Strona:Tajemnica zamku Rodriganda. Nr 01.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   24   —

ci — westchnął żebrak. — Czuję już zbliżającą się śmierć.
— Nie trzeba tracić nadziei — pocieszał go brygant z współczuciem — odpoczniesz u nas i wrócisz do zdrowia.
— Nie... mój synu... — moje chwile są już policzone... czekam śmierci jak zbawienia... Drżę tylko na myśl o Sądzie, jaki mnie czeka na tamtym świecie.
Brygant zastanowił się.
— Może potrzeba ci spowiednika? — spytał.
— Jakto, między „brygantami“ znajduje się kapłan, sługa Boży?
— Tak, nasz ojciec Dominikanin nigdy nie bierze udziału w rozbojach, to człowiek pobożny i szczery. Przybył do nas, by nas oświecać i nawracać na drogę prawdy i nie jego to wina, że niewiele udało mu się zdziałać dotychczas. Jest on moim nauczycielem i bardzo dużo mu zawdzięczam.
— Jakto nauczycielem? — zdziwił się żebrak. — Czyż rozbójnicy uczą się czegokolwiek?
— Mnie uczono wszystkiego, co powinien umieć wielki pan, bo kapitan używa mnie wtedy, gdy trzeba wysłać na zwiady kogoś między znakomitych sennorów.
— Jak ci na imię?
— Mariano.
— A nazwisko?
— Nie wiem.
— Jakto? Musisz mieć przecież jakieś nazwisko?
— Nie mam żadnego.
— Dlaczego? Jak się nazywa twoja rodzina?
— Nie mam rodziny. Jestem podrzutkiem. Kapitan mnie znalazł w górach.