymiliana w jakimś bezpiecznym miejscu poza obozem. Będziemy musieli zastanowić się nad wyborem miejsca.
— Już dawno wybrałem — rzekł Zorski z uśmiechem.
— Gdzie?
— Tutaj. Najlepiej będzie, jeżeli cesarz się schroni w moim mieszkaniu.
— Nie będzie mógł tutaj pozostać pod żadnym pozorem.
— Mam dla niego kryjówkę!
— Gdzie jest to bezpieczne miejsce?
— Nie domyślasz się? Musi to być punkt, leżący na zboczu, gdzie nikt nie będzie szukać cesarza, gdzie Maksymilian będzie mógł pozostać dopóty, aż otworzy się dlań droga do morza. Mam na myśli hacjendę del Erina.
Słowa te wzbudziły entuzjazm Roberta i André‘go.
— Tak, jedynie hacjenda! — rzekł André.
— Nie byłem tam jeszcze — wtrącił Robert — Sądzę jednak, że wybór odpowiedni. Któż go tam zawiezie?
— Ja — odrzekł Zorski.
— Cóż się stanie z jeńcami w Santa Jaga, gdy odejdziesz?
— Wrócę przecież. Zresztą, możesz w tej sprawie zdać się w zupełności na Juareza.
Plan był naszkicowany. Należało tylko omówić szczegóły. Robert i André pożegnali Zorskiego i wrócili do obozu. — — —
Nadszedł wieczór dnia tak doniosłego dla dziejów Meksyku. Był tak łagodny, że wojsko w Queretaro biwakowało na ziemi.
Cesarz wyznaczył na wczesny ranek wypad generalny. Obiecywał sobie po nim więcej, niż po wszystkich atakach dotychczasowych.
Maksymilian nie mógł siedzieć w swoich apartamentach. Niezauważony przez nikogo, udał się wraz z adiutantem Salmem do ogrodu, przypuszczając, że w rozbitym namiocie prędzej uśnie, niż w ponurym gmachu klasztornym. — — —
Była północ. Z klasztoru podkradała się ku furcie wypadowej jakaś postać. Zgrzytnął klucz zamku, furta się otwarła. Obok leżał wypchany portfel. Tajemnicza postać — pułkownik Lopez — podniosła portfel, cofnęła się we wnękę drzwi, która tworzyła bezpieczne schronienie, zapalił światło i zaczął badać zawartość portfelu. Po pewnym czasie światło zgasło i Lopez mruknął z zadowoleniem:
— W porządku. Generał dotrzymał słowa.
Na uboczu zebrało się około północy dwunastu ludzi, uzbrojonych od stóp do głów. Ciche kroki zbliżyły się do namiotu Roberta.
— Jesteście gotowi, sennor? zapytał.
— Tak, generale.
— Chodźcie więc!
— Ruszyli we dwójkę ku grupie dwustu żołnierzy i stanęli na czele.
Niebo jarzyło się od gwiazd. A przecież powinny były skryć się za chmurami, aby nie patrzeć, jak przeniewierstwo i zdrada triumfują nad wiernością..
Dotarli do furty wypadowej. Była przymknięta. Velez nachylił się nieco i ruchem powolnym, ostrożnym wsunął głowę do sklepienia.
— Sennor! — zawołał stłumionym głosem.
— Generale! — odpowiedział ktoś z szeptem.
— No i cóż? — Wszystko w porządku. Śpią. Nie przeczuwają nawet, jakie ich czeka przebudzenie.
— Gdzie cesarz?
— Udał się już dawno do sypialni. Doskonale się stało, żeśmy wybrali czas północy. Tuż przed świtem miał się odbyć generalny atak.
— Byłoby nam nie na rękę. A więc poprowadzicie nas?
— Tak.
— Niech stu ludzi wejdzie do wnętrza klasztoru.
— A reszta?
— Pozostawiam ich na górze.
— A więc naprzód!
Wyciągnął szablę z pochwy, wziął w lewą rękę pistolet. Potem cały oddział z Lopezem i generałem na czele zaczął się skradać naprzód.
Po chwili rozdzielono się.
Robert miał zaledwie piętnastu żołnierzy. Pod ogrodem kazał im rozwinąć się dokoła płotu w wyciągnięty szereg, aby nikt nie mógł ujść.
Z wnętrza klasztoru rozległ się brzęk broni. Maksymilian, obudzony hałasem, wyszedł z namiotu. Ujrzał postać, idącą wprost ku niemu.
— Co...
— Pst! Na miłość Boską, cicho, cicho! — szepnął Robert, a poznawszy Maksymiliana, dodał: — Najjaśniejszy Panie...
— Tak, to ja, — rzekł cesarz również szeptem. — Czego pan sobie życzy?
— Chcę Waszą Cesarską Mość ratować. Proszę za mną!
— Ratować? Kimże pan jest? Cóż się stało?
— Jestem porucznik Robert. I...
— Pan? Jakże się pan dostał do miasta?
— Velez wdarł się do Queretara dzięki zdradzie. Błagam Waszą Cesarską Mość, aby poszedł za mną jak najśpieszniej!
— Wielki Boże! Dokądże to?
— Wydostaniemy się z miasta przez furtę wypadową. Droga jeszcze swobodna. Za minutę może być za późno.
— Cóż potem?
— Mamy szereg przyjaciół. Skoro miniemy furtę, nic już Waszej Cesarskiej Mości grozić nie będzie.
Maksymilian nie odpowiedział. Był oszołomiony tym, co usłyszał.
— Na miłość Boską, błagam, niech Wasza Cesarska Mość nie traci czasu, gdyż za chwilę może być za późno!
Cesarz odzyskał równowagę i rzekł:
— Dziękuję. Jeżeli ratunek jest możliwy, nie będę się opierał, nie pójdę jednak bez mego wiernego Mejii i bez tego pana.
Wskazał na adjutanta, który wyszedł z namiotu.
— Któż to taki? — zapytał Robert, z trudem chwytając oddech.
— Książę Salm, mój adjutant.
— Dobrze, zgoda. Gdzież jest Mejia?
— Na Cerro de las Campanas.
— W takim razie nie ma dlań ratunku.
— A więc i ja pozostanę.
Brzęk oręża dolatywał coraz groźniejszy.
— Na miłość Boską, niech Wasza Cesarska Mość nie zwleka! — nalegał Robert. — W przeciągu kilku minut ogród zostanie zajęty, a republikanie wedrą się do miasta!
— Bez Mejii nie ruszę się stąd — brzmiała niezłomna odpowiedź.
— Błagam w imieniu wszystkich zwolenników Waszej Cesarskiej Mości, zaklinam Waszą Cesarską Mość na dobro ojczyzny, na sławę Austrii! Będę — Ah! Za późno, za późno! Chodźmy, chodźmy!...
Ujął cesarza pod ramię i poprowadził w jedną z alei. Książę Salm pobiegł śpiesznie za nimi. — —
Tymczasem generał Velez wpadł do ogrodu ze swym oddziałem i ryczał wściekłym głosem:
— Nie ma go w klasztorze! Szukajcie tutaj, szukajcie!
Od pól rozległy się szybkie kroki nadciągających posiłków wojskowych. Po opanowaniu ogrodu przez Veleza, wyjście było przez chwilę wolne. Robert pociągnął cesarza.
— Boże, na ucieczkę już za późno! — jęknął. — Żeby się tylko wydostać. Musimy dotrzeć do Cerro de las Campanas, Najjaśniejszy Panie!
Ujął opierającego się Maksymiliana za rękę; adiutant wziął cesarza za drugie ramię. O jednym tylko myśleli — byle ujść z ogrodu! — Nagle wyrósł przed nimi nowy oddział republikanów.
— Stać! Kto idzie? Dokąd? — zawołał dowódca, wyciągając szablę z pochwy.
— Czego chcecie, Orbejo? — zapytał Robert. — Czy nie widzicie, że to spokojni obywatele.
— Obywatele? Ktoby w to uwierzył! Kimże wy jesteście?
— Ah, to wy, sennor Helmer! To co innego. Czegoż chcą ci dwaj hidalgowie?
— Wracali z knajpy do domu. Przybiegli tutaj, zwabieni podejrzanymi szmerami.
— No, no. Na drugi raz lepiej siedzieć w domu, niż słuchać szmerów! Niech idą z Bogiem.
Oddalił się w kierunku ogrodu. Przybyłe posiłki waliły naprzód.
— Trzeba uciekać jak najprędzej!
Maksymilian zatrzymał się nagle.
— Niech mnie pan zostawi — rzekł z niezwykłym spokojem. — Widzę teraz, że należało pana słuchać. Niestety, nie chciałem nawet wierzyć słowom księżny Salm, która mi o panu opowiadała. Chciał mnie sennor ratować. Był pan jednak bezsilny wobec przeznaczenia, którego słuchać muszę. Teraz już za późno. Proszę przyjąć najgłębsze podziękowanie i do widzenia! — skończył cesarz, ściskając rękę Roberta.
— Najjaśniejszy Panie, niechaj Pan ochrania Was lepiej, niż mnie się to udało!
Maksymilian i książę Salm zniknęli w mrokach nocy. Robert stał zasłuchany w echo ich kroków. Nagle ktoś uderzył go pięścią w plecy.
— Hola, leniuchu! Cóż się tak gapisz, jak gdybyś spał. Niech żyje zwycięstwo! Niech żyje republika! Niech żyje Juarez! Niech żyją Escobedo i Velez!
W milczeniu udał się do namiotu. Tu podszedł don mały André.
— Nareszcie! Gdzież jest cesarz?
— Tam — odparł, wskazując na miasto.
— Nie udało się?
— Pah! Byłoby się udało, ale nie chciał.
— Nie chciał? Mój Boże, co za nonsens! Dlaczegóż nie chciał?
— Niech mnie pan zostawi w spokoju, inaczej gotów pan coś oberwać!
Nie dbając o to, co się dzieje dokoła, Robert rzucił się na łóżko i zakrył twarz kołdrą. Przeleżał tak ranek i południe.
O świcie fort La Cruz i miasto Queretaro dostały się w ręce Escobeda, który przybył na niespodzianą wieść, że żołnierze jego odnieśli bezkrwawe zwycięstwo.
W miesiąc później, 21-go czerwca, kapitulowała również stolica.
W całym Meksyku przywrócono rządy republikańskie. Juarez powrócił do dawnej władzy.
Skończyło się cesarstwo. A — cesarz? — — —
15-go maja wysłał generał Escobedo następujący list do ministra wojny i wojsk republikańskich, przebywającego w San Luis Potosi:

Obóz w Queretaro 15 maja 1867.

Dziś o trzeciej rano wojska nasze zdobyły fort La Cruz. Wkrótce potem wzięto całą załogę do niewoli, miasto zaś obsadzono naszymi oddzialami. Nieprzyjaciel cofnął się w nieładzie z częścią wojska w kierunku Cerro de las Campanas. Artyleria ostrzeliwała go skutecznie. O godzinie ósmej Maksymilian kapitulował. Proszę przesłać obywatelowi prezydentowi z okazji tego triumfu sprawy narodowej moje serdeczne życzenia.

Generał Escobedo.

Poseł austriacki w Waszyngtonie zwrócił się do rządu Stanów Zjednoczonych z prośbą o starania o ułaskawienie cesarza. Stany Zjednoczone zwróciły się do Zapoteki, lecz Juarez odpowiedział krótko:

Przyznaję chętnie, że arcyksiążę cierpi za winy nie swoje. Ale krok jego był zamachem na niepodległość mego kraju i dlatego nie mogę go ułaskawić. Czyż mam Habsburga oszczędzać, aby nadal knuł intrygi na szkodę Meksyku? Przyznaję, że ułaskawienie Maksymiliana dodałoby chwały republice, lecz sprzeciwia się elementarnej racji stanu.

Juarez.

Trybunał złożony z siedmiu członków, zebrał się na rozprawę w dniu 13-go czerwca. Oskarżono Maksymiliana o spisek, bezprawne objęcie władzy i znęcanie się nad prawowiernymi obrońcami kraju. Współoskarżonymi byli Mejia i Miramon. 14 czerwca, o jedenastej wieczorem, wydano na wszystkich trzech wyrok śmierci. Kwatera główna wyrok zatwierdziła. Egzekucja miała nastąpić 16-go, termin jej przesunięto jednak o trzy dni, aby skazani mogli przygotować się do śmierci.
W noc przed egzekucją Maksymilian napisał dwa listy jeden do żony, drugi do matki, arcyksiężny Zofii. Pierwszy brzmiał:

Skoro przy Boskiej pomocy wyzdrowiejesz i będziesz mogła list ten odczytać, zrozumiesz całą surowość losu, który prześladuje mnie od chwili Twego wyjazdu do Europy. Zabrałaś ze sobą moje szczęście i duszę. Dlaczego nie słuchałem Twego głosu? Nadzieje moje zostały tak doszczętnie zdruzgotane, że śmierć staje się miast męki wyzwoleniem. Zginę w chwale, jak żołnierz na polu walki, jak władca, którego zwyciężono, lecz nie pohańbiono. Cierpię okrutnie. Jeżeli Bóg połączy mnie wkrótce z Tobą, będę błogosławił Jego rękę. Bądź zdrowa!

Twój biedny Maksymilian.

Do listu dołączył pukiel włosów, które mu ścięła żona dozorcy więzienia.
Zupełnie inaczej zachowywali się towarzysze niedoli. Wierny Mejia przyjął wiadomość o wyroku śmierci z olimpijskim spokojem. Był Indianinem, nie rozumiał więc, jak można skarżyć się na cierpienia fizyczne, czy moralne, i uważał, że śmierć dla ukochanego przyjaciela jest największym zaszczytem.
Inaczej Miramon. W nocy, podczas której zdobyto Queretaro, Miramon posłał po Lopeza. Lopez zjawił się po niedługiej chwili.
— Cóżto się dzieje? Co znaczy ten hałas? — zapytał Miramon.
Lopez wzruszył obojętnie ramionami.
— Republikanie zawładnęli miastem.
— Do licha! przypuścili szturm?
— Nie.
— Jakże się dostali?
— Nikt tego nie wie.
— Któż ich prowadzi?
— Velez.
— Przypuszczałem, że zjawi się dopiero jutro[38] w nocy.
— Mam wrażenie, że nie dotrzymał słowa.[38]
Ton odpowiedzi zastanowił i zadziwił generała.[38] Zaczął się domyślać, co zaszło.
— Ale słowo, które panu dał, dotrzymał?[38]
— Należałoby to zbadać.
— Zdrajco! — syknął Miramon.[38]
— Pah! Kimże pan jesteś? Czy mam podać do[38] publicznej wiadomości, żeś mi polecił pertraktować z generałem Velezem? Złapałeś się we własne sieci. Spotka pana taki sam los, jakiś chciał zgotować cesarzowi.
Lopez oddalił się po tych słowach z pogardliwym uśmiechem na ustach.
Miramon uzbroił się. Czuł jednak, że opór jest daremny. Wzięto go do niewoli razem z cesarzem i Mejią.
Od tej chwili siedział w więzieniu, zatopiony, w ponurych myślach i wspomnieniach.
Był niezdolny do skruchy. Nawet spowiednikowi nie udało się skłonić go do niej. — —
Jedno z pism amerykańskich podało następującą wiadomość:

Maksymilian i jego najwybitniejsi generałowie zostaną zapewne w dniu jutrzejszym rozstrzelani.

Widać z tego, że zagranica nie miała wątpliwości, co do losu jeńców. Każdy rząd ma prawo do uznawania za zdrajców i karania tych, którzy siłą i podstępem godzą w podwaliny państwa. Zasadą tą kierował się sąd, wydając wyrok śmierci. Miano go wykonać 19-go czerwca, na położonym we wschodniej części miasta Cerro de las Campanas.
Gdy nadszedł ranek dnia egzekucji, w Queretaro panowała głucha cisza, choć nikt nie spał tej nocy. Na plażach, placykach i uliczkach tłoczyli się obywatele, żołnierze, vaquerzy konni i piesi. Wszyscy pragnęli się przyjrzeć egzekucji człowieka, który był cesarzem.
W oczach na pół cywilizowanego tłumu nikt nie odczytałby wyrazu dzikiego zadowolenia, przeciwnie, widać było, że barbarzyńcy współczują skazańcom.
Nie prowadzono głośnych rozmów, szeptano tylko. Miasto robiło wrażenie kościoła, lub cmentarza.
Pochód otwierał szwadron ułanów. Za nimi szła muzyka grająca marsza żałobnego. Eskorta powozów składała się z jednego pułku. Żołnierze szli czwórkami, z karabinami na plecach.
Za powozami niesiono trzy trumny. Każda spoczywała na barkach czterech Indian.
Gdy kondukt doszedł do rynku, Mejia obrzucił tłum wyzywającym spojrzeniem i zawołał głośno do cesarza:
— Najjaśniejszy Panie, proszę dać po raz ostatni dowód swej szlachetnej odwagi! Idziemy za wami na śmierć!
W tej samej chwili przeszli przez rynek Franciszkanie, prowadzeni przez biskupa Meksyku. Dwaj idący na przedzie nieśli krucyfiks i wodę święconą. Reszta trzymała w rękach świece.
Twarz Maksymiliana przez całą drogę tchnęła szlachetnym smutkiem — niezapomnianym.
Gdy przybyto na miejsce kaźni, wojsko utworzyło czworobok, z jednej strony otwarty, i zagrodziło tłumowi przejście.
— Vamos nos à libertad! — Umieramy za wolność! — oto słowa, którymi Maksymilian powitał słońce, wschodzące dlań po raz ostatni.
Potem wyciągnął zegarek i nacisnął sprężynę. Koperta zegarka otworzyła się, ukazując podobiznę cesarzowej. Ucałował ją i, podając spowiednikowi zegarek, rzekł:
— Proszę przesłać tę pamiątkę do Europy. Niech ją wręczą mej ukochanej żonie. Gdyby kiedyś odzyskała zmysły, niech powiedzą cesarzowej, że pożegnałem świat z obrazem Jej w duszy.
Głucho zabrzmiały śmiertelne dzwony. Skazańcy stanęli przed grubym murem cmentarnym.
Odczytano wyrok śmierci wraz z motywami, poczem pozwolono skazańcom na ostatnie słowo. Miramon wyjąkał parę słów. Mejia dał znak dumnym ruchem ręki, że rezygnuje z tej łaski. Cesarz postanowił skorzystać ze sposobności i przemówić po raz ostatni. Rzekł więc głosem pewnym i donośnym:
— Umieram za słuszną sprawę — za wolność i niezależność Meksyku! Oby krew moja odwróciła na zawsze nieszczęście od mego kraju. Niech żyje Meksyk!
Cesarz skinął na sierżanta, prowadzącego żołnierzy, i wyciągnął garść złotych monet.
— Dajcie to po mojej śmierci żołnierzom. Powiedzcie im, aby celowali prosto w piersi. Niech trafią w serce!
Cesarz objął Mejię. Wzruszony do głębi generał, odpowiedział coś, czego nikt nie usłyszał. Potem skrzyżował ręce na piersi, mężnie oczekując egzekucji.
Biskup podszedł do Maksymiliana.
— Najjaśniejszy Panie, złóż na mym czole pocałunek zapomnienia. Niechaj będzie dowodem, że przebaczyłeś ludowi swemu i krajowi!
Maksymilian pozwolił, aby biskup objął go i ucałował. Był niezwykle wzruszony. Rozumiał myśli biskupa. Po krótkim wahaniu rzekł głośno:
— Powiedźcie Lopezowi, że mu przebaczam zdradę!
Większość obecnych przy egzekucji płakała. Nawet ci, którzy nie mieli łez w oczach, byli w głębi serca wzruszeni. Trudno było odgadnąć, co się dzieje w sercu Escobeda. Twarz jego miała wyraz poważny i nieruchomy. Maksymilian zwrócił się doń z nas stępującymi słowami:
— A la disposicion de usted! — Jestem do pańskiej dyspozycji!
Wyprostował się przed krzyżem, który dlań przygotowano. Sierżant spojrzał na Escobeda. Generał kiwnął głową i rzekł:
— Adelante! — Naprzód!
Żołnierze stanęli rzędem. Na dany znak pochyliły się lufy karabinów. Wśród grania rogów i szczęku bębnów padła salwa.
Cesarz, trafiony w serce, padł na krzyż, pod który stał. Podniesiono go i włożono natychmiast do trumny.
Miramon zwalił się w piach i skonał. Mejia stał wyprostowany i machał rękami. Jeden z podoficerów podszedł, przyłożył mu do ucha lufę karabinu i pociągnął za cyngiel. Wierny generał padł nieżywy na ziemię.
— Libertad y independencia! — Wolność i niezależność! rozległo się nad trzema trumnami.
Oto mowa pogrzebowa, wygłoszona przez naród Meksykański na uczczenie pamięci zmarłego cesarza i jego generałów.
Tak zmarł Maksymilian austrjacki. Ostatnie chwile jego życia dowiodły, że wart był zginąć za lepszą sprawę. — — —

EPILOG

Juarez znowu objął władzę nad Meksykiem. — Robert nie brał udziału w egzekucji. Nie mógł patrzeć na śmierć człowieka, którego chciał ratować.
Następnego ranka Zorski, Robert, André oraz obydwaj wodzowie indiańscy jechali konno do San Luis Potosi. Gdy mijali Guanajuato, mały André zatrzymał konia.
— Ah, moi panowie, czy znacie tego konia? wskazał na osiodłanego konia, stojącego przed ventą.
— To wierzchowiec Czarnego Gerarda — rzekł Zorski ze zdumieniem. — Wejdźmy do środka!
Gerard już ich zauważył i wyszedł przed dom. Opowiedział, że był w Santa Jaga i teraz szukał ich, chcąc donieść o ucieczce Landoli i Gasparina Corteja i o wypadkach nad Czarcim Źródłem. Zorski był z tej nowiny bardzo niezadowolony, gdyż obecność Landoli i Corteja bez wątpienia ułatwiłyby proces. Cóż można było jednak poradzić?
Gdy mały oddział, do którego przyłączył się również i Gerard, dotarł do Potosi, Zorski udał się natychmiast z Robertem do prezydenta. Choć Juarez był zawalony pracą, zostali przyjęci.
Juarez mówił poważnie o smutnej śmierci cesarza.
Mówił głosem uroczystym i smutnym. Wzruszenie malowało się również na twarzach obydwu słuchaczy. Po pauzie Juarez zapytał:
— Wkrótce opuścicie Meksyk, nieprawdaż?
— Przypuszczam — odrzekł Zorski. — Ale jakiś czas jeszcze będziemy musieli pozostać pod pana opieką, sennor.
— To mnie cieszy. Możecie być pewni, że zrobię dla was wszystko, co w mojej mocy. Przed wyjazdem trzeba skończyć sprawę Rodrigandów, oczywiście w zakresie, należącym do kompetencji trybunału meksykańskiego.
Do jakiego sędziego mamy się zwrócić?
— Do mnie. Postaram się, aby sprawę ujęły sprawiedliwe ręce. Jeńcy znajdują się jeszcze w klasztorze della Barbara? Jeżeli tak, sprowadźcie ich. Sprowadźcie również Marię Hermoyes, starego haciendera Pedra Arbelleza wraz z córką i Indiankę Karię.
— Tu do Potosi?
— Nie. Udam się do stolicy. Tam niech przybędą jeńcy.
— Rozprawa będzie jawna?
— Oczywiście.
Do transportu jeńców z klasztoru della Barbara do stolicy otrzymacie dostateczną ilość żołnierzy. Kiedyż odjeżdżacie?
— Jutro rano. Do tego czasu konie wypoczną, my zaś będziemy mogli omówić szczegóły z Grzmiącą Strzałą i Sępim Dziobem.
— Wydam odpowiednie rozkazy.
Posłuchanie było skończone. Udali się teraz do sir Lindsey‘a którego zadanie w Meksyku dobiegało końca. Po naradzie postanowiono, aby ze względu na obecność w hacjendzie del Erina Emmy, Kaii i Rezedilli, pojechali tam Grzmiąca Strzała, Gerard i Niedźwiedzie Serce. Pożegnawszy się z sennoritą Emilią, przebywającą w Potosi, ruszyli następnego ranka. Juarez szczodrze wynagrodził Emilię za okazane usługi. — — —
W jakiś czas później odbył się uroczysty wjazd prezydenta Juareza do stolicy Meksyku. Ludność przyjmowała go z niesłychanym entuzjazmem Witała w Zapotece człowieka, który dzięki żelaznej wytrwałości i odwadze z wygnańca zmienił się znów w zbawcę ojczyzny.
Był późny wieczór. Mieszkańcy stolicy spali. Od północy zbliżała się grupka jeźdźców. Przy jasnym świetle księżyca można było rozpoznać, że oddział składa się z jeńca i eskorty. Jeniec był skrępowany i mocno uwiązany do konia. Dwa muły niosły coś w rodzaju lektyki. Rozlegały się z niej bez przerwy biadania i jęki jakiejś kobiety. Eskorta nie przejmowała się nimi wcale.
Oddział dotarł do miasta, minął kilka ulic i zatrzymał się przed siedzibą rządu. Jeźdźcy zeskoczyli z koni. Jeden z nich wszedł do bramy budynku. Na zapytanie wartownika, czego pragnie i w jakiej sprawie przybywa, odparł:
— Czy prezydent jeszcze śpi?
— Nie. Pracuje zwykle do szarego świtu.
— Proszę mnie zameldować. Nazywam się Zorski.
— Hm. Nie wolno mi teraz meldować nikogo. Prezydent nie chce, aby mu przeszkadzano. Proszę przyjść w dzień!
— Nie wasza to sprawa radzić, kiedy mam przyjść! Zameldujcie mnie, a zostanę przyjęty.
Wszedłszy do prezydenta, Zorski chciał go przeprosić, że się zjawia o tak późnej porze, lecz Juarez przerwał radosnym okrzykiem:
— Nareszcie! Oddawna czekałem na was z wielką niecierpliwością.
Nie mogliśmy przybyć wcześniej, sennor. Musieliśmy czekać na towarzystwo z hacjendy. Tymczasem Józefa Cortejo zachorowała. Niepodobna jej było w pierwszej chwili transportować do miasta. Wiadomo panu zapewne, że podczas pobytu w hacjendzie jeden z vaquerów poturbował ją dotkliwie, mszcząc się za krzywdy Arbelleza. Odniosła liczne obrażenia, które zupełnie błędnie leczono. Skutki objawiły się w Santa Jaga w postaci silnego zapalenia, które z trudnością opanowałem.
— Ale teraz jest zdrowa?
— Nie. Wyzdrowieć nie może. Musiałem użyć najrozmaitszych sztucznych środków, aby ją tutaj sprowadzić. Mimo wszystko odczuwa niesłychane bóle. Jęczy i stęka bez przerwy. Skoro środki moje przestaną działać, umrze.
Juarez skinął lekko głową.
— Bóg sam ją ukarał, zanim otworzyły się jeszcze księgi praw. Nie ulega wątpliwości, że istnieje na świecie sprawiedliwość, działająca pewniej od naszej. Czy pan przesłuchał jeńców? Wyznali co?
— Niestety. Nic.
— Spodziewałem się tego. Zbrodniarze ci są tak zakamieniali, że nie można się po nich spodziewać szczerego wyznania. Dobrze, żeśmy swego czasu przejęli list, który z hacjendy del Erina Józefa pisała do ojca. To bądź co bądź bardzo ważny dowód winy.
— A jednak właśnie ze strony Józefy spodziewam się wyznania. Przyczynią się do tego bóle, które ją prześladują. Są naszym sprzymierzeńcem. Jestem przekonany, że bóle zmienią się w straszliwe męki. Zmięknie pod ich wpływem.
— Jako człowiekowi żal mi tej dziewczyny. Jako sędzia muszę przyznać, że na los swój zasłużyła. — Spodziewam się, że wszyscy zamieszkacie u mnie. Corteja i córkę jego trzeba będzie dobrze zamknąć. Zaraz wydam rozkazy.
Następnego ranka przystąpiono do przesłuchania. Wszelkie wysiłki wydobycia prawdy okazały się daremne. Cortejo i Józefa zaprzeczali wszystkiemu zuchwałym tonem, mimo, iż przywalono ich formalnie stosem dowodów.
Cortejo był człowiekiem zaciekłym i bezwzględnym, a przecież przeraźliwe krzyki Józefy przygnębiły go i wzruszyły. Zdawał sobie sprawę, że pozostało jej zaledwie kilka godzin życia. Wina tych straszliwych godzin obciążała jego sumienie. Zdawało mu się, że trawi go jakiś jadowity ogień. Wezwany pośpiesznie ksiądz postanowił wykorzystać ten nastrój. Nakłaniał oskarżonych, aby wyznali prawdę dla uratowania duszy i oczyszczenia sumienia. Józefa, bliska śmierci, zaczęła wołać drżącym głosem, że chce wyznać winę, Cortejo poczuł, że wszelki opór byłby daremny. Zjawił się sam Juarez w otoczeniu wszystkich świadków. Zeznania oskarżonych zaprotokółowano i, stosownie do wymagań ustawy, podpisali je świadkowie.
Przy tej okazji poruszono również sprawę drugiego testamentu sporządzonego przez hrabiego Fernanda. Ukryła go Józefa. Zeznała, że testament jeszcze istnieje i wskazała, gdzie leży schowany. Juarez natychmiast wysłał po ten ważny dokument osobę urzędową. Znaleziono testament podanym przez Józefę ukryciu. W ten sposób w łańcuchu dowodów przeciw Cortejom nie brakło już ani jednego ogniwa.
W kilka godzin później zmarła Józefa. — — —
Następnego dnia sąsiedzi pałacu Rodriganda spostrzegli, że mieszka w nim więcej osób, niż dotychczas. Nikt nie wiedział, kim są przybyłe wczoraj osoby. Nie pokazywały się, nie chcąc, aby wiadomość o tym, iż hrabia Fernando żyje, dotarła do Hiszpanii przed przybyciem tam rzekomego nieboszczyka.
Trzeba było w krótkim czasie załatwić wiele ważnych spraw. — Pewnej nocy na drodze, prowadzącej do Veracruz, po której zwykle jeździł dyliżans pocztowy, pojawił się oddział jeźdźców, eskortujących kilka powozów.
Po pewnym czasie rozeszła się wieść, że Pablo Cortejo został rozstrzelany na podwórzu więziennym za bunt i szereg innych sprawek.
Tak spełniło się przeznaczenie Cortejów.
W tym samym mniej więcej czasie zmarł wśród straszliwych męczarni doktór Hilario. — —

∗             ∗

Kapitan Rodowski siedział w swej pracowni na starym fotelu i patrzył ponuro przed siebie. Na nogach miał grube, niekształtne buty filcowe, sięgające do kolan. Ponadto okryty był podwójnie zło żoną derką. Przed nim stał wierny Ludwik, z równie ponurą i bezradną miną.
— Tak — rzekł Ludwik. Nie znam żadnego środka, panie kapitanie.
— Jesteś tak samo głupi, czy tak samo mądry, jak lekarze! Eskulapi mnie dręczyli, hydropaci zniszczyli, a homeopaci doprowadzili do obłędu. Na ostry reumatyzm zapisują akonitynę, arnikę, belladonnę, lorykninę, chininę, chamomilę, rtęć, nux vomica, pulsatillę, siarkę, rododendron, fitolakkę i maścierz. Aby wyleczyć mnie z łamania kości, każą brać arnikę, pulsatillę, belladonnę, piżmo, jałowiec, siarkę i tatarak. — Niech mi ktoś powie, czy nie stałbym się workiem ziół, proszków i pigułek, gdybym to wszystko chciał przełknąć! Niech wszyscy diabli! Gdyby tak przyszła jakaś wiadomość w rodzaju tej o doktorze Zorskim. Z radości podskoczyłem wtedy do góry i poczułem się jak ryba w wodzie, pamiętasz? Ale teraz — — ah, czy to ktoś pukał, Ludwiku?
— Tak, panie kapitanie.
Ludwik otworzył. Listonosz wręczył depeszę. Starzec szybko chwycił i, przeczytawszy kilka razy pod rząd, wyciągnął ramiona, wołając:
— Hura, hura! Ludwiku! Ośle kwadratowy! Stary bałwanie! Zdejm mi te filcowe buty!
Zerwał się i zaczął ściągać szeroko buty. Ludwik patrzył ze zdumieniem.
— Ależ, panie kapitanie! Buty — — bóle!
— Bóle? Androny! Nic mnie nie boli! Zdrów jestem. Reumatyzm diabli wzięli! Czy znasz treść telegramy? Nie? Otóż dowiedz się, że wszyscy przyjeżdżają, wszyscy! Jutro tu będą wraz z doktorem Zorskim. Hura! Wiwat! Zostawiłem swój reumatyzm w butach. Popatrz, jak żwawo się ruszam!
Istotnie pan kapitan chodził po pokoju żwawym krokiem. Po chwili zawołał:
— Idę natychmiast do willi Rodriganda, aby wręczyć telegram.
— Czy aby pan kapitan potrafi dojść? — niepokoił się Ludwik.
Nie było odpowiedzi. Starzec zeszedł po schodach na dół i pomaszerował przez las do willi Rodriganda. — — —
Mieszkańcy pięknego majątku Rodriganda byli już poinformowani o wszystkim, co zaszło w Meksyku. Przed niedawnym czasem przyszła wiadomość z Hiszpanii, że fałszywy Alfonso siedzi wraz ze swą matką Klaryssą w więzieniu. Równocześnie wypłynął na widownię pleban pewnej pirenejskiej wioski, który złożył obciążające zeznania.
Przed dziewiętnastu laty, tuż przed ważną, brzemienną w skutki rozmową z Gasparinem Cortejo, zjawił się u plebana kapitano brygantów i wręczył zapieczętowany papier, prosząc, aby dokument otworzył, o ile kapitano nie powróci w określonym terminie. Gdy termin minął, pleban odpieczętował papier. Zawierał pisemne wyznanie Gasparina, wymuszone przez kapitana. Pełnomocnik hrabiego Rodriganda potwierdzał w tym piśmie, że kazał porwać małego hrabiego Alfonsa.
Plebana przeraziło to odkrycie. Zasięgnąwszy informacyj, dowiedział się, co tymczasem zaszło w Rodriganda. Cóż miał czynić? Zdawał sobie sprawę, że zeznania jego i posiadany dokument nie wystarczą do zdemaskowania zbrodniarza. Ponadto do nikogo nie mógł się zwrócić z zaufaniem. Hrabianka Roseta była umysłowo chora, hrabiego zaś Manuela uważano za zmarłego. Dopiero gdy Zorski i Mariano przybyli do Hiszpanii i wytoczyli skargę przeciw Alfonsowi, pleban uznał za swój obowiązek poprzeć ich sprawę. Zeznanie jego oraz pismo Gasparina zaprotokółowano. Dołączono do tego zeznanie, złożone na łożu śmierci wobec Mariana. Wynikało teraz bezspornie, że Mariano jest prawdziwym Rodriganda, Alfonso zaś oszustem.
Do wiadomości tych Zorski dołączył uwagę, że nie jest wykluczone, iż w przeciągu dwóch tygodni pojawi się w Zalesiu wraz z towarzyszami.
Trudno opisać radość mieszkańców Zalesia. Nareszcie nadeszła chwila powrotu.
Skoro nadszedł kapitan z telegramem w ręku, radość wzmogła się jeszcze bardziej. Przygotowania na przyjęcia drogich, utęsknionych gości trwały noc całą. Nikt nie mógł zmrużyć oka.
Oczekujący mieli wrażenie, że godziny wloką się niezmiernie wolno. Dopiero pod wieczór rozległ się turkot kół; w kilka chwil później rozłączeni przez szereg lat padli sobie w objęcia.
Po powitaniu towarzystwo rozeszło się po pokojach. Dom był pełen szczęścia.
W jednym z pokojów siedzieli don Manuel, don Fernando i sir Henry Lindsey i ze łzami w oczach rozmawiali o szczęściu swych dzieci. Obok stał Zorski z Rosetą i Mariano z Amy. Nie brakowało również matki i siostry Zorskiego. Książę Olsuna niemało ucieszył się ze swoim synem, doktorem Zorskim, a jego córka szczęśliwa, tuliła się do swego brata. Ze wszystkich ust płynęła cicha modlitwa.
— Gdzież nasza córeczka? — zwrócił się Zorski do żony.
Różyczka podbiegła do ojca i gorąco go ucałowała. Potem jednak zostawiła rodziców samych. Wzruszona, nie zauważyła wcale, że idzie za nią ktoś, kto nie dawno witał się ze swoją matką, leśniczym i starym Ludwikiem. Weszła do pokoju. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Robert.
— Robercie! Drogi, kochany Robercie!
Padła mu w ramiona. Zatonęli w długim pocałunku. Nie słyszeli zbliżających się kroków. Nie zauważyli, że w drzwiach stanęły dwie osoby.
— Jakże jestem szczęśliwy, że widzę twoje oczęta kochane! — zawołał Robert.
— I ja, i ja! — szepnęła.
— Różyczko!
Słowo to padło z pod drzwi. Wypowiedziała je Roseta. Oboje spojrzeli z przerażeniem.
— Mamo... — rzekła Różyczka z uśmiechem zawstydzenia na ustach.
Rodzice podeszli bliżej. Zorski zawołał:
— Robercie, weź nagrodę, która ci się należy! — Złączywszy ich ręce, dodał: — A teraz, mój chłopcze, chodźmy do twoich rodziców. Niechaj się dowiedzą o radosnej nowinie! — — —
Ludwik Starzyński opowiadał staremu Rodowskiemu szczegóły przybycia Zorskiego i towarzyszy do willi Rodriganda. Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Odwrócił się i ujrzał jakiegoś człowieczka.
— Ludwiku, znasz mię? — zapytał człowieczek.
Zapytany spojrzał nań, potrząsnął głową i odparł:
— Widziałem już kiedyś tę twarz, ale nie wiem gdzie. Nie mogę sobie przypomnieć.
— Pomogę ci. Jestem twoim bratem. Nazywam się Andrzej.
Ludwik znieruchomiał z radości.
— Co? Co...? — wyjąkał.
— Ależ tak! Sępi Dziób tyle opowiadał mi przy kieliszku o tobie, że postanowiłem cię odszukać. Wrócę jednak znowu do ciszy mej sawany i lasów.
Padli sobie w objęcia. — —
Po kolacji Zorski opowiedział, co zaszło w ostatnich czasach. Sąd hiszpański uznał, że Mariano jest prawdziwym hrabią Alfonso de Rodriganda y Sevilla. Klaryssę skazano na karę dożywotniego więzienia. Taki sam los spotkał rzekomego Alfonsa. Przy końcu swego przemówienia zawiadomił zebranych o zaręczynach Różyczki z Robertem.
Trudno opisać wrażenie tych słów. Powstał gwar. Zaczęły padać pytania: wszyscy winszowali sobie nawzajem i weselili się.
Zaczęło wschodzić słońce. Pierwsze purpurowe blaski oświetliły grupkę ludzi, którzy przeszli przez piekło mąk i zawinęli do cichej przystani niezakłóconego szczęścia...
Powoli wszystko wracało do normy. Życie popłynęło zwykłym trybem. — —
Hrabia Fernando nie wrócił już do Meksyku. Sprzedał swe dobra i pozostał z Manuelem w willi Rodriganda. Młody hrabia Mariano zamieszkał ze swą Amy na zamku w Hiszpanii, odwiedzał jednak często rodzinę w Polsce. Wierny Mindrello został za swe usługi hojnie nagrodzony. Mianowano go zarządcą zamku Rodriganda. Przeżył długie lata w szczęściu i spokoju, zapomniawszy o okropnych chwilach niewoli.
Zorski nie wrócił do praktyki. Żył szczęśliwie u boku Rosety, ciesząc się szczęściem Roberta i Różyczki. Alimpo mieszkał z Elwirą u hrabiego Manuela. Stary leśniczy jeszcze długo zaprzątał Ludwika swoją podagrą. — — —

∗             ∗

Pedro Arbellez wraz z Emmą i mężem jej Helmerem pozostali w hacjendzie del Erina. Zamieszkał u nich mały André, nie uspokoił się jednak. Rozkochany w życiu prerii, nie umiał i nie mógł zapomnieć strzeleckich przygód. Grzmiąca Strzała nie pędził również zbyt spokojnego żywota u boku ukochanej Emmy. Często chwytał z pośród trzody mustanga i urządzał z małym André’m dalekie wyprawy. Długo jeszcze wielbiono jego imię i długo jeszcze opowiadano jego dzielnych czynach w wigwamach czerwnoskórych i namiotach trapperów.
Czarny Gerard zamieszkał z Rezedillą i starym Pirnerem w Guadelupie. Odwiedzał ich często Sepi Dziób i Grandeprise. Bawole Czoło polował jeszcze wiele lat na bawoły i niedźwiedzie, zaglądając od czasu do czasu do swych przyjaciół. Niedźwiedzie Serce uwiózł Karię do siedzib Apaczów, jako swoją squaw. Lecz i Apacz nie mógł spokojnie siedzieć w wigwamie. W przygodach i podróżach spotykał często dawnych towarzyszy. — — —

KONIEC

Printed in Poland. Przedruk wzbroniony.

Wydawnictwo
KSIĘGARNIA KOMISOWA
Warszawa, Tłomackie 7. Tel. 987-59 i 319-04

Redaktor i Wydawca: J. Michalska, Al. Jerozolimskie Nr. 25
Administracja: Księgarnia Komisowa, Warszawa, Tłomackie 7


Polskie Zakłady Drukarsko-Introl., W-wa, Bracka 22

Drukarnia artystyczna, Warszawa, Nowy Świat 47




  1. rozbójnicy hiszpańscy.
  2. pan po hiszpańsku.
  3. Pod wielkim człowiekiem.
  4. Hrabianka.
  5. Sędziego śledczego.
  6. Panna.
  7. naradę lekarską.
  8. Amerykaninem.
  9. Pióro.
  10. Przeciwtrutki.
  11. Hiszpańska nazwa cyganów.
  12. cygana.
  13. wójt.
  14. sędziego śledczego
  15. W Hiszpanii magnaci stanowili najwyższą władzę W swych dobrach i na tę właśnie okoliczność powoływał się Alfons.
  16. Większość chłopów w Hiszpanii nie posiada ziemi, tylko wydzierżawia ją od wielkich posiadaczy.
  17. starosta.
  18. Nic nie rozumiem.
  19. Shosh-in-liett — znaczy po polsku Niedźwiedzie Serce.
  20. vaquero jest to pasterz trzody.
  21. Na Boga
  22. dusiciel
  23. Zabawa towarzyska w Meksyku.
  24. Czynić zapasy zimę.
  25. Lektyka.
  26. 26,0 26,1 26,2 Przypis własny Wikiźródeł Uszkodzony skan; uzupełniono na podstawie Rapir i tomahawk, str. 26
  27. Tertullia — rodzaj herbatki
  28. Tlaco wynosi mniej więcej połowę quartillo, a więc około 25 groszy.
  29. Przypis własny Wikiźródeł uzupełnione na podstawie Rapir i tomahawk str. 44.
  30. Sztylet.
  31. Małe placki z maisu.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Brakujący wiersz tekstu
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu: brak wiersza tekstu.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu: brak fragmentu tekstu.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu: brak fragmentu tekstu
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd składu: brak fragmentu tekstu.
  37. Pułkownik.
  38. 38,0 38,1 38,2 38,3 38,4 38,5 Nieczytelny druk; uzupełniono na podstawie innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.